Już od dwóch tygodni błąkałem się po Paryżu. Był rok 2002, miałem dwadzieścia trzy lata. Usiłowałem znaleźć jakąkolwiek pracę na lato. Mieszkałem u znajomej siostry kumpla, która zostawiła swoją kawalerkę w Aulnay-sous-Bois – to jedno z banlieues na północy miasta – pustą i wyjechała na wakacje do Polski. Codziennie wsiadałem w RER, podmiejski pociąg skomunikowany z metrem, wysiadałem lub przesiadałem się na Gare du Nord, i snułem się po ulicach w poszukiwaniu ogłoszeń w witrynach, w szybach drzwi restauracji, sklepów. “Zatrudnimy kelnera”, “Szukamy kogoś do pomocy”, czegokolwiek. W kilku miejscach zagadałem i zostawiłem numer telefonu, ale nic z tego nie wychodziło. Brak rezultatów podminowywał coraz bardziej moją już i tak wątłą pewność siebie. Zacząłem sobie wkrótce zadawać pytanie, jak mogłem zrobić coś tak głupiego, żeby tu tak w ciemno przyjechać. W międzyczasie korzystałem z tego, żeby po prostu oglądać miasto. Wchodziłem tylko tam, gdzie wstęp był za darmo lub kosztował nie więcej niż kilka euro.
Tamtego dnia wspiąłem się na Sacré-Coeur na Montmartre. Po schodach, bo nie chciałem wydawać na kolejkę. Była wspaniała, słoneczna pogoda, ale bez żaru. Słońce odbijało się od białych murów bazyliki, wokół której siedziało lub kręciło się sporo ludzi, głównie turystów. Snułem się powoli, podziwiając z wysokości miasto. Od czasu do czasu przystawałem gdzieś przy balustradzie, w końcu usiadłem na stopniu schodów. Nie wiedziałem, co zrobię, jeśli nie uda mi się znaleźć żadnej pracy. Potrzebowałem zarobić jakieś konkretne pieniądze na drugi rok studiów. Studiowałem zaocznie, co znaczy, że musiałem płacić. W Polsce w moim wieku można było wtedy zarobić na rękę równowartość stu funtów szterlingów po ówczesnym kursie. Ale nawet o taką pracę było ciężko jak skurwysyn. Ponieważ studiowałem w weekendy, w tygodniu czasem pracowałem, ale czasem nie. Kiedy pracowałem, to tylko tymczasowo, na czarno i za grosze. Nie sposób było odłożyć na czesne. Nawet bilet na autobus, dwadzieścia dwie godziny z Katowic do Paryża, kupiłem tylko w jedną stronę. Powrotny chciałem kupić, gdy już coś na miejscu zarobię. To był mój pierwszy raz we Francji. Wszyscy moi znajomi studenci jeździli latem na saksy, do Niemiec, Holandii, Anglii, niektórzy do Norwegii lub Szwecji. Ja pojechałem do Paryża, bo znałem język. To znaczy myślałem, że znam. Zdałem maturę na celujący, sto punktów na sto możliwych. Od dwóch tygodni miałem jednak wrażenie, że musiałem się uczyć jakiegoś zupełnie innego języka, albo jakiejś jego martwej, historycznej wersji. Z trudem przychodziło mi wciąż zrozumienie, co ludzie wokół do mnie mówią. Czy oni muszą wszyscy mówić tak szybko, zapierdalać tak strasznie, urywać te końcówki?! Chciało mi się czasem płakać z rozpaczy. „Żsepa”? „Żpa”? Na litość boską!
Samo miasto, choć snułem się po nim bez pieniędzy na rozrywki, działało na mnie kojąco. Jakże pragnąłem wyrwać się wreszcie na zawsze z tej mojej zapadłej dziury na Dzikim Wschodzie Europy i zacząć w końcu żyć, naprawdę żyć! W prawdziwym mieście, w zasięgu cywilizacji! W Paryżu, w podziemnym pasażu z Gare du Nord do La Chapelle, afrykańskie kobiety w kolorowych sukniach i nakryciach głowy nosiły na plecach swoje piękne afrykańskie dzieci o pięknych wielkich, czarnych oczach. W dzielnicy Marais bary, nad którymi powiewały tęczowe flagi, wylewały się stolikami na ciepłe słońcem ulice i nikt nie wstydził się tam siedzieć, nie potrzebował ukrywać się przed światem. Moje serce biło tam jak szalone, jakbym wstępował do jakiegoś Zakazanego Miasta: a więc można się aż tak nie bać? Czy ja też kiedyś w końcu taki będę, nie będę się bał ani wstydził? Wszędzie były kina, a w tych kinach – wszystko. Filmy z Rosji, Islandii, Hiszpanii, Indii, Chin, filmy z całego świata, nawet na takich peryferiach jak Aulnay-sous-Bois, mieli tam niebawem pokazywać film z Nigerii. Z Nigerii! Zastanawiałem się, czy w mojej dziurze na Dzikim Wschodzie Europy do 2050 roku pokażą jakikolwiek afrykański film. Jeśli otworzą tam znowu kino, bo przecież zamknęli, zanim skończyłem liceum.
I kiedy tak siedziałem dumając na schodach przed Sacré-Coeur, zobaczyłem naprzeciw mnie wspinającego się po tych schodach młodego czarnego mężczyznę w dżinsach z dziurą na kolanie i czerwonym t-shircie z żółtymi lamówkami wokół szyi i na rękawkach. Miał dwadzieścia kilka lat i był przepiękny. Jego sylwetka poruszała się giętko i zwinnie, był bardzo szczupły w pasie, jego pierś i ramiona rozszerzały się ku górze. Czerwony t-shirt przytulał się do jego ciała, podkreślając zachwycający kształt torsu. A na tym czerwonym t-shircie, ku mojemu więcej niż zdumieniu, widniał żółty sierp i młot, i litery CCCP. Przyglądałem mu się, jak tak wchodził do góry i dostrzegłem, że nie tylko jego sylwetka jest piękna – twarz również. Miał niedużą głowę, wystrzyżoną prawie do zera, mocno zarysowaną szczękę i wyraźnie zaokrąglony podbródek. Jego oczy były wielkie i błyszczące. Zauważył, że się na niego gapię jak zaczarowany i spojrzał na mnie. Przerażony spuściłem wzrok. Przecież nie zagadam do niego tutaj, na oczach tych wszystkich. Nie zagadam do niego w tym języku, którym władam znacznie słabiej, niż myślałem jeszcze miesiąc temu. Przecież może on wcale nie odpowiada zainteresowaniem, tylko się zaraz wkurwi: co ten pedał nie wiadomo skąd sobie myśli, tak się gapiąc – że co, że ja jestem taką samą ciotą jak on? I spuści mi bęcki, a nie żadne tam, że będziemy sobie zaraz jak skowronki. Czułem, jak czerwień rozgrzewa mi policzki, kompromitując mnie jeszcze bardziej. Wpatrywałem się więc w swoje buty, jakbym pierwszy raz je widział, wyczekując niecierpliwie, aż chłopak mnie minie i ten niespodziewany koszmar dobiegnie końca. Przeszedł obok. Zdążyłem zwrócić uwagę na jego wysokie trampki, były tak fajne i tak do wszystkiego w nim pasowały, że czyniły skubanego jeszcze piękniejszym. Sprawiały, że prezentował się jeszcze bardziej dynamicznie, jeszcze bardziej sprężyście.
Odetchnąłem z ulgą. Zagrożenie zniknęło gdzieś za moimi plecami. Nie oglądałem się, nie chciałem się zachowywać podejrzanie. Choć miałem poczucie, że tak usilnie unikając zachowywania się podejrzanie, zachowuję się podejrzanie. CCCP. Na podkoszulku. Sierp i młot! Czy to nie powinien być obciach? Wiele pytań zacząłem sobie zadawać dopiero wtedy, we Francji. Ktoś, kto nie wyjeżdża z Polski, niczego nigdy nie zrozumie. Podróże zawsze kształcą, ale podróże z Polski – zwłaszcza. Polska to cieplarnia obskurantyzmu, chlew leniwej głupoty szukającej tylko w błocie, wciąż tym samym, w którym ryje w poszukiwaniu swojej cebuli, potwierdzenia swoich obsesji, w koło Macieju tych samych, coraz bardziej tych samych.
Wtedy zauważyłem, że ktoś obok mnie usiadł, na tym samym stopniu, bardzo niedaleko. Strach sprzed paru minut jeszcze trzymał. Pragnąc uniknąć zachowywania się w sposób podejrzany, konsekwentnie zachowywałem się podejrzanie, nie podniosłem wzroku, tylko zatrzymałem go na kolanie tego, kto tam usiadł. Na pięknym ciemnoskórym kolanie, które łypało na mnie przez dziurę w przetartych dżinsach. Tych samych dżinsach na tych samych szczupłych, zwinnych nogach, które wyminęły mnie chwilę temu. Ponieważ moje próby unikania podejrzanych zachowań robiły się coraz bardziej podejrzane, podniosłem w końcu wzrok. Serce zaczęło mi się rozbijać o żebra jak obłąkane. Mój wzrok spotkał jego. Przyglądał mi się, a jego czarne oczy błyszczały przepięknie pod podkręconymi rzęsami. Siedział już tak blisko mnie, że mogłem tylko stwierdzić, iż pierwsze wrażenie było bardziej niż trafne. Był kurewsko przepiękny. Chyba widział, że jestem w stanie co najmniej zmieszania, bo uśmiechnął się szeroko, a jego policzek (widziałem w owym momencie tylko jeden) przebił głęboki dołek. Z tym dołkiem zrobił się jeszcze piękniejszy, tak piękny, że wszystkie moje trzewia ściągnęły się w ciasny węzeł. Teraz już wiedziałem, że na pewno nie jest na mnie wściekły i nie chce mi spuścić wpierdolu, ale czego wystarczy, żeby powstrzymać atak paniki, tego jednak bywa za mało, żeby obudzić prawdziwą odwagę.
Je m’appelle Karim. Et toi? – zapytał. Głos zagubił mi się gdzieś po drodze do gardła. On czekał. Przestał się aż tak uśmiechać, ale ciągle czekał na odpowiedź. Długie, szczupłe, muskularne – Boże, jak muskularne! – ramiona wyrzucił do przodu, opierając łokcie na kolanach. Prawe, odsłonięte dziurą w dżinsach, było bliżej mnie i jego obecność tuż obok doprowadzała mnie do obłędu. Sugerowała, jak piękne może być wszystko inne, co Karim ma do odsłonięcia. Jarek, odpowiedziałem. Je m’appelle Jarek. Zapytał, skąd to imię, pierwszy raz się z nim spotykał. De Pologne. Je suis polonais.
Jego dłonie się spotkały, dotykały się kciukami i kilkoma innymi palcami. Mój wzrok umykał ku tym dłoniom, choć musiał w tym celu z oporami opuścić jego zachwycającą twarz. Te dłonie, te palce, tak samo były przepiękne. Długie, ale tylko na pozór delikatne. To była zmyłka, ściema, widziałem, że są silne, mocne, energiczne. I miał przepiękne paznokcie, jasne na tle jego ciemnej skóry, każdy najpiękniejszego kształtu, jaki tylko może mieć paznokieć akurat tego palca. Były długie, ale nie za bardzo. Zaokrąglone w łuk, ale jednak trochę kanciaste, prawie płaskie, jednak odrobinę wygięte. Jak malutkie porcelanowe dachóweczki. Miałem ochotę zabrać te palce i pokazać Rafaelowi, żeby zobaczył, jak wyglądają piękne ludzkie palce, piękne dłonie, piękne paznokcie. Nie te obłe glisty, które malował na tych swoich katolickich szmirach.
T’es à Paris en vacances? – zapytał po uciążliwie długiej chwili mojego milczenia. Zmieszałem się wtedy, poruszyłem jakoś dziwnie głową, sam nie wiedząc, czy to wygląda bardziej na „tak”, czy na „nie”. Wydałem z siebie coś niebezpiecznie przypominającego jęk raczej niż słowa. Jakby pożarł mnie nagle wstyd, że jestem tutaj w desperackiej potrzebie jakiejkolwiek pracy, pewnie najgorszej z możliwych. Że jestem tutaj z biedy naszej wschodnioeuropejskiej. Co zrobić, żeby tego teraz nie spierdolić? Czy te piękne palce dotkną mnie, wbiją się we mnie dzisiejszej nocy? Czy te gładkie, twarde bicepsy, które wybijały się spod rękawów czerwonego podkoszulka z symbolami ZSRR, mogłyby mnie dzisiaj objąć, ściskać, trzymać blisko i mocno?
Zauważył moje zmieszanie, odwrócił wzrok, a potem podniósł go przed siebie. Słońce rozgrzewało milczenie, które między nami znowu zawisło. Karim chyba też zaczął czuć się trochę głupio. Moje myśli galopowały. Co ja wyrabiam? Jestem z dala od mojego polskiego zadupia, od mojego piekła, od portretów papieża na ścianie, od szkoły, w której korytarzu szeleści złowrogo księża sutanna. Od docinków wuefistów, od Cejrowskiego w publicznej telewizji, od wiecznie pogardliwego spojrzenia ojca. Nikt mnie tu nie zna, nic mi tu nie grozi, nikt nie rozpowie niczego na moim osiedlu. Wydarzyło się właśnie coś, o czym marzyłem, możliwość, której zazdrościłem wszystkim „normalnym”, wszystkim heterykom: siedzę sobie na mieście i przepiękny przybysz z egzotycznej baśni – pierwszy raz w życiu rozmawiałem z czarnoskórym mężczyzną! – próbuje mnie poderwać. Na dodatek podrywa mnie przed bazyliką, mógłbym spędzić najbliższą noc z przepięknym mężczyzną – chyba muzułmaninem, sądząc z imienia – który wyhaczył mnie przed kościołem katolików. Oprócz innych rozkoszy, które by za tym poszły, bo nie mogłyby nie pójść z mężczyzną tak zachwycającym, popełniłbym piękne, wymarzone bluźnierstwo. Nic nie ryzykuję, on już przecież wykonał pierwszy krok, potrzebuję tylko minimum odwagi, żeby na ten jego krok odpowiedzieć, wykonać własny krok i zatrzymać go przy sobie. To nie powinno być takie trudne. A jednak było. Strach mnie sparaliżował. O tyle rzeczy mogłem od niechcenia zapytać, pal licho wymowę. Gdybym nie zrozumiał odpowiedzi, mogłem poprosić o powtórzenie, albo udawać, że zrozumiałem i próbować dalej. Jesteś Francuzem – czy też tu skądś przyjechałeś? Jeśli tak, to skąd? Jeśli nie, to skąd pochodzi twoja rodzina? Co robisz, studiujesz coś? Skąd ten sierp i młot na koszulce?
Im dłużej zasychało między nami to milczenie, tym bardziej zastygałem w moim paraliżu. Błagam, nie poddawaj się, daj mi jeszcze szansę! Pytaj dalej, mów coś! Może wreszcie uda mi się przełamać ten impas, blokadę, której sam nie rozumiem, i zaczniemy w miarę normalnie rozmawiać. Może nawet zejdziemy z tego wzgórza i pójdziemy do któregoś z barów w jednej z tych uliczek na dole, napijemy się piwa lub wina, może nawet pójdziemy na obiad, nawet gdybym miał wydać tyle, ile miało mi starczyć na tydzień. Tylko nie poddawaj się i zagadaj jeszcze raz, zapytaj o cokolwiek. Powiedz cokolwiek. Nie chcę cię spławić, wręcz przeciwnie, chcę cię zatrzymać, więcej nawet, niczego dzisiaj nie pragnę bardziej niż poczuć na sobie dotyk i energię twoich nieprzyzwoicie pięknych dłoni. Tylko nie wiem, jak to zrobić. Nie wiem, jak to się robi – odpowiada mężczyźnie na zainteresowanie.
Niestety, już wszystko straciłem. Karim poczuł się chyba niemile widziany albo pomyślał, że może jednak jestem palantem. Wstał. Miałem wrażenie, że rzuca ku mnie spojrzenie ostatniej szansy, ale nawet tego nie wiedziałem na pewno, bo znowu nie miałem odwagi podnieść wzroku i spojrzeć mu w twarz. Odwrócił się i skierował po schodach w dół. Kiedy podniosłem wzrok, mogłem się już tylko przyglądać, jak jego piękna, zwinna sylwetka oddala się ode mnie. Na zawsze? To znaczy, mogłem ciągle jeszcze go zawołać, mogłem nawet wstać i podbiec do niego, skoro jednak nie miałem sił ani odwagi odpowiedzieć na jego zaczepki, kiedy siedział tuż obok, dając mi do zrozumienia najjaśniej, jak tylko się da, że jest mną zainteresowany, to jak miało mi ich starczyć, żeby teraz wykrzyknąć jego imię lub pobiec za nim?
Nie starczyło.
Czułem się, jakbym podpisał na siebie wyrok. Wiedziałem, że popełniłem grzech śmiertelny, że zasługuję na najgłębszy krąg piekła. Jeśli potrafię zaprzepaścić taką szansę, to nie jestem wart, by kiedykolwiek poznać pieszczoty takich pięknych dłoni, uścisk silnych ramion, wilgoć ust tak pięknego mężczyzny. Popełniłem właśnie zbrodnię. Zbrodnię przeciwko sobie samemu. Nigdy nie będę jednym z tych mężczyzn, którzy nie boją się siedzieć przy stoliku przed barem na Marais, w towarzystwie takich jak oni, obojętni na to, kto ich widzi.
Przychodziłem na Montmartre jeszcze dwa razy. Snułem się w smutnej tęsknocie za pięknym, ciemnoskórym mężczyzną, który próbował mnie uwieść, a ja wszystko zaprzepaściłem. Snułem się w nadziei, że może znowu na niego gdzieś wpadnę. Jak nie na tych, to na innych schodach. A może w którejś z okolicznych uliczek, przy stoliku przed jakimś bistro albo tabagiste.
Nie wpadłem.
Powyższy tekst to fragment powieści Nirvaan, nad której ukończeniem wciąż pracuję. Inny fragment, jeszcze nieostateczny, umieściłem już kiedyś tutaj. A jeszcze inny ukazał się w art-zinie literackim Papier w Dole, nr 4-5 (2017).