Trochę się to wydłużyło, ponieważ miałem niespodziewane i przedziwne problemy ze zdrowiem, ale oto jest, wylądowało. Czwarte opowiadanie/mikropowieść z cyklu pod roboczym szyldem Soho Stories. Spotkacie w nim dwie postaci z poprzednich historii. Tiberiu był już nawet w tytule opowiadania Harvinder i Tiberiu. Teraz przewinie się przez imprezę u Pankaja et al., tego samego Pankaja, który żegnał głównego bohatera na imprezie w Przyjacielu z Kairu. Ale to nie o nich, tak naprawdę.
Druga szansa, druga szansa ma swoją stronę tutaj. A pobrać je (te szanse, bo są dwie) można tutaj.
A zaczyna się tak:
Pukam do drzwi. W środku już jest impreza, więc pewnie nie usłyszeli. Dzwonek na ścianie, przyciskam. W dmuchanych, kolorowych szybkach w drzwiach zbliża się sylwetka – w sposobie, w jaki Pankaj się porusza, jest coś tak charakterystycznego, że widzę już, że to on, zanim usłyszę przez drzwi jego charakterystyczne “Whooo’s theeere?”. Otwiera drzwi, wyrzuca do przodu ramiona, żeby mnie uściskać i cmoknąć w policzek, ja podaję mu butelkę wina i sześciopak piwa. Wpuszcza mnie do środka. Pankaj zawsze pięknie pachnie.
Nie lubię być na imprezach wcześnie. Czuję się głupio, jak jest jeszcze mało ludzi i zbyt dużo uwagi skupia się na mnie. Nie mogę się wtedy wtopić w tło, w ścianę, zamilknąć, poprzyglądać. Czasem tak mi najlepiej. Nie jestem tak przebojowy jak Pankaj i niektórzy jego znajomi. Lubię ich towarzystwo, do dziś jestem zdumiony, że oni lubią moje i mnie ciągle zapraszają na imprezy, pomimo mojej rozrywkowości daleko poniżej pedalskiej średniej krajowej. Zapraszają, choć tak często nie mogę się pojawić – praca w hotelu, antisocial working hours.
To całkowicie pedalska chata, czterech młodych facetów wynajmuje razem dom z ogrodem. Oprócz trzech współlokatorów Pankaja (Rosjanina Saszy, Greka Evripidisa i Matta, jedynego Anglika w gospodarstwie), którzy natychmiast się ze mną witają, jest już z dycha gości. Witam się z nimi jeden po drugim. W ogrodzie umieścili coś w rodzaju na wpół otwartego namiotu, wewnątrz stoi bufet i wisi ekran, na który rzucają transmisję z finału, który już się zaczął. Finału Eurowizji.
Otwierając sobie piwo (biorę jakieś z lodówki, moje niech się studzą), wpadam na Tibiego, który właśnie wraca z ubikacji. Z nich wszystkich jego znam najdłużej, to przez niego poznałem kiedyś Pankaja. Kiedy mnie widzi, uśmiecha się jak wariat – zawsze tak się na mój widok uśmiecha, co mi zawsze rozmiękcza kolana, bo Tibi jest pięknym chłopakiem, jeszcze przy tym jego wzroście, jak się tak do mnie uśmiecha z takich wyżyn, to już w ogóle. Wyrzuca w moim kierunku swoje długie, smukłe ramiona i łapie mnie w ich uścisk.
— Paweł! – krzyczy, w miarę poprawnie wypowiadając moje imię.
Śmieje się jak dziki, musiał tu już być dłuższą chwilę i wypił więcej niż piwo.
Puszcza mnie, a ja otwieram jeszcze jedną butelkę, żeby podać jemu, stukamy się.
Tibi był jednym z pierwszych gejów, których poznałem w Londynie, jeszcze nawet nie mieszkał tu na stałe, pracował przez wakacje w tym samym pubie co ja. W jego uśmiechu, w jego śmiechu, w jego zielonych oczach jest coś tak zachwycającego, że kolana mi się robią z waty. Ale obaj jesteśmy pasywami, albo inaczej: kiedy go poznałem, już się byłem zdecydowałem. Że jestem, że jednak zostanę pasywem. Nigdy więc niczego „fizycznego” razem nie próbowaliśmy. Większość najfajniejszych facetów, jakich znam w Londynie, poznałem mniej lub bardziej dzięki niemu. Choć to ja jestem starszy. Ale on zaczął „zdobywać” Londyn wcześniej.
— Miałem nadzieję, że będziesz! – wykrzykuje stukając się ze mną piwem. – Wyrwałeś się z kieratu!
— Co tam u ciebie słychać? – nie widziałem go kilka miesięcy. – Masz jakiegoś chłopaka czy coś?
— Miałem, tydzień temu – śmieje się.
— Co to znaczy? – śmieję się. – Zerwaliście tydzień temu?
— Nie, byliśmy z sobą tydzień temu. Ale tylko przez jedną noc.
— That’s a one-night stand, not a boyfriend!
— Nie z nim! To był mój chłopak! Na jedną noc, bo nazajutrz leciał do Indii, ale Mój Chłopak! Nawet go zapytałem, czy jest dzisiaj moim chłopakiem! I powiedział, że tak, absolutnie! Zrobiliśmy sobie razem zdjęcie u niego w hotelu. Ale ci nie pokażę, bo to było tylko dla nas i jesteśmy na nim trochę zbyt zmordowani po… wiesz po czym.
Uśmiecham się, naprawdę się cieszę, że mu się tak poszczęściło, tak niedawno.
— A masz jakieś jego zdjęcie, które możesz mi pokazać?
— Oczywiście! – uśmiecha się i wyciąga telefon.
Twarz, którą mi pokazuje, uderza mnie jak pięścią w pierś.
Piękny mężczyzna, piękny jak skurwysyn. Gorzej. Znam tę twarz, te bujne, długie, czarne loki wokół niej, znam nawet to zdjęcie. Nigdy nie poznałem tego człowieka, tego mężczyzny. Niewiele więcej jak tydzień temu „rozmawiałem” z nim na Grindrze. Już miałem nadzieję, że coś z tego będzie, i nagle przestał odpowiadać. Oczywiście, wiedziałem, że ktoś lepszy niż ja musiał się pojawić ze swoją ofertą. I teraz już wiem, że Tibi. Nie wiem, co z tą wiedzą począć, jak to zrobić, żeby nie myśleć, że mój przyjaciel mi go odbił – w końcu nawet nie wiedział, że ja też przez chwilę zabiegałem, palcem na smartfonie, o względy tego samego mężczyzny, w nadziei, że to mnie przeleci, zanim wróci do Indii.
— Jak ma na imię?
— Harrrvinder – odpowiada, rolując „r” ponad granice przyzwoitości.
Ja go – stamtąd, z Grindra – pamiętam pod imieniem Harvey, ale to pewnie dlatego, że nie należę do wtajemniczonych, tych, z którymi się spotkał i którzy mogli dotknąć ciała a nie tylko wizerunku na tafli telefonu. Boli, bardziej niż myślałem, bardziej niż bym chciał. Może dlatego, że dawno nie miałem mężczyzny, z którym by mi się naprawdę podobało, który by mi się aż tak podobał. Bardzo możliwe, bardzo dawno.
Sasza porywa mi Tibiego do ogrodu, tam, gdzie transmisja z Eurowizji leci na wielkim ekranie pod pół-namiotem, z rzutnika. Dziwny przyjaciel Saszy – nie znam go – biega z flagą Izraela na plecach i krzyczy coś bez sensu, ale z wielkim entuzjazmem, za każdym razem, gdy panna Barzilai pojawi się nawet choćby na marginesie ekranu. Już chcę iść za nimi, gdy słyszę, że drzwi wejściowe znowu się otwierają. Wchodzi kilka nowych osób – trzy? – cztery? Próbuję policzyć głosy.
Jeden z tych głosów – chyba znam. Nie, na pewno znam.
Do ogrodu, gdzie odbywa się właściwa część imprezy, prowadzi tylko jedna droga, przez kuchnię, w której jeszcze jestem – więc wpada na mnie. Ehsan. Prawdopodobnie najpiękniejszy mężczyzna, z jakim kiedykolwiek spałem. I nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Miewałem czasem takie koszmary, że jestem w jakiejś większej grupie ludzi i jednym z nich okazuje się facet, z którym raz spałem i nigdy potem nie rozmawiałem, i robi się bardzo, bardzo nieznośnie. No to wreszcie się ziściły, kurwa mać. Ehsan mnie poznaje, zatrzymuje się.
Pobierz całość. Rzuć okiem na pozostałe Soho Stories. Kup moją powieść. Zalajkuj mnie na Facebooku.