Twoje oczy Arjuna Rampala

Pierwszy rozdział mojej właśnie kończonej powieści Nirvaan. Na wzbudzenie zainteresowania.

*****

My real name is Nirvaan ― powiedziałeś. Spotkaliśmy się wtedy po raz pierwszy. Był wieczór, zaprowadziłeś mnie do małej, kiepskiej kawiarni gdzieś chyba na ostatnim piętrze kompleksu rozrywkowego, w którym mieściło się wtedy kino Cineworld na Shaftesbury Avenue. Chciałeś usiąść gdzieś, gdzie nie jest głośno, nie jest tłoczno, gdzie można porozmawiać. Tej dziwnej, kiepskiej kawiarni już od dawna nie ma. Zasłużenie, podobnie zresztą jak tego kina – zrobią z niego później Picturehouse.

My real name is Nirvaan, powiedziałeś ― i już w tym momencie mnie złowiłeś, byłem cały twój, imię równie piękne jak jego właściciel. Patrzyłem na ciebie zachwycony: na twoje miękkie, ale zaczesane do góry, czarne jak smoła włosy, na twoją gładką cerę – pomyślałem, że ma kolor miąższu mango – na twoje wielkie czarne oczy, które wydawały mi się przymglone jakimś smutkiem. Kępka włosów pomiędzy dolną wargą a podbródkiem podniecała mnie na samą myśl, jak będzie łaskotała, jeśli uda mi się ciebie pocałować. Jak nirwana? ― zapytałem. Tak, just with the last two characters swapped. Przy swapped wykonałeś palcami gest wymiany. Zawsze miałem słabość do mężczyzn o pięknych imionach, ale Nirvaan! – to imię przebiło wszystko, malownicze (śląskie? góralskie? – nigdy tego nie wiedziałem) nazwisko Maćka, nawet Djamela, choć jego imię znaczyło Piękno.

Pamiętam jak dzisiaj, piękny ciepły dzień tamtego lata, kiedy po raz pierwszy pojechałem na ten mityczny Zachód, moje pierwsze zagraniczne poszukiwanie pracy w Unii, kiedy Polski jeszcze w Unii nie było. W powietrzu unosiła się wilgoć z poprzedniego dnia ciężkiego deszczu. Djamel szedł w ciemnoszarych spodniach na kant, ale bez butów, boso po żwirze, którym usypana była droga z zamku do bramy. Pociągał mnie od pierwszej chwili, od momentu, gdy spojrzał na mnie, spod swoich gęstych, brązowych brwi, wielkimi, jasnymi jak na Araba oczyma (nie, żebym jakiegoś wcześniej znał). Ton prénom, Djamelça veut dire quelque chose en arabe? ― zapytałem. Ponieważ wtedy byłem jeszcze bardzo nieśmiały, śmiesznie nieśmiały, spuszczałem co chwilę wzrok, który spadał jakoś samorzutnie na jego stopy, piękne stopy. Stopy, ta najbardziej niedorzeczna część ludzkiego ciała, tak rzadko są piękne – ale jego naprawdę były. Długie, dłuższe od moich, z długimi, kształtnymi, zwartymi palcami, z płasko ułożonymi na nich paznokciami, długi palec był faktycznie najdłuższy. Do dzisiaj pamiętam jego duży palec z pięknym, szerokim, gładkim paznokciem i kilkoma włoskami. Nawet najmniejszy, piąty palec miał zdecydowany kształt, z każdym stawem wyraźnie zarysowanym. Djamel się zaśmiał i odpowiedział przyjemną, miedzianą chrypką: Oui, ça veut dire ‘beauté’. C’est con, s’appeller comme ça, tu trouves pas? — zapytał. Petit garçon, comment t’apelles-tu? Beauté, madame — wygłupiał się, imitując dialog dziecka z zadającą mu pytania „panią”. Nie, ja wcale nie uważałem, żeby to było con, s’appeller comme ça. Oczarowało mnie, że można mieć na imię Piękno, i że to akurat on, piękny student filozofii, tak pięknie miał na imię. Od tamtej pory nie mogłem zasnąć po nocach, pragnąc tego piękna dotknąć, pragnąc tego piękna posmakować, poczuć je przez skórę, językiem, innymi członkami mojego ciała. Wyczekując każdego z tych spotkań na kamiennych kręconych schodach zamku, w ogrodzie przed zamkiem, przy drinku wieczorem przy barze czy w którymś z salonów. Tamtego lata podawałem do stołu, jedna z rzeczy, które tam robiłem, service russe: pochylasz się z tyłu każdej osoby, podsuwając tacę z mięsem czy rybą, w drugim podejściu z warzywami, od lewej strony. Djamel siedział z gospodarzami przy stole, dlatego wyczekiwałem każdego z tych posiłków. Jego włosy, trochę kręcone, rozfalowane, kasztanowe, niespecjalnie arabskie – może takie właśnie są kabylskie włosy, cholera wie, nigdy wcześniej nie znałem żadnego Kabyla, nie słyszałem dotąd nawet o ich istnieniu. Dzieliły mnie tylko wątłe centymetry lipcowego powietrza od jego śniadego karku, od jego szczupłego ramienia, dzięki temu jego Merci, Jarek brzmiało za każdym razem jak szept do ucha —

Ale Nirvaan — to imię przebiło nawet Djamela. Jeszcze z tym fascynującym, podwójnym a. Znaczy to samo, co nirvana, dodałeś, to był pomysł twojej babci, chciała, żebyś miał tak na imię, żeby ci to przyniosło stan wiecznego szczęścia.

My real name is Nirvaan

Dlaczego w ogóle musiałeś mi „wyjawiać” swoje prawdziwe imię, dopiero tam? W mailu, odpowiadając na mojego posta na Gumtree, podpisałeś się Theo. Adres email, z którego pisałeś, nie składał się z prawdziwego nazwiska i imienia, można się z niego było tylko dowiedzieć, że jesteś „Saffa”, co znaczy South African, jak się mniej więcej wtedy dowiedziałem. Jeszcze zanim się spotkaliśmy, zapytałem, czy może jesteś greckiego pochodzenia, bo Theo brzmiało mi bardzo z grecka, pomyślałem o Angelopoulosie. Ponieważ na zdjęciu miałeś czarne włosy i śniadą cerę, pasowało mi to do Śródziemnomorza. A jednak nie nazywałeś się Theo tylko Nirvaan, nie podpisałeś się prawdziwym imieniem, bo nie chciałeś od razu ujawniać swoich indyjskich korzeni – w obawie przed kolejnym odrzuceniem. Ktoś ci powiedział, parę tygodni wcześniej, że nie chciał kontynuować znajomości — dlatego właśnie: bo jesteś Hindusem. Ktoś bił po oczach na Gumtree, Gaydarze i na Gay Romeo, że co prawda nie jest rasistą i nie ma uprzedzeń, ale jednak absolutnie „no Indians”. Ktoś inny opowiedział ci historię swojej minionej już miłości. Opowiedział ci ją, żeby wytłumaczyć, dlaczego tak wielu gejów ucieka tu przed Hindusami. Spotkał przystojnego Hindusa, oszalał na jego punkcie, byli razem przez jakiś czas, jego rodzina zażądała, by się w końcu ożenił. Powszechna na londyńskiej „scenie” opinia o Hindusach jest, jak mi powiedziałeś, taka, żeby nie wiązać się z nimi na poważnie i nie liczyć na nic poważnego z ich strony, omijać szerokim łukiem, jeśli się czegoś poważnego szuka, bo Hindus może być homo, ale jak rodzina zażąda, to on się skuli w sobie i spełni pragnienia swoich rodziców.

Pamiętam, że wzrok mi uciekał w stronę twoich dłoni, były przepiękne. O niezwykle długich palcach, ale jak harmonijnie długich, bo w tak doskonałą całość układały się z twoim wzrostem – byłeś ode mnie kilkanaście centymetrów wyższy. Paznokcie były duże, płaskie, zdecydowanie zaokrąglone na końcach i doskonale gładkie. Nie potrzebowałem więcej czasu, już wiedziałem, że chcę, by mnie dotykały. Ty jednak spłoszyłeś się wędrówką moich oczu jak mały chłopiec, przy twoim wzroście było to rozczulające — schowałeś obie dłonie pod pachy. Strasznie mi wysychają, powiedziałeś, bo tu jest tak zimno. Matka miała ci przywieźć z Durbanu jakiś krem, jak przyjedzie w odwiedziny. Był początek kwietnia, jak na mój gust nie było wcale zimno, ale ja przybyłem z krainy prawdziwych mrozów, a ty, bądź co bądź, z Afryki. Dopiero wtedy, kiedy już mi powiedziałeś, że naprawdę na imię masz Nirvaan, zdałem sobie sprawę, że od razu mogłem był zidentyfikować twoją „indyjską tożsamość”. Po twoich oczach Arjuna Rampala!

Pamiętam, o czym jeszcze rozmawialiśmy tamtego wieczora, o indyjskim kinie. Powiedziałeś mi, że twój ojciec wynajmuje często w Durbanie dom bollywoodzkim filmowcom, gdy kręcą w RPA, He knows Saif Ali Khan, rzuciłeś dla przykładu. Opowiedziałem ci o projekcie filmu dokumentalnego o kinie w Indiach, który napisałem, znałem reżyserkę, która chciała to nakręcić, ona wpadła na producenta, który chciał z tym coś zrobić. Dostaliśmy jakiś grant z Instytutu Filmowego w Polsce, mieliśmy nawet już zadeklarowanych francuskich koproducentów, ale polska strona budżetu wciąż była niedopięta i ciągnęło się to tak nieskończenie wiele miesięcy, że nie wierzyłem już, że kiedykolwiek coś z tego wyjdzie. Jakiś czas potem miało się okazać, że nie wyjdzie, nigdy nie udało się dopiąć tej polskiej części budżetu, promesa z Instytutu w końcu wygasła i projekt się rozleciał. Dlaczego wyjechałeś z Polski? – pytałeś. Właśnie dlatego, między innymi. Miałem już dosyć wszystkich drzwi zamkniętych, jeśli pochodzisz z robotniczej rodziny w małym mieście. Że nic nie jest możliwe, nic się nie da, jeśli twój ojciec kogoś nie zna albo nie może ci przez pierwsze pięć lat opłacać mieszkania, zanim się jakoś ustawisz. Jeśli jakaś pizdunia na carskim tronie w Instytucie nie ma kaprysu, żeby obdarzyć cię łaską grantu czy stypendium. Jeżeli nie jesteś wiecznie wpół-złamanym-w-ukłonie paziem na dworze któregoś z ojców chrzestnych w tej czy innej Republice Kolesi. Projekty filmowe składały się jak domki z kart, gazety nie płaciły, albo płaciły z wielomiesięcznymi opóźnieniami, z tłumaczeniami to samo. To wszystko zresztą były śmieszne pieniądze, z których na dłuższą metę nie dało się w Warszawie samodzielnie wyżyć.

Kiedyś pracowałem, pisałem (po nocach jakiś scenariusz, jakiś projekt, za dnia jakieś recenzje, jakiś esej), tłumaczyłem coś – prawie codziennie, siedem dni w tygodniu, a przez ponad dwa miesiące nikt mi za nic nie zapłacił, nie przyszedł ani jeden malutki nawet przelew. Musiałem pożyczyć pieniądze od mojego młodszego brata, żeby zapłacić czynsz. Obiecałem się pojawić na ślubie moich przyjaciół ze studiów — przyjąłem zaproszenie. Miałem dostać jakieś pieniądze za kilka tłumaczeń, ale do dnia ich ślubu przelew nie przyszedł. Czułem się tym tak upokorzony, że nie umiałem do nich choćby zadzwonić czy napisać, że jednak nie przyjadę, bo nie mam nawet na pociąg. Miałem już dosyć szamotania się od jednej fuchy za trzysta złotych do drugiej, i w poszukiwaniu kolejnych. Miałem dosyć konieczności rzucania nagle wszystkiego, by znowu pojechać na trzy miesiące na kontrakt jako tłumacz na jakieś inwestycji budowlanej gdzieś na francuskiej prowincji, bo choć w ogóle mnie to nie interesowało, długi i zero na koncie nie pozwalały mi odrzucić takiej propozycji.

Miałem też do spłacenia kredyt studencki. Podobno tutaj, w Wielkiej Brytanii, kredyt studencki spłaca się tylko, jeśli ma się pracę, i to dopiero od pewnego poziomu zarobków. W Polsce musisz płacić, nawet gdy nie masz pracy, żadnych zarobków czy nawet zasiłku dla bezrobotnych, a jak nie masz pracy tuż po studiach, to nie masz też zasiłku, zresztą, prawie żaden bezrobotny nie ma w Polsce zasiłku.

Znam jednego Australijczyka, przerwałeś mi, który uciekł do Londynu przed spłatą swojego kredytu studenckiego. Podobno jak znikniesz za granicą, schowasz się przed systemem, nie będziesz zarabiał, ani nawet miał konta w banku u siebie w kraju, na pewno nie więcej niż przez dziesięć lat, to cała twoja historia z kredytem studenckim zostanie anulowana. On, ten twój znajomy, siedzi tu już pięć lat, nie pojechał do Australii nawet w odwiedziny do rodziny, podróżuje czasem po Europie, ale nigdy do domu. I nie spłacił z tego ani dolara. Westchnąłem. W Polsce, żebym dostał ten kredyt, musieli mi go podżyrować rodzice i przyjaciółka mojej matki, kiedy ja przestanę spłacać, to bank z nich zedrze te pieniądze. That sucks! — zdumiałeś się. Tak, a moi rodzice nie mają pieniędzy, mój ojciec nie może już nawet pracować, od lat jest ciężko chory, jest na rencie, to są bardzo małe pieniądze.

Kiedy odliczałem już dni do dwudziestych dziewiątych urodzin, a moje życie ciągle tak wyglądało i bałem się, że niedługo zabiję albo siebie, albo przypadkowych ludzi na ulicy, spakowałem walizki i wyniosłem się tam, gdzie mnie jeszcze nigdy nie było. Żeby wszystko wokół mnie się zmieniło, żeby zresetować sobie mózg, żeby otoczył mnie nowy świat, którego będę się musiał nauczyć od początku, i aby to uczenie się pochłonęło całą moją uwagę i pozwoliło zapomnieć o frustracji i rozgoryczeniu. Dlatego przeniosłem się nagle, decyzją podjętą ni stąd, ni zowąd, do Londynu, miasta, w którym nigdy wcześniej nie byłem, nawet na weekend.

Nie znoszę Bollywood, wróciłeś nagle do poprzedniego tematu, prawie nic nie oglądam. Rodzice się obruszają, przecież jesteś Hindusem, jak możesz tak się niczym nie interesować, a babcia to już w ogóle. Ale ty z tego wszystkiego lubiłeś tylko Madhuri Dixit, O tak, ona jest wspaniała, zgodziłem się, bo Devdasa widziałem kilka razy, ten taniec na podłodze, na siedząco, do Mar Dala, to jest naprawdę coś niebywałego. Widzałeś Aaja Nachle?, zapytałeś, Nie, nie widziałem. Oczy ci rozbłysły, zatoczyłeś nimi koło — Madhuri jest tam wspaniała. To jedyna indyjska gwiazda filmowa, którą naprawdę lubiłeś, reszta cię w ogóle nie obchodziła.

Powiedziałeś mi, że zawsze chciałeś być nie-Hindusem, być „białym”, nawet curry nigdy nie gotowałeś. Z wyjątkiem prawn curry. To akurat bardzo lubiłeś, gotować i jeść. Mój angielski był wtedy pełen dziur, skanowałem zasoby swojej pamięci, ale nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek wiedziałem, co to jest prawn. Próbowałeś mi wytłumaczyć, pokazywałeś coś palcami, tymi pięknymi palcami, taka jakby ryba, no seafood, tylko w muszli – w istocie szło ci o skorupę, ale ja w myślach przetłumaczyłem sobie shell na muszlę. Myślałem, że może chodzi o jakieś małże, ale nie, że jak shrimp raczej, ale co to ten shrimp, tego też nie wiedziałem. Nie dało się ukryć, nie byłem dobry w owoce morza, a w telefonach jeszcze nie było Internetu.

Zaśmiałem się, zażenowany, przepraszając za słabości mojego angielskiego, obiecałem sprawdzić w słowniku, jak tylko wrócę do siebie. Angielski to mój trzeci język, uczyłem się go później i krócej niż francuskiego, tłumaczyłem się. Wyglądasz bardziej na Francuza, przerwałeś mi – nie przypominałem ci innych Polaków, których spotkałeś, i to pomimo włosów ostrzyżonych na pięć milimetrów, jak u połowy Polaków wtedy na Wyspach. Twoim zdaniem ubierałem się trochę jak Francuz i mój akcent nie przypominał tego, jaki najczęściej mają żyjący w Londynie Polacy, oni mówią w taki kanciasty sposób. Powiedziałeś coś o przyjacielu z Katowic, miał na imię Rafał, rzuciłem od razu, że pochodzę z miasta tuż obok.

Powiedziałeś wtedy, że zrobisz dla mnie curry z tych prawns, cokolwiek to jest, zaprosisz mnie kiedyś, ugotujesz dla mnie, i zjemy razem, i pokażesz mi Aaja Nachle. Jeśli tylko chciałem się jeszcze kiedyś spotkać, jeśli tylko chciałem cię jeszcze widzieć. Jeżeli zostaniemy przyjaciółmi. Powiedziałeś mi w istocie, że to tylko ode mnie zależy! Nigdy dotąd tak piękny mężczyzna, mężczyzna, który tak kompletnie i w całości, od stóp do głów mi się podobał, nie powiedział mi tak szybko i wprost, że mu na mnie zależy, że jest zainteresowany, że piłka leży teraz tylko i wyłącznie po mojej stronie, chcesz, to bierz.

Zaproponowałeś mi Durban, wizytę kiedyś w przyszłości w waszym domu blisko morza, ale sam zawsze chciałeś się stamtąd wydostać, jak ja z Dąbrowy Górniczej. Nikt tam zupełnie, nawet twoi najbliżsi przyjaciele, nie wiedział tego o tobie. Swoje jedyne homoseksualne doświadczenia – przed przyjazdem do Londynu – miałeś w Australii, na wymianie studentów. Sydney, Melbourne? – powiedziałeś mi, ale już nie pamiętam. W Durbanie nikt się nigdy nie dowiedział, bo tak bardzo obawiałeś się, że wszystko, co powiedziane szeptem, zostanie kiedyś powtórzone na głos. There is only one gay bar in Durban, powiedziałeś, and I can’t go there because in Durban everybody knows my father, and he would know the next day. “Scena” jest w Kapsztadzie. Durban to duże, ale nudne, drobnomieszczańskie miasto. There is only one gay bar, and it’s empty, dodałeś. Jest tylko jeden gejowski bar w Durbanie, i stoi pusty, mało kto tam chodzi, bo wszyscy się boją, że ktoś ich tam zobaczy i powie ich rodzinom – tak jak ty.

Opowiedziałeś mi, jak przez całe studia udawałeś przed światem i rodziną, że jesteś hetero. Nie było łatwo, bo jesteś wszystkim tym, czego porządna hinduska rodzina chce dla swojej córki: twój ojciec ma pieniądze, jest szanowanym biznesmenem, z wysokiej kasty. Ty jesteś wysoki, byłeś na uniwerku, twoja skóra jest, jak na hinduskie standardy, jasna, a jasny kolor skóry to w indyjskiej kulturze synonim piękna i znak wysokiej pozycji społecznej. Brzmiałeś tak, jakbyś zupełnie sobie nie zdawał sprawy, że jesteś też tym, czego pragnie niejedna dziewczyna, hinduska czy nie, jesteś pięknym skurczybykiem. Na potrzeby tego uciążliwie przedłużającego się przedstawienia spotykałeś się czasem z „odpowiednimi” dziewczynami. Z „porządnymi dziewczynami z porządnych hinduskich rodzin” udawało ci się stosunkowo łatwo unikać nadmiaru zbyt intymnych sytuacji, które mogłyby prowadzić do łóżka, a w pewnym momencie zaczynałeś się zachowywać jak palant, żeby cię jednak za bardzo nie polubiły. Zerwałeś jedną taką znajomość, potem drugą. Zerwałeś je tak, żeby te dziewczyny nic z tego nie rozumiały, żeby im przeszło, cokolwiek sobie roiły. To było okrutne, nie byłeś z siebie dumny, ale nie wiedziałeś, jak się wydostać z potrzasku.

Nikt nie wiedział, jak bardzo pragnąłeś się wyrwać z Durbanu, z nieudanej, męczącej komedii, w której tobie, wbrew woli, przypadła główna rola. Na drugi koniec świata, do Londynu, złapać oddech, tu nikt nie zna twojego ojca, nikt mu nie powie, że cię widział w Soho z jakimś facetem albo w gejowskim barze. Pomysł z wyjazdem nie podobał się twojej rodzinie. Ojciec chciał użyć swoich kontaktów, by ci załatwić jakąś porządną, rokującą posadę w Durbanie. Wcisnąłeś im kit, że Londyn to możliwości rozwoju, dobry początek kariery, można się wiele nauczyć, zdobyć doświadczenie. Przemówiło, ale teraz nie mogłeś się przyznać, gdyby cokolwiek poszło nie tak. Nie mogłeś się przyznać, że pierwszy dobrze płatny kontrakt się skończył, a drugiej równie dobrej pracy nie znalazłeś. Wziąłeś znacznie gorszą, szeregowego księgowego w wielkiej firmie, kilkaset funtów mniej miesięcznie. W Londynie z kiepsko płatnej pracy ciężko o coś więcej niż elementarne wiązanie końca z końcem w wynajmowanym pokoju albo wspólnym mieszkaniu. Rodzinie nie mogłeś o tym pisnąć ani słowa, My family needs to think I’m doing well in London. Nie zależało ci na pieniądzach, bardziej na tym, żeby rodzina dała ci spokój, nie molestowała cię o powrót do Durbanu. Nie przeszkadzało ci ubieranie się w H&M, nie musiałeś nosić swetra za sto funtów, ten, który miałeś na sobie, w szerokie czarne i beżowe pasy, kosztował dwadzieścia parę. Miałem ochotę powiedzieć, że jak ktoś jest tak piękny jak ty, we wszystkim wygląda tak, że nie sposób się za nim nie obejrzeć, ale się nie odważyłem.

Rozumiałem to wszystko doskonale, sam przyjechałem tu również po to – żeby zacząć oddychać, by uciec od przenikającego całe polskie powietrze smrodu najgorszego szczepu katolicyzmu. Ten wszechogarniający trupi odór każde budzące się do życia pedalskie istnienie dusi i tłamsi. Większość polskich gejów, najdalej do trzydziestki, stanie się albo sfrustrowanymi, cynicznymi francami, albo „normalnymi”, co „szukają normalnego”, albo bojącymi się własnego cienia łajzami, usiłującymi nikogo swoim istnieniem nie urazić, które na spotkanie twarzą w twarz z drugim człowiekiem odważą się dopiero po przejściu przez zasieki dziesiątek wymienionych maili i wiadomości. W Londynie – liczyłem na to – musi być ktoś więcej niż tylko france, „normalni szukający normalnego” i bojące się życia łajzy. Jedź do Londynu, mówię ci, wszystko się zmieni, powtarzała mi Magda, przyjaciółka z liceum, która sama studiowała tu przez rok czy dwa. Wszystko się zmieni, w Londynie jest zupełnie inaczej.

Powiedziałeś mi jeszcze o kilku czarnych facetach, do których próbowałeś zagadać w sieci, na Gumtree i Gaydarze. Powiedziałeś, że lubisz czarnoskórych mężczyzn, często ci się podobają, ale oni wszyscy cię kompletnie lekceważyli i za każdym razem bardzo cię to bolało. Nawet nie chcieli z tobą pogadać? Może dlatego, że nie mam w gaciach tyle samo, co oni, wzruszyłeś ramionami, niby żartem, ale wyglądałeś smutno, a może to był cały czas ten sam problem z Hindusami?

Robiło się późno, musieliśmy łapać metro, była środa, ty następnego dnia musiałeś iść do pracy. Obaj poszliśmy na Northern Line, tylko w przeciwnych kierunkach: ja na Finchley, ty do Tooting, północ, południe.

W domu przywitałem się z Agatą, współlokatorką, właśnie wróciła z pracy. Była studentką, ale niektóre wieczory przepracowywała w restauracji, mieszkała w największym pokoju ze swoim chłopakiem, który pracował w banku. Intrygowała ją intensywność mojego życia towarzyskiego w mieście, do którego dopiero co się przeprowadziłem i nikogo w nim nie znałem. Ciągle gdzieś balujesz wieczorami, jak będę miała trochę wolnego, to musisz mnie z sobą zabrać, ja tu mieszkam od pięciu lat i nie miałabym gdzie pójść tyle razy w tygodniu! Ale ja pobiegłem czym prędzej do słownika sprawdzić, co to są te prawns. Napisałem szybko esemesa, że już wiem, że nie przyszło mi to nawet do głowy, bo nazwa jest tak niepodobna do francuskich crevettes. I enjoyed your company and really want to see you again, dorzuciłem na koniec. Chcesz, to bierz? Biorę.

Odpowiedź dostałem w mniej niż minutę, podekscytowała mnie jeszcze bardziej. Właśnie do mnie pisałeś, że mnie polubiłeś — lub że ci się podobam, cholera wie z tym I like you — i że musimy się jeszcze spotkać. Definitely. To nie był koniec naszej znajomości. Leżąc na wąskim łóżku ściśniętym między ścianami wąskiego jak kiszka pokoiku, byłem pijany szczęściem, choć bez kropli alkoholu. Dopiero się uczyłem chodzić po tym mieście, ciągle nie umiałem w nim znaleźć pracy, mieszkałem w tym ciasnym pokoju, patrząc na jego okno z pojedynczą szybą, z przerażeniem myślałem, co będzie zimą — a jednak czułem, że oddycham. W ciągu zaledwie kilku dni naspotykałem się nowych mężczyzn, jeden fajniejszy od drugiego, a ty wydałeś mi się kulminacją tej tendencji, byłeś z nich najpiękniejszy i najlepiej się z tobą czułem. Dwóch rzuciło mnie już na głębokie wody rozkoszy zupełnie niespodziewanej, a jednak euforia wywołana samym spotkaniem z tobą, samym twoim towarzystwem, twoimi oczyma Arjuna Rampala, rywalizowała z orgazmami, które tamci podarowali mi w ciągu minionych nocy. Do kolejnego spotkania z tobą tęskniłem bardziej niż do ich ciał, a do tych ciał tak dla mojego zasłużonych tęskniłem przecież dopiero co, owszem, bardzo. Czy uda mi się zostać tym, który w tych twoich smutnych oczach rozpali trochę radości? — z tym pytaniem zasypiałem.

And you know what? Nigdy nie zrobiłeś dla mnie tego curry z krewetek.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Reklama