Niderlandzkie wypalenie

Holandia – pardon, Niderlandy – ma (mają) reputację kraju, w którym ogromną wagę przywiązuje się do zdrowia psychicznego. Szczególnym przejawem i dowodem ma być stosunek, jaki tutejszy (dla tych, co nie wiedzą: mieszkam w Amsterdamie od 2018 roku) system zdrowia ma do problemów zdrowia psychicznego wynikających z samej pracy.

Burnout albo wypalenie

Burnout, czyli wypalenie (czytaj: wypalenie zawodowe, wypalenie pracą) – jest oficjalnie jednym z najważniejszych problemów z zakresu zdrowia publicznego w rozumieniu holenderskiego, pardon, niderlandzkiego rządu, i to zarówno tutejszej polityki zdrowotnej, jak i tutejszej polityki ekonomicznej (zatrudnienia). Plasuje się w czołówce powodów, które wypychają ludzi na zwolnienia chorobowe, na pewno pod względem czasu, który na tym chorobowym spędzają. W 2021 roku, w tym małym, 17-milionowym kraju, przepadło w ten sposób 11 milionów dni roboczych. Zsumowane roczne straty szacuje się na 3 miliardy euro.

Osoba zatrudniona na etacie na czas nieokreślony, zdiagnozowana, że jest burnt-out, tudzież „ma burnout”, „ma wypalenie”, jak cudacznie by to nie brzmiało jako zdanie, dostaje potencjalnie bezterminowe chorobowe. Bezterminowe oczywiście o tyle, o ile. Wiadomo, że nie na dwadzieścia lat. Ale już dwa – jak najbardziej. Przez pierwszy rok pracodawca musi wypłacać wynagrodzenie na poziomie 100%, po dwunastu miesiącach może je obniżyć. Dopiero po dwóch latach może zaprzestać wypłacania wynagrodzenia i rozwiązać umowę o pracę (pod warunkiem zgody urzędu pracy). Warto tu podkreślić, że inaczej niż w Polsce, płacę (bo „pensję” zaliczam do „brzydkich słów”) przez ten okres świadczy nie żaden zakład ubezpieczeń społecznych a wciąż pracodawca.

Jest to problem tak powszechny, że cały proces „diagnostyczny” (mam wrażenie, że cudzysłów jest tu jednak konieczny) ma już dość rutynowy, niemal mechaniczny charakter.

„Medyczność” samej tak postawionej diagnozy wydaje mi się nieco podejrzana. Czy faktycznie jest taka jednostka chorobowa „burnout”? Z tego, co widzę, jest to worek, w którym lądują zróżnicowane problemy (psychiczne, nerwowe, psychosomatyczne), których wspólną cechą jest to, że wywołane są przedłużającymi się w czasie złymi warunkami w pracy. Przeciążeniem zadaniami, ciągnącymi się przez wiele miesięcy nadgodzinami, długotrwałym stresem, pracą w zespołach o wysokim poziomie toksyczności, czy po prostu chronicznie źle zorganizowanych (co pociąga za sobą funkcjonowanie w niekończącym się a niepotrzebnym chaosie). Może to być depresja, zaburzenia lękowe, bezsenność i inne zaburzenia snu, załamanie nerwowe, chroniczne problemy z koncentracją. Diagnoza „burnout” pozwala tylko uruchomić w miarę standardowy protokół postępowania, do którego należy potwierdzenie przez lekarza medycyny pracy, że osoba jest niezdolna do powrotu do pracy w najbliższej przyszłości.

Oczywiście, należy docenić, że niderlandzki system nie zostawia bez osłony ludzi, którym przeciążenie pracą złamało zdrowie, pozwalając im posklejać nerwy i psyche rozszarpane pracą (mnie samemu dokładnie ten proces ratuje właśnie skórę, as we speak, a to, że znowu się rozpisałem, co widać ostatnio tu na moim blogu, ma na celu pomóc mi się pozbierać). Ale czy powszechność problemu nie jest czasem świadectwem, że coś w tym systemie (ekonomicznym) jest fundamentalnie nie tak?

Inaczej: oczywiście dobrze, że pomaga się ogarniać szkody, ale dlaczego jest tych szkód aż tyle? Czy to nie znaczy, że ich źródła są systemowe? Czy nie byłoby lepiej jednak, żeby w systemie (ekonomicznym) były zabezpieczenia, które tym szkodom zapobiegają, albo przynajmniej zapobiegają takiej ich skali?

Można powiedzieć, że swego rodzaju presję w tym kierunku powinna wywierać sama okoliczność, że pracodawcy, którzy kwestie dobrostanu swoich pracowników albo ich przeciążenie pracą lekceważą zbyt długo, zostaną w końcu z listą płac punktowaną coraz liczniejszymi „dziurami”: ludźmi, którym muszą przez miesiące, a nawet lata, płacić, choć nie wytwarzają oni już dla niego żadnej wartości. Powinno to działać odstraszająco i motywować do lepszego zarządzania.

Zapierdol po niderlandzku

A jednak w wielu dużych firmach prowadzi się na ludziach gospodarkę prawdziwie rabunkową. Niderlandzka gospodarka to gospodarka przede wszystkim wielkich podmiotów, niderlandzkich i transnarodowych. Te ostatnie tutaj mają swoje nierzadko główne europejskie siedziby, ze względów podatkowych (Holandia to od lat raj podatkowy) i logistycznych (największe porty i huby przeładunkowe w Europie). Sprawia to wszystko wrażenie, jakby model pracy polegający na wyciskaniu ludzi jak cytryny był im na tyle drogi, że wolą ponosić koszty długotrwałych zwolnień chorobowych, niż go zmienić. Stało się to chyba kosztem wliczonym w plan finansowy korporacji w podobny sposób, jak te systematycznie zatruwające środowisko traktują mandaty i kary z tego tytułu. Stałe, poniekąd przewidywalne koszty, które od czasu do czasu trzeba ponieść, i może nawet mają swój mniej lub bardziej oficjalny „budżet” w jakiejś rubryce.

Model z płaceniem ludziom „na burnoucie” za niezdolność do wykonywania pracy może mieć dla biznesu na przykład tę zaletę, że ten koszt jest odłożony na później. Odsuwanie kosztów na później, to już korzyść – z punktu widzenia klasy menadżerskiej rozliczanej tak często z osiągania celów w perspektywie kwartału a nie lat. Ostatecznie zanim człowiek wyląduje „na burnoucie”, przez ileś tam lat wyciska się z niego więcej niż powinno z jednej osoby, lub spycha na niego konsekwencje ogólnie złej organizacji pracy (wynikającej np. z zatrudniania za małej liczby ludzi w stosunku do ilości zadań, czyli z oszczędzania na ludziach). Ludzi można tak wyciskać przez lata, ostatecznie tylko niektórzy z nich się załamią (prawda? co wyciśnięte z reszty, wyciśnięte bezkarnie), niektóre złożą wypowiedzenie, zanim będzie z nimi aż tak źle. A następnie koszty samych burnoutów spadną już na jakichś innych menadżerów w przyszłości. Współczesna menadżersko-dyrektorska kariera opiera się na modelu kompulsywnej zmiany firmy co kilka lat max. Przesuwanie kosztów w czasie, przestrzeni i na kogoś innego to jeden z fundamentalnych elementów kapitalizmu – nosi nazwę eksternalizacji kosztów.

Wiele z tego brzmi pewnie zaskakująco dla Czytelniczki w Polsce. Nad Wisłą „kultura zapierdolu” weszła tak mocno, że oczywiście mało gdzie w Europie jest gorzej, jeżeli jest gdziekolwiek. Bywa też nawet idealizowana. I oczywiście nikt w Polsce nie dostanie dwuletniego urlopu zdrowotnego na wyjście z depresji spowodowanej toksyczną kulturą w pracy. To, że w miejscu A jest jeszcze gorzej niż w miejscu B, to jednak za mało na dowód, że w miejscu B jest dobrze. Czasem jest tylko nieco mniej źle.

Baśnie polskie

W Polsce panuje w ogóle dość baśniowe wyobrażenie Holandii, pardon, Niderlandów. Są małżeństwa jednopłciowe, można na legalu pójść do burdelu i kupić marychę: musi, że to jakiś bardzo lewicowy kraj (potrafi tak powiedzieć i prawicowiec, i osoba myśląca o sobie jako o kimś z lewicy). Taki jest jednak poziom wyobraźni politycznej w Polsce, niestety. W rzeczywistości Niderlandy są krajem bardzo neoliberalnym.

To chyba Kacper Pobłocki przekonywał gdzieś, że w Holandii panuje model kapitalizmu strukturalnie bardzo podobny do amerykańskiego, i może dlatego tak gładko wszystko się tutaj dopasowało z wszechobecnymi amerykańskimi korporacjami. Może faktycznie jest podobny, z dodanymi tylko paroma buforami europejskich zdobyczy w rodzaju płatnych urlopów, chorobowego i dostępnej służby zdrowia na rozsądnym poziomie. Choć trzeba podkreślić, że inaczej niż jest normą w innych krajach Unii Europejskiej czy w Wielkiej Brytanii, opiera się ona (służba zdrowia) w całości i wyłącznie na systemie prywatnych ubezpieczeń, tyle że są one obowiązkowe, więc inaczej niż w USA każdy jakimś jest objęty. Te, które pokrywają wszystko (?), są jednak bardzo drogie. Ubezpieczenia „normalne” zostawiają ubezpieczonego z koniecznością dopłacania za każdą ponadstandardową opiekę, która się okazuje pokrywana nie do końca. Kiedy zapadłem na tajemniczą neurologiczną przypadłość, o której może napiszę innym razem, badanie głowy rezonansem magnetycznym zaskoczyło mnie potem rachunkiem na jakieś 500€ (nie chce mi się sprawdzać, ile dokładnie). System maskuje pewnymi szaradami, to że jest to w znacznej mierze po prostu płatna opieka zdrowotna. Ubezpieczyciel faktycznie płaci specjalistycznej przychodni czy szpitalowi, ale pod koniec jakiegoś tam okresu rozliczeniowego, na przykład trzy miesiące później, po prostu zabiera dodatkową sumę z konta w banku, z którego płacisz swoje ubezpieczenie. Nawet nie dostajesz faktury z danymi do wykonania przelewu, ubezpieczyciel po prostu sam zasysa kasę z twojego konta w banku, bez uprzedzenia. O, a urlop macierzyński trwa tu trzy miesiące i bardzo się tu zawsze dziwią, że nigdzie w Europie nie jest taki krótki.

Czterdzieści godzin

Swój udział w rozpowszechnianiu wyidealizowanego wyobrażenia o Holandii, pardon, Niderlandach, ma w Polsce również oficjalna tak-siebie-zwąca lewica, nawet „lewica Lewicy”. Pamiętam posłanki Razem używające Niderlandów – pardon, chyba jednak owym razem padła Holandia – jako przykładu kraju, w którym skraca się czas pracy, wzoru do naśladowania. Tyle pożytku z lewicy, która wiedzę o świecie wciąż czerpie z memów i powierzchownych infografik w soszialach, bez sprawdzania kontekstu czy metody. Ale na szczęście (na szczęście z tej i znacznie większych przyczyn) to już bez wątpienia ostatnia ich kadencja w ławach organu ustawodawczego i nie będziemy się musieli więcej wstydzić udzielonego im pochopnie kredytu zaufania.

Na „lewicy Lewicy” niespecjalnie ktoś sprawdza, co naprawdę oznaczają statystyki pokazujące, że Holendrzy pracują średnio trzydzieści kilka godzin tygodniowo. Po pierwsze, system edukacji szkolnej jest tutaj tak urządzony (lekcje kończą się wcześnie, a raz w tygodniu, zwykle w środę, już w południe i ktoś musi pozbierać dzieci), że wiele rodzin nie potrafi tego inaczej ogarnąć, niż żeby matka pracowała w niepełnym wymiarze.

Trochę kontekstu. Zestawianie czasu pracy w popularnych porównaniach (a lewica Lewicy poza nie raczej nie wychodzi) ignoruje różnice w sposobach jego liczenia. Mieszkałem w życiu, oprócz Polski, we Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i teraz w Holandii: w żadnym z tych państw czas pracy nie jest liczony tak jak w Polsce. Praca na pełny etat w Polsce to w teorii 40 godzin tygodniowo, co w praktyce oznacza pracę np. od 8:00 do 16:00. W Holandii pełny etat to też 40 godzin tygodniowo, tylko oznacza to tutaj pracę np. od 8:00 do 16:30. Tak, tak, bo przerwa na posiłek (30 minut) nie wlicza się w czas pracy. Z tych wszystkich krajów tylko w Polsce się wlicza.

W Wielkiej Brytanii, Francji i Hiszpanii też się nie wlicza, za to tam trwa godzinę (czasem, jak w niektórych miejscach i branżach Hiszpanii, więcej), co robi ogromną różnicę. W godzinę można naprawdę złapać oddech i zregenerować siły na resztę dnia, spotkać ze znajomymi na lunch, pójść na spacer albo do sklepu czy banku i coś tam sobie załatwić. Mnie się zdarzało czytać książki albo (w Barcelonie) robić sobie drzemkę na ławce w słońcu przy Palau de la Música Catalana.

W te niderlandzkie pół godziny można tylko zjechać na dół do kantyny, zjeść szybko, wysrać się, wziąć kawę z maszyny i wrócić do biurka. Tego się nie odczuwa, jakby się było nie-w-pracy. Licząc w polski sposób, pełny wymiar pracy w Holandii to 42,5 godziny tygodniowo. Część pracowników decyduje się na pracę w niepełnym wymiarze właśnie dlatego: pełny wymiar jest dla nich po prostu na dłuższą metę, np. z wiekiem, zbyt męczący i wolą stracić część dochodu.

W tym kalwińskim Pracusiowie nie ma na dodatek prawie żadnych świąt. Nawet na Dzień Niepodległości, (rocznicę wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej) szkoda im pozwolić ludziom nie pracować i robią dniem wolnym tylko raz na pięć lat. Wiadomo, że niektóre święta z zasady wypadają w niedziele, więc nie przekładają się na żaden więcej dzień wolny dla nikogo, kto pracuje od poniedziałku do piątku. Po ich odjęciu, zostaje dni ustawowo wolnych od pracy w tutejszym kalendarzu siedem, ale inaczej niż w każdym innym kraju, w jakim żyłem, święta wypadające w soboty i niedziele nie są nigdy rekompensowane żadnym innym dniem. Jako dni wolne – przepadają. Przez ostatnich parę lat po trzy-cztery z tych siedmiu wypadało w weekendy. Policzcie sobie, ile zostało. Nigdzie nie widziałem podobnego skąpstwa dni wolnych.

Jeszcze trochę kontekstu, dla porównania. W takiej dla przykładu Wielkiej Brytanii za każde święto wypadające w sobotę lub niedzielę, z wyjątkiem Wielkanocy, bo ta z definicji jest niedzielą, wolny jest pierwszy po nim poniedziałek, a gdyby np. 25 i 26 grudnia wypadły w sobotę i niedzielę, to po nich następuje wolny poniedziałek i wtorek. W zależności od miejsca pracy pracowałem tam – na pełnym etacie – 35 lub 37,5 godziny tygodniowo, z godziną lunchu niewliczoną w czas pracy.

Podsumowując ten wątek: nie, Holandia nie skróciła czasu pracy i pełny jego wymiar nie należy tutaj wcale do krótkich. Więcej ludzi niż gdzie indziej w Europie pracuje na niepełnych etatach, często dlatego, że na pełnych nie daje rady, a wynagrodzenia są tu wciąż na tyle wysokie, że wciąż można sobie poradzić, zwłaszcza, gdy koszty życia są jeszcze z kimś dzielone. Jeżeli celem politycznym lewicy (i lewicy Lewicy) jest odbicie dla ludzi pracy większej ilości czasu na życie nie-w-pracy, to Holandia jest ostatnim wzorem, z jakiego należałoby czerpać.

Brzydkie słowo

Z burnoutem, wypaleniem, jest też taki problem, że w zasadzie mógłbym ten tekst napisać jako kolejny w moim cyklu Brzydkie słowa. Działa jak metafora, ewokuje obraz jakiegoś wewnętrznego płomienia, który każdy nosi w sobie i czasem jedynie źle wydatkuje jego ciepło i światło, wrzuca za dużo opału na raz, za szybko, za długo, aż się któregoś dnia budzi i odkrywa, że został tylko popiół. Taka konceptualizacja przenosi problem do wewnątrz wykolejonej tym nieszczęściem osoby, odsuwając odpowiedzialność od neoliberalnego systemu zarządzania, który ją zajechał konsekwentnie i zbyt długo ją przeciążając, aż któregoś dnia nie mogła już więcej wstać do pracy. Pojęcie „wypalenia” wkręca nas w fundamentalny błąd poznawczy, każący nam rozumieć sytuację tak oto, że zajechana osoba źle zarządzała tym swoim wewnętrznym płomieniem, bo albo nie nauczyła się tego dobrze, albo ma jakiś wewnętrzny emocjonalny problem (ani chybi, coś z rodzicami), który musi u siebie wybadać i rozwiązać. Dlatego niech spokojnie śpią neoliberalni zarządcy, niech długo jeszcze zatrudniają za mało ludzi i rozdzielają coraz więcej pracy pomiędzy coraz mniej osób. W międzyczasie kolejny człowiek zostanie natomiast skierowany np. na jakąś terapię kognitywno-behawioralną, żeby zastanowić się, jaki problem leży w jego tajemnej głębi i nauczyć go rozwiązywać.

Jarosław Pietrzak

Moja nowa książka – powieść pt. „Nirvaan”.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Reklama