Prawie Milion Nudziarzy

Kto chciałby mnie kiedyś zapytać, czy to dobry pomysł, żeby się przenieść do Holandii? Pardon, Niderlandów. Po pięciu latach tutaj mam zdecydowaną odpowiedź: zależy, czy jesteś wystarczająco nudnym człowiekiem.

Nie da się ukryć, trochę mi się zmieniło od moich pierwszych spisanych wrażeń.

Tak, to będzie kolejny mój (po tym tutaj) gest wyrzucania negatywnych emocji. Co poradzę. W obecnym stanie (od końca marca na chorobowym z nerwów) potrzebuję i dobrze mi to robi.

Holandia (pardon, Niderlandy) to kraj wyjątkowo nudnych ludzi, dla wyjątkowo nudnych ludzi, przez wyjątkowo nudnych ludzi zamieszkany. Choć, nie da się ukryć, efektywnie zorganizowany i zabudowany imponującą infrastrukturą.

Prawie milion – to z grubsza liczba mieszkańców Amsterdamu. Prawie Milion Nudziarzy to moja osobista ksywka tego bohatera zbiorowego.

No ale jak to? Przecież wszyscy powtarzają, że Amsterdam jest „ekscytującym miastem”? Amsterdam nie może przecież być taki nudny?

Dwie sprawy

Pierwsza: wrażenie, jakie Amsterdam robi na tych, którzy go jedynie odwiedzają, to nie to samo, czym miasto jest dla kogoś, kto w nim mieszka. Odwiedzający niejednokrotnie przebywają otoczeni wyłącznie innymi turystami i specjalnie dla nich przewidzianą infrastrukturą i rozrywkami. I przebywają krótko. To nie to samo, co życie gdzieś przez całe lata.

Druga: Amsterdam sam w sobie nie ma cech nudnego miasta. Jego oferta kulturalna jest, na ten przykład, przebogata i ciekawa.

Stedelijk to jedno z najlepszych muzeów sztuki współczesnej w Europie, w tej kategorii moje ulubione na równi z Tate Modern w Londynie i MACBA w Barcelonie. A oprócz tego jest wiele innych muzeów, które bardzo lubię: nie tylko powszechnie znane Rijksmuseum, ale też postkolonialne, „tropikalne” Tropenmuseum i fotograficzne FOAM; wiele innych sprofilowanych tematycznie.

Repertuar teatralny, po dwóch latach lockdownowego czyśćca i jeszcze kilku miesiącach potrzebnych po nim na powrót do planowania repertuaru, synchronizowania kalendarzy, organizacji prób, wrócił do normy, czyli jest znakomity. Internationaal Theater Amsterdam, najbardziej prestiżowa scena miasta i chyba kraju, produkcje własnego, światowej rangi zespołu prowadzonego przez słynnego Belga Ivo van Hove (jeszcze, bo właśnie ogłosił, że we wrześniu ustępuje swoje miejsce Norweżce Eline Arbo) w czwartki podaje z napisami po angielsku, żeby udostępnić je licznym w Amsterdamie ekspatom, którzy często słabo dają radę po niderlandzku. Napisy daje też, kiedy zaprasza produkcje innych niderlandzkich teatrów, często równie znakomite. Holendrzy nudni ludzie, ale teatr robić naprawdę potrafią, co jest serio ciekawe, bo wczesny kalwinizm go praktycznie zakazywał i zawsze po cichu, ciapkę esencjonalistycznie, z tej okoliczności wywodziłem sobie to, jak rzadko Holendrom wychodzi dobre kino. Żeby nie było, że kieruje mną jakieś uprzedzenie do niderlandzkiej kultury, obiecuję, że czasem napiszę o niektórych z tych spektakli, bo bywają top notch. Oprócz tego, jak rok długi, ITA sprowadza głośne spektakle z Europy i świata. A są tu jeszcze inne teatry, opera i balet. Do tego festiwale sztuk scenicznych – na czele z największym z nich, Holland Festival (inaczej niżby mogła sugerować nazwa, jest on bardzo międzynarodowy), który toczy się po całym mieście przez cały czerwiec.

Kin jest dużo, a ich repertuar znakomity i z całego świata – zarówno bieżący, jak i ciekawe autorskie czy tematyczne retrospektywy w różnych miejscach i placówkach miasta. Kto chce co tydzień iść na coś francuskiego/frankofońskiego – temu tytułów nie zabraknie (w ciągu minionego tygodnia byłem na czterech francuskich filmach, serio); w dystrybucji kinowej są tu nie tylko filmy azjatyckich potęg filmowych, takich jak Japonia, Korea Pd., Chiny czy Iran, filmy skandynawskie (regularna oferta, ze względu na bliskość kulturalną: małe protestanckie kraje o germańskich językach), ale też rosyjskie (nawet teraz), latynoamerykańskie (były nawet z Gwatemali i Boliwii), czy afrykańskie.

I tak dalej.

Problem nie tkwi w mieście, tylko w jego mieszkańcach: Amsterdammers. Tytułowym Prawie Milionie Nudziarzy.

Ale zaraz, bo bym zapomniał, a to ważne i wymowne. Te wszystkie znakomite przedstawienia naprawę rzadko są wyprzedane, nawet produkcje światowej sławy, światowej sławy artystów. W Londynie szybko się nauczyłem, żeby na pewne rzeczy kupować bilety kilka miesięcy do przodu, bo zabraknie. Zdarzyło mi się trwać 40 minut w internetowej kolejce po bilety, taki był skok na stronę internetową teatru Young Vic w momencie ich „uwolnienia” (na Tramwaj zwany Pożądaniem Tennessee Williamsa w reż. Benedicta Andrewsa z Gillian Anderson w roli Blanche; nagranie jest chyba do dzisiaj dostępne na stronie National Theatre). Tutaj kupuję czasem bilety nawet we wtorek na czwartek (i to takie np. z Isabelle Huppert w roli głównej, w reż. Roberta Wilsona), a światowej klasy przedstawienia miewają całe rzędy czy balkony pustych miejsc.

Amsterdammers

Słyszę czasem: „ale przecież oni ponoć tacy wyluzowani!”. Po angielsku: chilled. Oni, Amsterdammers. (W końcu palą tę trawę ciągle!)

Nie wiem, czy rzeczywiście są wyluzowani, ale wiem, że nawet jeśli, to „wyluzowany” nie jest żadnym przeciwieństwem „nudnego”. Wyluzowani ludzie mogą być – i często są – śmiertelnie nudni. Na pełnym luzie się po pracy „spieszą do domu”, po to, żeby zjeść szybko zupę z puszki (jej podgrzewanie nazywają „gotowaniem”). A trawa? Nawet najnudniejsi ludzie potrzebują czegoś, żeby się poczuć trochę bardziej cool. A i to pewnie niecała prawda: w istocie palą, żeby zagłuszyć wykończenie pracą. Jak pisałem w moim tekście o wypaleniu, depresja czy załamanie nerwowe wywołane przepracowaniem, są tutaj masowym problemem.

I’m dead serious. Miażdżąca większość Holendrów niczym się poważnie nie interesuje, niczym poza pracą. Nie na tyle, w każdym razie, żeby coś faktycznie, podążając za tym zainteresowaniem, robić.

Wiem, to może brzmieć dziwnie, nawet pretensjonalnie – niczym to polsko-inteligenckie biadolenie, że „ludzie nie interesują się sztuką”. Jednak wcale nie chodzi tylko o sztukę, teatr, kino, Bóg wie co. Chodzi o… cokolwiek.

Przykład. Holendrzy mają opinię ludzi jeżdżących dużo na rowerze. No to konia z rzędem temu, kto znajdzie towarzystwo na rowerową wycieczkę za miasto czy do jakiegoś sąsiedniego historycznego miasteczka, bo w końcu wyszło słońce na weekend (deszcz tu pada średnio 100 minut dziennie; opada tu z niebios 60% więcej wody niż w Londynie – nie wierzyłem wcześniej, że to możliwe). Holendrzy, owszem, jeżdżą dużo na rowerze – ale do pracy i z powrotem! Przecież nie będą bez celu (zarobkowego), tylko dlatego, że jest niespodziewanie ładna pogoda! No więc ja na takie wyprawy rowerowe za miasto, bo jest słońce na niebie, znajduję towarzystwo, jak mnie akurat w taką pogodę odwiedzą przyjaciele skądinąd. Niedawno znalazł się jeszcze nowy w mieście Serb z Belgradu, kolega z roboty. No właśnie dlatego, że nowy w mieście i z daleka. I Słowianin, i z Południa.

No ale o kulturę też mi chodzi. Na coś, co mnie interesuje, pójdę sam do kina, muzeum czy teatru bez problemu – nigdy jednak nie chodziłem wszędzie sam tak notorycznie i regularnie z powodu, iż przez kilka lat nie spotkałem tu na tyle osób czymkolwiek zainteresowanych. (Mojego męża nie interesuje wszystko to, co mnie, więc nie mam sumienia ciągać go na wszystko).

Mieszkałem wcześniej w innych wielkich miastach Europy (w kolejności, po ucieczce z oczywiście nie tak dużej Dąbrowy Górniczej: w Warszawie, w Londynie, w Barcelonie; po Francji to się raczej sezonowo przemieszczałem, ale bywałem też wielokrotnie, długimi tygodniami w Paryżu). Mam jakieś porównanie.

Skrzykiwaliśmy się nie raz i w różnych grupach z różnymi ludźmi – czy to na intrygującą wystawę, czy to na film, czy koncert, nawet w pracy (wcale nie robiłem w kulturze), nawet w ostatniej chwili. I śmy się stawiali niemałymi nierzadko grupami. Zdarzało mi się na wystawie wpaść na znajomych, z którymi się tam wcale nie umawiałem (przypadkiem, w tak gigantycznym mieście jak Londyn!), znajomych, których nie podejrzewałem o takie zainteresowania, bynajmniej nie zawodowe. Zdarzało mi się na lunchu w pracy odkrywać, że moje koleżanki, koledzy, szef byli na tej samej sztuce, co ja, tylko innego dnia. A w Londynie jest co najmniej 240 teatrów! Wszyscy tam chodzą do teatru – na różne rzeczy, jedni częściej, drudzy rzadziej, ale każdy czasem idzie. Raz mi się przez dziesięć lat życia w Londynie zdarzyło nie mieć z kim iść do teatru.

Czym oni wszyscy są aż tak zajęci w te wieczory i weekendy, że nikt nigdy nie ma na nic czasu, nie da rady, się już nie wyrobi, się nie interesuje. Nie wiem. Siedzeniem w domu. Albo w najbliższej okolicy domu.

W tej mojej robocie, która mnie tak wykończyła, że wylądowałem „na bernałcie” (od burnout, ‘wypalenie’) na kto wie, jak długo, był taki facet, który każdemu, kto miał nieszczęście znaleźć się z nim przy stole na przerwie na lunch, pokazywał na zdjęciach w telefonie ryby, które złowił w miniony weekend. Od razu wyjaśnię, że „pójść na ryby” w Holandii (pardon, Niderlandach) to prawdopodobnie nie to samo, co wyobraża sobie moja nie-holenderska Czytelniczka. Jeżeli dla Ciebie wyprawa na ryby jest na swój sposób społecznym/towarzyskim wydarzeniem, kiedy to grupa (czasem dwie-trzy osoby, ale zawsze) znajomych lub przyjaciół zbiera się do kupy i uderza gdzieś w przyrodę na pół dnia lub cały, z piciem lub bez, ale w towarzystwie innych ludzi – to nie, to nie jest ta historia. W Holandii (pardon Niderlandach), ten koleś ode mnie z korpo wychodzi sam za dom, do kanału czy tam rzeki, która biegnie za jego domem z ogrodem (bo tu wszędzie jakieś rzeczki i kanały) i łowi sobie sam rybę lub dwie. Nie wychodząc do ludzi, nie wychodząc z posesji i niezmuszony się do nikogo odzywać.

Kultura zera spontanu

Holendrzy nie potrafią rozmawiać poza zestawem ugładzonych uprzejmości, które przecież zawsze szybko się skończą, i których na dłuższą metę nie lubią, bo są raczej bezpośredni. Nie wiedzą o czym rozmawiać, może po prostu nie mają o czym – bo się niczym nie interesują, bo nie mają poglądów?

To dlatego w Holandii nie istnieje taki zwyczaj, że raz na jakiś czas kilka osób zostaje po pracy na parę piw (powszechny w Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii). Trzeba by wtedy o czymś rozmawiać! To być może dlatego te ich przerwy na lunch trwają tylko pół godziny, żeby szybko wszamać te smutne kanapki (jeszcze o nich napiszę) i uniknąć ryzyka rozmowy z ludźmi.

Eksperymenty z dopytywaniem, jak komu minął weekend czy co tam ostatnio robili, nie wskazują, że robili cokolwiek ciekawego. Żadne propozycje wydarzeń kulturalnych czy wycieczek rowerowych nigdy nikogo nie przekonują, ponieważ:

  1. Holendrzy z zasady niemal niczym się nie interesują na poważnie (niczym „bezcelowym”, niezawodowym); na pewno nie na tyle, żeby po to wyjść z domu;
  2. Holendrzy nie tyle nie są „aktywnie społeczni”, jak powiedzmy Hiszpanie, Włosi, Latynosi, czy nawet Anglicy – oni są aktywnie antyspołeczni, aktywnie unikają ryzyka spotkania z innymi ludźmi, konieczności spędzania z nimi czasu;
  3. Pomysł, żeby zrobić coś, co nie było zaplanowane i w kalendarzu już od paru miesięcy, absolutnie rozwaliłby im mózgownice.

Tak, właśnie. Tu się nie robi niczego niezaplanowanego na kilka tygodni, nawet miesięcy do przodu. Holendrom niebo zawaliłoby się na głowy, gdyby zrobili coś spontanicznie, bo im właśnie przyszło do głowy.

I to jest może miejsce na odpowiedź skierowaną do tych, które już od pewnego momentu chciały mi przerwać, wbijając z pytaniem/zastrzeżeniem: Zaraz, zaraz, ale skoro te kina mają taki dobry repertuar, to chyba ich nie grają dla pustych sal? OK, to prawda. Rzadko są full pełne, ale puste nie są. Tyle że Amsterdammers chodzą do kina samotnie lub parami (z partnerem/partnerką) – nigdy w większych grupach przyjaciół, co wiem na podstawie reprezentatywnej próby obserwacji uczestniczących, albowiem odkąd tu mieszkam, chodzę do kina dwa razy w tygodniu, a odkąd jestem „na bernałcie”, to już w ogóle nawet dzień w dzień (lekarze pochwalają, więc nie macie po co kablować moim przełożonym). Prawie nigdy w większych grupach, bo repertuary kin nigdy nie są znane z takim wyprzedzeniem, żeby można było coś planować z normalnym wymaganym w tym kraju wyprzedzeniem (od kilku do wielu tygodni).

Mamy sąsiadkę, mieszka z nami przez ścianę, w sąsiedniej kamienicy w takim długim rzędzie podobnych kamienic. Umawiała się z nami na kawę na za trzy miesiące. Na kawę. Za trzy miesiące. Mieszkając tuż obok. Przy naszej ulicy do najbliższych skrzyżowań po obu stronach jest pięć miejsc, do których można pójść na kawę.

Dobra, uczciwie przyznam, że czasem – rzadko, ale jednak, od wielkiego dzwonu – i Holendrowi czy Holenderce zdarza się jednak czymś zainteresować. No to zgadnijcie, co się dzieje wtedy. Ci ludzie są tak głęboko przemieleni przez tę kulturę zera spontanu, że jedyny sposób, w jaki potrafią realizować te tak rzadkie tu niezawodowe, niezarobkowe zainteresowania, to taki, żeby choć trochę przypominało to chodzenie do pracy, albo do szkoły. No więc: Holendrzy zapisują się na kurs. Salsy, języka, szydełkowania. Trzeba się gdzieś stawiać w określonych dniach, o określonej godzinie – i robić tam coś według czyjegoś planu przez określony przez kogoś czas. Jest jakby w dodatkowej pracy, więc psyche Holendra się stabilizuje.

Na swój sposób fascynujące jest to, że Holendrzy bardzo szczelnie oddzielają ludzi poznawanych w osobnych kontekstach. Nigdy nie przyjaźnią się z ludźmi z pracy, nigdy do grona przyjaciół nie dopuszczają osób poznanych na takich kursach. Ludzie z kursów to ludzie z kursów, ludzie z pracy to ludzie z pracy – nigdy nie mieszają się z przyjaciółmi, nigdy się z nimi nie spotykają poza pracą czy poza takimi kursami.

Kultura unikania kontaktu         

Wiem, co jeszcze chcecie powiedzieć: No ale skoro już tam jesteś w tych miejscach, to ewidentnie są tam też ludzie zainteresowani tym samym. To nie można w takich miejscach, w takich sytuacjach nawiązywać znajomości z podobnymi ludźmi? No to powodzenia. Proszę o relacje, jak poszło. Naprawdę umieram z ciekawości.

W Holandii (pardon, Niderlandach) ludzie unikają nawiązywania kontaktów w takich społecznych sytuacjach. Jest to tak powszechne, tak systematyczne, że wydaje się zasadzone w jakimś sekretnym jądrze tej kultury (jak w Polsce, nie przymierzając, nieodpowiadanie na maile). Człowiek z czasem dla własnego bezpieczeństwa to internalizuje i sam zaczyna jakoś powstrzymywać się od zagadywania. Kto chce być odczuwany jako agresor? Kiedy do interakcji niefortunnie dochodzi, ludzie czasem wymieniają się telefonami, ale bynajmniej nie po to, żeby pozostać w kontakcie i się niebawem jakoś może znowu spotkać. Po to, żeby jakoś kulturalnie zakończyć tę rozmowę. Do kolejnych spotkań nigdy nie dochodzi. Nikt się do nikogo nigdy nie odzywa, a kiedy jedna strona ten błąd nieszczęśliwie popełni, druga niestrudzenie będzie odpowiadać, jak bardzo nie ma czasu (trzeba pilnie wracać do domu i „gotować” zupy z puszki), aż ta wymiana się wreszcie zakończy (niczym).

Oczywiście, pewnie trochę inaczej to wygląda, kiedy ktoś jest jeszcze wolnym towarem na rynku seksualnym i chodzi o randki, bo wtedy obie strony trochę ciśnie. Ale kończy się za tym horyzontem.

Teraz zaryzykuję dwie hipotezy prawdopodobnie niepoprawne politycznie, ale pies to trącał, raz się pisze.

No to siup, pierwsza. Pewnie wiele kulturoznawczego i innego atramentu rozlano na temat podłoża i kontekstów legalizacji i normalizacji prostytucji w Holandii (pardon, Niderlandach). A moim zdaniem rozchodzi się tylko o to, że Holender chce mieć na legalu możliwość rozładowania się bez konieczności zawiązywania choćby pogawędki.

A teraz druga. Mam poważne wątpliwości, czy w tym kalwińskim Pracusiowie ludzie mają w ogóle przyjaciół. Mam wrażenie, że jeżeli, to tylko imigranci, którzy albo żyją tu bardzo długo, albo odnaleźli jakiś sekretny sposób na obejście tej mojej tu niniejszym opisywanej mordęgi. Holendrzy mają tylko krewnych (czyli rodzinę) i kolegów z pracy, z którymi przebywają (bo rozmawiają rzadko) tylko w pracy. Oczywiście, istnieją w tym brzmiącym jak gruźlica języku słowa vriend i vriendin (‘przyjaciel’ i ‘przyjaciółka”), ale mam poważne wątpliwości, czy one faktycznie oznaczają to, co ich przekłady w innych znanych mi językach, w językach innych znanych mi bliżej (z doświadczenia) społeczeństw. Dla większości Holendrów vriend i vriendin to ludzie, których często znają jeszcze ze szkoły, a w dorosłym życiu spotykają się z nimi dwa-trzy razy w roku, żeby się razem upić (nazywa się to borrel). Niewiele a chyba bywa, że i nic więcej. 

Jak już człowiek czasem z jakimiś Holendrami pogada (np. z sąsiadami lub swoim landlordem, bo gdzieś trzeba mieszkać), to oni to nawet przyznają, zdają sprawę z tego wszystkiego (pewnie już słyszeli od innych cudzoziemców), choć pewnie nie tak bardzo rozumieją, jak bardzo to jest nienormalne w porównaniu z jakimkolwiek innym miejscem w Europie, jeśli nie na Ziemi. I nie, nawet w krajach nordyckich nie jest aż tak. Kumpela mieszkająca dzisiaj pod Utrechtem żyła długo w Finlandii i konstatuje, że Holendrzy są aspołeczni nawet w porównaniu z Finami. A Nordycy (Skandynawowie + Finowie) na swoje usprawiedliwienie mają, że tam ludzie żyją naprawdę daleko od siebie, w niskim zagęszczeniu, trzeba czasu i wysiłku, żeby się dokądś lub do kogoś dostać. W Niderlandach ludzie są skompresowani na bardzo małych obszarach, dosłownie zaglądają sobie nawzajem w okna, ocierają się  siebie na półmetrowej szerokości, obłąkanie stromych schodach.

No więc sami Holendrzy kiwają czasem głowami i potwierdzają, że tak tu chyba faktycznie trochę poniekąd jest. Po czym dodają: You have to make efforts. Trzeba się wysilić. Oh, fuck you, would you. Za kogo wy się uważacie, za jakieś wyjątkowe skarby, o które inni muszą tylko zabiegać, aż może w końcu wyproszą audiencję? I co tam na końcu czeka jako nagroda? Te koszmarnie drętwe rozmowy – jak nie o rybach złowionych za domem, to o pracy i cenach mieszkań, za każdym razem według niezmordowanie tego samego skryptu, niezależnie od obsady? Przy kawie zaplanowanej trzy miesiące naprzód? Po to się tak wysilać? I czekać te trzy miesiące?

Imigranci, ekspaci, internationals?

No dobra – już to słyszę – ale skoro już było o tym koledze z Serbii, to czemu nie „ekspaci”, imigranci, internationals, przecież ich w Amsterdamie od groma? Niech sobie Holendrzy będą śmiertelnymi nudziarzami, ale można ich obejść cudzoziemcami.

OK, co prawda, to prawda. W Londynie tak po prawdzie na najlepszej przyjacielskiej stopie byłem w większości z przybyszami z innych stron świata. Anglicy też są w tym gronie, ale tak się jakoś złożyło, że mój gang (albo różne gangi, przez które się przewijałem) to był w większości miks ludzi z kilku miejsc w Afryce, z Indii, z Europy Wschodniej (nie tylko z Polski), z Niemiec, Włoch, Grecji, Ameryki Południowej i innej. 

Ale, ale. Londyn i Amsterdam przyciągają innych ludzi.

Jasne, do Londynu też ciągną korposzczury w pogoni za kasą, ale nie tylko oni. Jednych ciągnie tam swobodna i otwarta gejowska kultura Soho i Vauxhallu, innych te 240 teatrów, w których można na scenie zobaczyć Cate Blanchett, Judi Dench, Jude’a Lawa czy Bena Wishawa, albo możliwość poznania ludzi z całego świata w jednym mieście, parki, puby, Tate (w Tate Modern wystawy potrafią być wyprzedane na pół roku do przodu) i inne galerie, scena rockowa, punkowa, jaka tam jeszcze. imprezy takie, śmakie, owakie, szkoły i uniwersytety, kinematografia, telewizja, opra, balet, no wszystko. Do Londynu ciągną bankierzy, informatycy, artyści, robotnicy, marzyciele, ludzie, którzy się czują zbędni lub nie na miejscu gdzie indziej, loosers z głowami w chmurach. Wspaniałe towarzystwo, znajdzie się ktoś dla każdej i każdego.

Amsterdam jest dużo – duuuuużo – mniejszym miastem i znacznie mniej zróżnicowanym. Internationals też jest tutaj o niebo mniej i większość z przyjeżdża tu już do pracy w którejś z wielkich globalnych korpo, które mają tutaj swoje europejskie oddziały (najczęściej, żeby wykiwać kogoś na podatkach). Połowa z cudzoziemców w Amsterdamie jest więc już na starcie prawie takimi jak Holendrzy pracusiami i nudziarzami. Druga połowa dzieli się na dwie ćwierci. Jedna się dostosowuje, stara zrobić to w miarę szybko i staje taka sama (praca-dom, praca-dom, planowanie wyjścia na kawę za trzy miesiące, w życiu nie byli w Stedelijk, nie wiedzą, że w ITA są spektakle z tłumaczeniem na angielski). Druga nie wytrzymuje takiego „życia” i po dwóch-trzech latach się wynosi. Przez tę ostatnią grupę jest tutaj tak nieustająca rotacja w tych wszystkich korporacjach, które ciągle muszą na miejsce uciekających sprowadzać nowych.

Uczcie się na cudzych błędach i zanim się gdzieś przeprowadzicie, sprawdźcie, co i jak oni tam gotują. W podejściu do gotowania i jedzenia ujawnia się głęboka prawda o społeczeństwach. Gdybym wcześniej wiedział, jak Holendrzy gotują i jedzą, wiedziałbym, na co się piszę. „Kuchnia holenderska” (ciężko bez cudzysłowu) to temat na osobny rancik!

Jarosław Pietrzak

Moja nowa książka – powieść pt. „Nirvaan”.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i Twitterze.