Brzydkie słowa: Prawa autorskie

Wieści o tym, że Billy Porter wcieli się w wielkiego Jamesa Baldwina w powstającym biopiku, przypomniały mi, od jak dawna nie mogę się nadziwić, że jego powieść Giovanni’s Room (1956), przetłumaczona na polski jako Mój Giovanni, nigdy nie została zekranizowana. Nie tylko dlatego, że to tak znakomita powieść, jedna z najpiękniejszych w literaturze XX w. (żadnej innej książki nie kupiłem tyle razy, bo rozdaję ją znajomym). Chodzi też o to, że wszystko się w niej prosi o ekranizację. Jasno określony główny wątek, niezbyt duże rozmiary (nie trzeba wiele wycinać), struktura dramatyczna, ilość postaci i ich wyrazistość, opowiadanie przejmującymi, gotowymi do zainscenizowania scenami, dialogi – to wszystko materiał czekający po prostu na sfilmowanie. Przecież nie mogłem być jedynym człowiekiem, który to dostrzegł przez tyle dziesięcioleci?

Niespełnione marzenia Jamesa Baldwina

No i nie byłem. Sam Baldwin podobno uważał tę i inne swoje powieści za wyjątkowo przekładalne na inne media. W 1978 roku napisał nawet we współpracy z młodym pisarzem i aspirującym filmowcem z Zimbabwe, Michaelem Raeburnem, scenariusz potencjalnego filmu Giovanni’s Room. Scenariusz istnieje, do dzisiaj leży w szufladzie Raeburna. Film nigdy nie powstał i bynajmniej nie dlatego, że nie udało im się nikogo scenariuszem zainteresować. W ciągu dwugodzinnej przejażdżki taksówką po Paryżu, w czasie której rozmawiali tylko o tym, Raeburn zachwycił projektem Marlona Brando, który zadeklarował, że w to wchodzi i bierze rolę Guillaume’a (to właściciel baru, w którym David poznaje Giovanniego; ten, którego Giovanni ostatecznie zabija). Palec pod budkę włożył też Robert De Niro, który szukał wtedy ról wychodzących „poza jego dotychczasową strefę komfortu”.

Jak to się mogło nie udać?

Film nigdy nie powstał, gdyż Baldwin nie posiadał… pełni praw autorskich do własnej powieści. Były one pod kontrolą jego agenta, który zażądał – od autora pierwowzoru, którego „reprezentował”! – sumy 100 tys. dolarów za opcję na prawa do ekranizacji. Baldwin i Raeburn taką sumą nie dyspopnowali. Pomimo wejścia na pokład Marlona Brando, nie mieli za sobą wielkiego hollywoodzkiego studia, które mogłoby na starcie tyle zainwestować. Tragiczna historia miłości między dwoma mężczyznami – to był wciąż bardzo śliski temat dla wielkich studiów Hollywoodu. Kilka lat wcześniej John Schlesinger na kolaudacyjnym pokazie Sunday Bloody Sunday dla bossów ze studia wywołał panikę z konsternacją, a Giovanni’s Room to byłby film o wiele bardziej prowokacyjny obyczajowo. Cruising Williama Friedkina, film, który – jak pisał kiedyś Michał Oleszczyk – „wypocił” z Hollywood lęk przed tematem homoseksualizmu, zanim mogło ono zacząć o nim myśleć bez całej tej mrocznej otoczki, powstał dopiero w 1980. Gdyby Mój Giovanni powstał jako film wielkiego studia, zostałby bez wątpienia po drodze mocno przypiłowany. Dlatego Baldwin nie takiego filmu pragnął. Chciał go zrobić we Francji, w znacznej mierze po francusku (jego narrator-bohater David jest Amerykaninem, ale przebywając we Francji rozmawia z miejscowymi po francusku). Ostatecznie nie udało się przekroczyć problemu z prawami do pierwowzoru.

Czytaj dalej

Na wschodzie bez zmian

Metronom (2022) debiutującego w fabule rumuńskiego reżysera Alexandru Belca (rocznik 1980) to film dobry, nawet bardzo, pod każdym względem rzemiosła i kunsztu, nie bez powodu nagrodzony za reżyserię przez jury sekcji Un Certain Regard (a więc poza konkursem głównym) Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes w roku zeszłym, 2022. Świetne zdjęcia, znakomicie poprowadzeni młodzi aktorzy. Umiar, brak patosu i przejmujące dramatyczne napięcie świetnie zainscenizowanych długich scen (znak firmowy rumuńskiego kina). Piękne kostiumy i znakomita scenografia – widz z Europy Wschodniej ma poczucie niemal dotykania tamtej rzeczywistości, tak prawdziwe są różne jej faktury. Nigdy nie byłem w Rumunii, a już na pewno nie w 1972 roku, kiedy toczy się akcja (urodziłem się 7 lat później), ale pewne rzeczy my, Wschodni Europejczycy, wszyscy rozpoznajemy – te tafle reliefowego szkła w drzwiach pokojów, rekwizyty szkolnej sali, itd.

Jest to dziwny przypadek filmu, który autentycznie mi się jako film podobał – a jednocześnie nie tylko cieszę się, że nie ma, póki co, dystrybucji w Polsce (widziałem go w kinie w Amsterdamie), ale wręcz mam nadzieję, że tak pozostanie i przebije się on do jakkolwiek pojętej szerszej świadomości dopiero z jakiegoś dystansu czasowego. Wiem, wiem – dlaczego w takim razie o nim po polsku, a więc dla Polaków, piszę? No cóż, bo potrzebuję porządkować myśli z przyczyn – nazwijmy to tak – terapeutycznych. Piszę o tym, o czym udaje mi się rozpisać i poczuć kontrolę nad koleją własnych myśli. A poza tym – krótki tekst o nieznanym w Polsce rumuńskim filmie? Kto go tutaj znajdzie, oprócz tych nielicznych, którzy zaglądają tu, żeby czytać wszystko, co nowego napisałem?

Czytaj dalej

Ivo van Hove i królowie z Shakespeare’a

Ivo van Hove to pochodzący z Belgii, ale królujący od lat w Amsterdamie, flagowy, żeby nie powiedzieć „wystawowy” reżyser niderlandzkiego teatru na świecie. Mówią tu o nim czasem de grootmeester van het toneel („wielki mistrz teatru/sztuki teatralnej”). Lista jego nagród pokrywa dolną połowę tej strony z biogramem. Jego sztuki niejednokrotnie objeżdżają świat (festiwale w Awinionie, Edynburgu, te sprawy). Pamiętam, jak gościł na scenie Barbican Centre w Londynie, kiedy jeszcze mieszkałem w Wielkiej Brytanii, wystawiał też jako goszczący reżyser w londyńskim National Theatre i na innych scenach światowej sławy.

Kings of War

Kings of War to nie jest nowa produkcja, ale kiedy w swoim pierwszym sezonie, w ramach światowego tournée trafiła na scenę właśnie w Barbican Theatre (było to w 2016), to mi przeleciała przez palce. W sezonie 2022/2023 produkcja zmartwychwstała na kilka tygodni na swojej scenie macierzystej, która od dawna jest artystycznym domem van Hovego: Internationaal Theater Amsterdam, ITA (jest dyrektorem tego zespołu od 2001, wcześniej pod nazwą Toneelgroep Amsterdam). Obsada to członkowie znakomitego ITA-ensemble, stałego zespołu tej sceny i paru byłych jego członków wracających na te deski na potrzeby Królów wojny. Gils Schouten van Aschat, Hélène Devos, Janni Goslinga, Aus Greidanus Jr., Daniël Kolf, Minne Koole, Hugo Koolschijn, Bart Bijnens, Ramsay Nasr, Chris Nietvelt, Celia Nufaar, Bart Slegers, Eelco Smits.

Duża, trwająca 270 minut (z tylko jedną przerwą), wielkoobsadowa produkcja, angażująca wyrafinowane i imponujące rozwiązania sceniczne i techniczne. Z trzech „królewskich” tragedii Shakespeare’a (Henryk V, Henryk VI i Ryszard III) zaadaptowana dla van Hovego przez Barta Van den Eynde i Petera Van Kraaija, tak by złożyły się one w jedną epicką opowieść, niczym rodową sagę o walkach o władzę i o jeszcze więcej władzy (ze szczególnym uwzględnieniem kontroli nad zamorskimi domenami we Francji). Wraz z upływem inscenizowanych dziejów rodzin monarszych, aktorzy odtwarzający uśmiercone lub odsunięte już na margines postaci, powracają wcielając się w kolejne.

Czytaj dalej

Brzydkie słowo: Start-up

Slavoj Žižek pisze gdzieś (pewnie, jak to on, w więcej niż jednym miejscu), że ideologiczny problem naszych czasów, naszego życia w neoliberalnym kapitalizmie, nie polega wcale na tym, że brakuje dostępnych nam krytyk kapitalizmu. Krytyki banków, giełdy, wielkich korporacji (konkretnych lub w ogóle) mamy w istocie całe zatrzęsienie, nawet w kulturze popularnej i hollywoodzkich blockbusterach. Prawdziwy problem polega na tym, jak te krytyki są zawężone i wybiórcze, gdzie się wszystkie zatrzymują i tracą impet, jak niewielki wycinek realnego kapitalizmu tak naprawdę poddają krytyce. Banki, spekulacyjne ekscesy giełdowe, zbyt chciwe korporacje.

Czytaj dalej

Oszustwo

Wyrafinowane i śmiałe oszustwo stanowi finałowy twist fabuły W gorsecie (Corsage) austriackiej reżyserki Marie Kreutzer. Film był kandydatem Austrii do Oscara za najlepszy „film międzynarodowy” (czyli taki nie po angielsku), nie zdołał jednak znaleźć się w finałowej piątce, ustępując miejsca paru filmom od siebie słabszym. W kulturze obrażania się na „spojlery” (narzuconej nam przez marketing molochów przemysłu kulturowego) lepiej oczywiście nie sygnalizować, jakim konkretnie oszustwem ta opowieść się zakończy. Zamiast je ujawniać, zamarkujmy, że takie zamknięcie historii cesarzowej Sisi samo w sobie także jest oszustwem – w takim sensie, że historia nic o takim obrocie spraw nie wie.

Całe przedsięwzięcie, jakim było powstanie tego filmu, również oszustwem się wydaje. Oczyma wyobraźni widzę, jak Kreutzer „pitchuje” taki projekt producentom i różnym audiowizualnym funduszom. Słyszę te wszystkie ściemy o ponownym ożywieniu na wielkim ekranie jednej z legendarnych postaci historii swojego kraju. Że ukaże się ją w opozycji do utrwalonego w kulturze masowej wizerunku stworzonego w przesłodzonych filmach Ernsta Marischki z lat 1955-57, z cudowną Romy Schneider. Że tym razem będzie ona nie słodkim wiecznym dziewczęciem, a w wieku, w którym zaczyna się już bać starości. Pewnie było też trochę wróżenia o trendach, że tak jak powracają mody na pewne epoki i ich estetyki, jesteśmy tuż-tuż przed renesansem popularności cesarzowej Sisi w kulturze masowej (no i proszę, serial już leży na Netfliksie). Już widzę to zadowolenie w biurach medialnych korporacji: nic tam się tak nie podoba, jak powołanie się na coś, co się już kiedyś dobrze sprzedało i ciągle z powodzeniem chodzi w telewizji. Że będzie ukazana jako kobieta, która „wyprzedzała swoje czasy”, nowocześniejsza niż przypisana jej archaiczna, feudalna rola społeczna. Już widzę tę litanię frazesów powierzchownego feminizmu i naskórkowej postępowości, konieczną, by to sprzedać urzędnikom rozpatrującym wnioski o dofinansowanie publiczne. Czy to w kraju, czy to w krajach koproducentów (film jest oficjalnie austriacko-luksembursko-niemiecko-francuski), czy na poziomie instytucji europejskich.

Daję głowę, że tak to wyglądało, bo nawet marketing gotowego filmu wybrzmiewa w Europie takimi tonami. Takimi śladami podąża też większość komentarzy i recenzji. A film, który z tego powstał jest czymś innym, czymś dużo więcej – i o zupełnie inny film od samego początku chodziło. Żeby go jednak urzeczywistnić, potrzebne były środki, a żeby uzyskać środki, w neoliberalnej „kulturze audytu”, która jednoczy prywatne i publiczne źródła finansowania kultury, trzeba im było nawciskać całego tego kitu. Cóż za wspaniałe oszustwo!

Czytaj dalej

Niderlandzkie wypalenie

Holandia – pardon, Niderlandy – ma (mają) reputację kraju, w którym ogromną wagę przywiązuje się do zdrowia psychicznego. Szczególnym przejawem i dowodem ma być stosunek, jaki tutejszy (dla tych, co nie wiedzą: mieszkam w Amsterdamie od 2018 roku) system zdrowia ma do problemów zdrowia psychicznego wynikających z samej pracy.

Burnout albo wypalenie

Burnout, czyli wypalenie (czytaj: wypalenie zawodowe, wypalenie pracą) – jest oficjalnie jednym z najważniejszych problemów z zakresu zdrowia publicznego w rozumieniu holenderskiego, pardon, niderlandzkiego rządu, i to zarówno tutejszej polityki zdrowotnej, jak i tutejszej polityki ekonomicznej (zatrudnienia). Plasuje się w czołówce powodów, które wypychają ludzi na zwolnienia chorobowe, na pewno pod względem czasu, który na tym chorobowym spędzają. W 2021 roku, w tym małym, 17-milionowym kraju, przepadło w ten sposób 11 milionów dni roboczych. Zsumowane roczne straty szacuje się na 3 miliardy euro.

Czytaj dalej

Brzydkie słowo: Hindusi

Jest w polszczyźnie oczywisty, a zarazem przedziwny problem, który nabiera rosnącego ciężaru politycznego i etycznego.

Przedziwny, bo dotyczy demonimu, a więc rzeczownika nazywającego mieszkańców i/lub obywateli danego miejsca, miasta, państwa, terytorium – w tym wypadku: ogromnego kraju. Przedziwny, bo o ile można zrozumieć, że prawie nikt w Polsce nie wie, jak nazywać mieszkańców jakiejś wyspy tak niepozornej i mało Polakom znanej jak Mauritius lub odległego kraju bez większych kontaktów z Polską, jak Wybrzeże Kości Słoniowej (a Ty, Czytelniczko, wiesz?), to w przypadku jednego z dwóch najludniejszych państw świata jest w tym coś autentycznie zdumiewającego.

Czytaj dalej

Bô mec

Qu’il est beau ! Dostrzegam go od razu, drzwi jeszcze nie zdążyły się za nim zamknąć. Quel homme ! la vache ! – to w myślach wszystko, nic nie mówię, choć mam ochotę rzucić mu głośno jakieś Hey handsome! Poluję zza baru na jego spojrzenie.

Solidnego wzrostu, mniej więcej mojego, co najmniej 180 cm, więcej. Może odrobinę ode mnie wyższy, a może tylko tak się wydaje, bo tak byczej postury. Zgrabnie wąski w pasie, opięty dżinsami doskonale przylegającymi do muskulatury jego pośladków i ud – putain, quelles cuisses! – czarna skórzana kurtka na szerokich, silnych barkach. Trochę zroszona, błyszczy perełkami drobnego deszczu, podobnie jak jego krótkie gęste blond włosy, które pewnie miałyby tendencję do rozwijania się w falującą grzywę, gdyby im pozwolił rosnąć.

O tej porze pub jest zawsze busy, stoliki zajęte. Nie ma wyjścia, musi usiąść na wysokim stołku przy barze. Chyba mu nie zależy na tym, żeby był obok wolny stołek: na nikogo więc nie czeka, jest sam. Może dlatego sprawia wrażenie smutnego, może zadumanego, rozczarowanego.

Czytaj dalej

Koniec irromansu

— Co to za jeden? Powiedz mi coś o nim.

Polewa nam wina, to już koniec karafki. Siedzimy w Princi, włoska kantyna przy Wardour Street. To najkrótszy dystans, na jaki Medhat może się zbliżyć do epicentrum Soho. Przebywanie tutaj jeszcze nie znaczy, że koniecznie jesteś homo. Ale tym razem jest tak rozgoryczony, że nie przeszkadza mu, że tak tuż przy nas siedzą ludzie. Że mogą słyszeć więcej niż strzępy naszej rozmowy. Jesteśmy tutaj, bo kolejka do Banana Tree była zbyt długa. Było postanowione, że musimy odbyć poważną rozmowę, a ponieważ takiej się nie da odbyć w kolejce, staliśmy dwadzieścia minut w milczeniu i zrobiło się to nie do zniesienia. No więc porzuciliśmy kolejkę i przyszliśmy tutaj.

Siedzimy pod ścianą, nie twarzą w twarz jeden do drugiego, ale bokiem, na ukos, pod ścianą, pod którą biegnie kamienna rynna wody z malutkimi kranami-fontannami wytryskującymi ze ściany. Akurat tutaj były wolne miejsca.

— Co ci powiedzieć?

— Jak ma na imię?

— Hector.

— Skąd jest?

— Z Kolumbii.

— Latynos, no tak – kiwa dziwnie głową. – Lepszy ode mnie w łóżku?

— Nie o to chodzi – wzdycham. – Wiesz o tym.

— Lepszy ode mnie w łóżku? – powtarza, oddychając ciężko.

— Nie.

Nie kłamię. Nikt w moim życiu nie był lepszy w łóżku niż Medhat. Samo to, że potrafię doświadczyć rozkoszy – kiedyś nie potrafiłem, tak byłem zablokowany – zawdzięczam Medhatowi. Medhat jest najwspanialszym, co mi się w życiu zdarzyło – dopóki nie spotkałem Hectora. Ale z Hectorem to dopiero początek.

Czytaj dalej
Ram Charan i Rama Rao w piosence Naatu Naatu w filmie RRR

„Naatu Naatu”, Oscary i Indie Modiego

Na początku 95. ceremonii wręczenia Oscarów (tych w marcu 2023), zanim zapowiedział pierwszych wręczających statuetki, gospodarz wieczoru Jimmy Kimmel zrobił numer, który wyraźnie zachwycił zebranych. Powiedział, że w tym roku gadających za długo laureatów nie będzie się sprowadzać ze sceny, jak dotychczas – zostaną z niej „z-bollywood-tańczeni” przez grupę wykonawców z filmu RRR. Filmu w reżyserii S. S. Rajamouliego, który był kandydatem Indii do Oscara za najlepszy „film międzynarodowy” (tak się tam teraz nazywa „film zagraniczny”, albo taki „nie-po-angielsku”). Nie udało mu się w tej kategorii uzyskać nawet nominacji – ale za to najpopularniejsza piosenka z tego filmu, Naatu Naatu, jako pierwszy w historii kina utwór z indyjskiego filmu, została nominowana w kategorii piosenki oryginalnej. Przy jej dźwiękach tancerze, co prawda niezupełnie ci sami, co w filmie, „stańczyli” wtedy Kimmela ze sceny.

Trochę później w noc przyszedł ten moment, kiedy piosenkę, jak każdą nominowaną, wykonano na scenie. W tym roku nie było łatwo, bo wśród konkurentek były Rihanna i Lady Gaga. Jednak kiedy wykonawcy utworu z filmu RRR zakończyli i zaczęli zbiegać ze sceny, zebrani na uroczystości zerwali się do owacji na stojąco. Wrażenie oszołomienia wszystkich zebranych było oczywiste. A potem okazało się, że Indyjczycy (umówmy się w końcu, że to tak się po polsku nazywają obywatele Indii, bo nie wszyscy wyznają hinduizm, żeby być nazywani Hindusami, a archaiczni Indusi wyraźnie wypadli z językowego ususu przez niepodobieństwo do żadnego modelu urabiania w polszczyźnie demonimów) zdobyli tą piosenką pierwszego Oscara dla swojej kinematografii.

Cokolwiek myślimy o Oscarach – ich „ważność” jest fenomenem bardziej z porządku imperializmu kulturalnego niż z porządku wartości prawdziwie artystycznych – jest to jednak szokujące, że kinematografia przez dziesięciolecia największa i najpopularniejsza na świecie nigdy wcześniej nic na tym forum nie zdobyła. Nagrody honorowe Academy of Motion Picture Arts and Sciences za całokształt twórczości przyznawane w czasie ceremonii oscarowych nie są formalnie Oscarami – taką z Indii dostał zresztą jak dotąd jedynie Satyajit Ray, w 1992. Nominacje (za najlepszy film zagraniczny/obcojęzyczny/międzynarodowy) zdobyły: Mother India Mehbooba Khana (1957), Salaam Bombay Miry Nair (1988) i Lagaan Ashutosha Gowarikera (2001). Zaledwie trzy filmy, jakby to było coś rozmiarów może Bułgarii. Dla kraju, w którym powstało dotąd, jeśli Google nie kłamie, jakieś 74 tys. filmów.

Czytaj dalej