Jak, przy okazji wydarzeń na waszyngtońskim Kapitolu 6 stycznia roku bieżącego, powiedziała australijska komentatorka, blogerka Caitlin Johnstone:
Mówienie o ataku na amerykańską demokrację ma mniej więcej tyle sensu, co mówienie o ataku na fiordy Kirgistanu.
Amerykańską demokrację z fiordami Kirgistanu łączy oczywiście to, że żadne z nich nigdy nie istniało.
Stany Zjednoczone nie są ani nigdy nie były demokracją. Były i siłą rozpędu jeszcze formalnie są republiką, to owszem, ale to nie to samo. Istnieją niedemokratyczne czy wręcz antydemokratyczne republiki. Formalne atrybuty republiki miewają nawet najgorsze rasistowskie reżimy, jak np. apartheid w RPA czy Izraelu.
Demokracja, republika, rewolucja
Amerykański system polityczny został od samego początku założony po to i zaprojektowany tak, by zapobiegać lub neutralizować możliwości sprawowania władzy przez amerykański lud. Inaczej mówiąc: by zapobiec choćby możliwości demokracji.
Głosowanie nigdy nie było powszechne sensu stricto: kiedy nie można już było, nawet w południowych stanach, pozbawiać głosu otwarcie na podstawie samego koloru skóry, wymyślono cały szereg zastępczych mechanizmów wykluczania z prawa do głosu, mechanizmów, które odcinałyby od możliwości wpływania na politykę przynajmniej jakiejś (znaczącej) części najbardziej zdesperowanych, najbardziej pokrzywdzonych przedstawicieli amerykańskiego społeczeństwa.
Miliony ludzi w amerykańskich więzieniach. Ci, którzy już w więzieniach nie siedzą, ale w przeszłości popełnili przestępstwa (lub „przestępstwa”), za które sąd pozbawił ich (części) praw obywatelskich. Są także całe rzesze ludzi, którzy, kiedy przychodzi do wyborów, napotykają mnóstwo formalnych przeszkód, gdy próbują swoje prawo do uczestnictwa w głosowaniu potwierdzić lub zrealizować. Żeby więcej o tym poczytać, wystarczy wrzucić w Gógla frazę „voter suppression”. Cechy wspólne ludzi, których to spotyka: są biedni i najczęściej kolorowi. Wreszcie gerrymandering tak im przerysowuje okręgi, żeby zawsze byli w nim w mniejszości lub mieli komisję gdzieś absurdalnie daleko.
Jakby nie było, narodziny tego kraju, to, co jego własna historiografia (hagiografia?) nazywa szumnie „Rewolucją”, było w rzeczywistości raczej rebelią kolonialnych właścicieli niewolników, którzy nie chcieli dłużej wysyłać danin Londynowi, zapragnęli cały wyciskany z tego wyzysku i grabieży surplus przejąć dla siebie. Chcieli kolonizować resztę kontynentu na już wyłącznie swój własny, nie Londynu, rachunek. Revolutionary… not so much.
Elektorzy
Weźmy tych niedorzecznych elektorów, którzy – w imieniu, czyli zamiast obywateli – decydują, w cyrku przypominającym finał konkursu Eurowizji rozciągnięty na wiele tygodni (wiecie, co mam na myśli, „Norvège, 4 points, Grèce 5 points”).
(A potem jeszcze skrzynie z ich głosami wnoszą fizycznie na Kapitol. Pewnie jeszcze przywożą je na koniach i saniach, dlatego tak długo to trwa!)
Zostali oni (owi elektorzy) wymyśleni, żeby zabezpieczać republikę przed wolą ludu, przed niebezpieczeństwem, że lud mógłby decydować nieco bardziej bezpośrednio, czy w ogóle takoż. Przed demokracją, mówiąc krótko.
Kiedy to właśnie elektorzy zapewnili zwycięstwo Trumpa nad Madamą Clinton w roku 2016, liberalni komentatorzy chcieli wierzyć, że był to paradoks, ewenement, fenomen, zaprzeczenie ich właściwej roli. Bo elektorzy zostali przez twórców amerykańskiego ustroju wymyśleni, żeby go bronić przed demagogami (w domyśle: takimi jak Trump), gdyby tłum postradał rozum. Jako reprezentujący wyższą, przefiltrowaną racjonalność.
Nic jednak podobnego.
Elektorzy zostali wymyśleni, żeby utrzymać z dala od władzy tych, którzy dostępu do niej mieć by design nie mieli. U zarania tego kuriozalnego rozwiązania ustrojowego chodziło o to, żeby oparte na niewolnictwie a potem rasowej segregacji stany na południu mogły mieć udział w decyzji proporcjonalny do ich populacji, ale żeby ten głos nie uwzględniał zdania niewolnej/czarnej części owej ich populacji. Niewolnicy/Czarni nie głosowali, ale samo ich istnienie miało być odzwierciedlone w liczbie elektorów przypisanej ich stanom, tak jakby głosy ich właścicieli reprezentowały także ich. Kiedy tamta pierwotna funkcja elektorów ulegała erozji (bo najpierw zniesiono niewolnictwo, a potem stulecie później system Jim Crow), pogłębiają się wynikające ze zmian demograficznych, nierównej dynamiki migracji wewnętrznych i imigracji do Stanów Zjednoczonych, rozbieżności między liczbą elektorów, którymi dysponują poszczególne stany, a tych stanów populacją. Głos mieszkańca najludniejszej dzisiaj Kalifornii jest dzisiaj wart ponad 3 razy mniej niż głos mieszkańca Wyoming.
Prawica – lewica
Innym nieporozumieniem jest projektowanie na amerykańską scenę polityczną, podzieloną pomiędzy Partię Demokratyczną i Partię Republikańską, klasycznego europejskiego rozróżnienia na lewicę i prawicę. Mechanizm tej projekcji opiera się na tym, że jeśli republikanie są otwartymi rasistami i mizoginami, co klasyfikowałoby ich jednoznacznie jako prawicę, to znaczy, że partia, która z nimi rywalizuje, jest niejako automatycznie lewicą – albo przynajmniej „lewicą jak na amerykańskie warunki”. Ale rzeczywistość nigdy tak naprawdę nie wyglądała.
W kraju, którego założycielska „rewolucja” była tylko tym, co już wyżej zarysowaliśmy, jedyny pojedynczy akt polityczny, który był jednoznacznie radykalnie postępowy – zniesienie niewolnictwa – był dziełem Partii Republikańskiej. Więcej nawet, partia ta powstała w tym konkretnie celu: w celu zniesienia niewolnictwa w całym kraju. Abraham Lincoln był republikaninem. Wielu amerykańskich Czarnych dopiero w latach 60. XX wieku zaczęło choćby rozważać, że można w ogóle głosować na kogoś innego, niż kandydat „partii Lincolna”.
A z drugiej strony, uchodząca w drodze tegoż samego nieporozumienia za „lewicę na amerykańskie możliwości” Partia Demokratyczna, żeby przepchnąć uchodzący dziś czasem za szczyt lewicowych marzeń New Deal Franklina Delano Roosevelta, szła na układy z rasistami na południu. Sam ów New Deal z kolei nie tylko nie przełamał, jak chce przychylna mu legenda, wielkiego kryzysu kapitalizmu zapoczątkowanego krachem 1929 roku, ale pozwolił sprzecznościom systemu narastać i się piętrzyć, aż jedynym, co je mogło w końcu rozładować, okazała się II wojna światowa.
Julius Nyerere, pierwszy prezydent niepodległej Tanzanii, powiadał, że Stany Zjednoczone też mają system oparty na władzy monopartii (jak Związek Radziecki), tyle że z właściwą Amerykanom ekstrawagancją, oni mają ich (tych partii) dwie. Amerykański system polityczny od dawna zaprojektowany jest tak, by dwie reakcyjne, reprezentujące burżuazję i wielki biznes partie, zajmowały całą scenę polityczną, uniemożliwiając jakiekolwiek alternatywy poza nimi dwoma, pozorując możliwość wyboru i jakieś różnice między sobą, podczas gdy w rzeczywistości prowadzą politykę, która się uzupełnia i prowadzi we wspólnym kierunku. Np. jedni (demokraci Clintona i Obamy) demolują elementy państwa opiekuńczego i wsadzają ofiary tego procesu masowo do więzień, a drudzy (republikanie) dbają o to, żeby pozostałe ofiary zagryzały się między sobą, na podstawie „rasy”, religii czy prawa do aborcji.
Republikanie (dzisiaj) podlizują się rasistom otwarcie, on record, a demokraci przed kamerami udają oburzenie, a po cichu (nie wyłączając osobiście samego Joe Bidena) tak przepisują prawo, żeby kolorowych jeszcze szybciej wsadzać za byle co do więzień, jednocześnie, na pociechę, proponując np. legalizację małżeństw jednopłciowych (bo cierpiących wskutek ich braku jest mniej niż ofiar rasizmu, i częściej niż ofiary rasizmu mają pieniądze).
Konkurencja między nimi (demokratami a republikanami) polega na tym, że dzielą się tematami i poetykami, którymi wabią resztę elektoratu, często na zasadzie wzajemnego napuszczania jednych na drugich, jedni „kolorowych” i gejów, drudzy „rednecków”. Jednocześnie żadna ze stron nie traktuje adresatów tych napuszczeń poważnie, obydwie cynicznie się nimi wysługują.
To prawda, że najbardziej progresywni dzisiaj mainstreamowi politycy w USA (Bernie Sanders, Alexandria Ocasio-Cortez, etc.) koniec końców odnajdują się dzisiaj w Partii Demokratycznej, bo gdzieś muszą, a są de facto tylko dwie ogólnokrajowe partie (system od wielu już pokoleń skutecznie eliminuje próby wyłonienia nowych sił politycznych), ale są tam takimi samymi odszczepieńcami, jakby byli wśród republikanów. Kiedyś byliby może wśród republikanów (jak Lincoln). Mainstreamowi amerykańscy politycy, którzy w ostatnich dwudziestu latach głośno sprzeciwiali się eskalacji amerykańskich wojen, tyleż byli nieliczni, co zdarzali się tak wśród demokratów, jak wśród republikanów.
Awatary monopartii
Legenda głosi, że kiedy Obama zostawał prezydentem, odchodząca administracja George’a Busha młodszego zaczęła się do niego w swojej korespondencji zwracać (i o nim wyrażać), nazywając go prezydentem-elektem – niemal natychmiast po zamknięciu lokali wyborczych, na długo przed oficjalnym ogłoszeniem wyniku (a wiemy dzisiaj wszyscy doskonale, jak długo to formalnie trwa w tym niedorzecznym reżimie).
Jeżeli legenda ta jest prawdziwa, to dopisuje ona po prostu kolejny przykład do długiej listy ilustracji tego, jak doskonale te dwie partie się uzupełniają i funkcjonują w rzeczywistości na zasadzie symbiozy. Pomimo iż w czasie kampanii zachowywano wszelkie pozory, by wszystko wyglądało na zaciętą, bezpardonową walkę, nie wyłączając spiskowych teorii, że Obama, którego drugie imię to na swój sposób znajomy Hussein, nie urodził się nawet w USA (co jest warunkiem biernego prawa wyborczego na stanowisko prezydenta).
I tu moglibyśmy wrócić do dziwnych wydarzeń minionego tygodnia, tego, co wyglądało na próbę puczu na waszyngtońskim Kapitolu, z prawicowym szamanem z porożem bizona na głowie w epicentrum wydarzeń. A jeżeli nie wydarzeń, to na pewno relacji prasowych. Wyglądało to jak atak fanatyków Trumpa, którzy pragnęli zapobiec utracie przez niego władzy.
Ale jeżeli nic nie jest w US of A do końca tym, czym się w pierwszej chwili wydaje (rewolucja, lewica, prawica, monopartia przebrana za dwie partie, te sprawy), a dzisiaj to już nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo informacją i sposobami, na jakie się nam ona jawi, da się w erze post-Cambridge Analytica i deep fake videos manipulować bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – no więc w takich czasach może warto dopuścić przynajmniej takie pytanie: czy 6 stycznia na waszyngtońskim Kapitolu wydarzyło się naprawdę i dokładnie to, co mieliśmy zobaczyć w telewizji?
Jak na zamach stanu, była to jednak wyjątkowo nieudana i śmieszna operacja. Nie żeby ci ludzie nie byli niebezpieczni – wielu z nich było. Ale atakujących oszołomów nie było nawet aż tak wielu (było to bez porównania mniejsze niż większość demonstracji Black Lives Matter minionego roku), tylko część z nich była jakoś na serio uzbrojona. Przede wszystkim, wygląda na to, że niewielu z nich wiedziało, co i jak tak naprawdę chcą osiągnąć, jak już się wdarli do środka. Podobno chcieli wieszać Pence’a i Pelosi na plastikowych jednorazowych kajdankach, a skończyło się na kilku laptopach i selfies. Taki pucz, siłami takich ludzi, to by się udał może w San Marino.
Oczywiście, jedna strona medalu jest taka: udało im się wejść tak łatwo, bo tym razem to była prawica, rasistowska prawica, a w stosunku do niej amerykańska policja zawsze jest jakaś taka dziwnie bezradna i zapomina broni w rękach (bo poza służbą często z nimi sympatyzuje lub nawet do nich należy). Medea Benjamin w rozmowie dla podcastu „Jacobina” przypomina, że siły bezpieczeństwa na Kapitolu nigdy nie są tak bezradne i ostrożne, kiedy protestują tacy czy inni lewacy. Towarzyszka Medea wie, co mówi, wynosili ją stamtąd wiele razy.
Ale co, jeśli jest też druga i mieliśmy tutaj do czynienia ze znacznie bardziej wielopoziomowym wydarzeniem?
Pamiętacie ten nieudany zamach stanu przeciwko Erdoganowi w Turcji w 2016? Nieudany – zależy dla kogo, oczywiście. Bardzo udany dla Erdogana. Turecki prezydent odkrył zamach stanu planowany przeciwko niemu i wykorzystał go, żeby przeprowadzić własny – przeciwko resztkom opozycji, przeciwko krytycznym intelektualistom, których natychmiast powsadzał do więzień za rzekomy związek, i tak dalej. Skonsolidował dzięki niemu władzę do reszty.
A co, jeśli właśnie coś takiego wydarzyło się w styczniu w Stanach Zjednoczonych? Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje, bo przecież pozornie mamy tam coś w rodzaju wymiany rządu/administracji, no nie? Puczyści chcieli zatrzymać władzę w ręku Trumpa, ale władzę 20 stycznia i tak przejmie wybranek woli ludu, Joe Biden, ale ten jeszcze jej nie ma, żeby już mógł wyczyniać takie sztuki jak Erdogan. Prawda?
Ale tylko na pierwszy rzut oka, tylko jeśli nie pamiętamy, co powiadał Nyerere, ani tego epizodu z Bushem Młodszym i Obamą.
Dwa pucze?
No więc, co, jeśli w rzeczywistości było jakoś tak:
Trump, niedopieszczonym narcyzem będąc, cieszył się i popierał, że ktoś go jeszcze chce utrzymać w Białym Domu, choćby przemocą i demagogią na wysokim C – i jak już miał pewność, że są tacy, co chcą, to ich podpuszczał. Część aparatu bezpieczeństwa dała dupy, bo co najmniej odczuwa sympatię do prawicowych, rasistowskich oszołomów, którzy szli na Kapitol, a część ma z nimi realne powiązania. Medea Benjamin w wyżej wspomnianej rozmowie zwraca uwagę, że ci ludzie dziwnie łatwo znaleźli natychmiast drogę do nawet nieoznakowanych biur i pomieszczeń w ogromnym i zagmatwanym gmachu, skąd pokradli te laptopy, co by sugerowało, że byli w kontakcie nie tylko z częścią ochrony Kapitolu, ale może i z niektórymi członkami Kongresu, którzy udzielili im wskazówek. Kiedy nawet nowy, tymczasowy szef Pentagonu odmówił wysłania na Kapitol Gwardii Narodowej, mógł to zrobić dlatego, że sympatyzował z nimi. Poprzedni, Mark Esper, został usunięty, bo nie sympatyzował z Trumpem, albo nie dość.
Ale może nie wszyscy, którzy Trumpa podpuszczali, choć mieli do niego dostęp, byli wciąż po tej samej, co on, stronie?
Od jakiegoś czasu w Partii Republikańskiej narasta rozłam. Ten rozłam jest w pewnym sensie epifenomenem tego, że obydwie partie mają tak naprawdę być tylko awatarami tego samego projektu, a Trump, ze swoją nieprzewidywalnością, ze swoim obłędem, zagrażał temu zadaniu. Tego zadania, tego projektu nie muszą, a nawet nie powinni, rozumieć wszyscy, ale ci naprawdę wtajemniczeni – woleliby być w stanie nadążać za zwrotami akcji. Nawet znaczące sektory wielkiego biznesu i klasy miliarderów, które cieszyły się podatkowymi prezentami od administracji Trumpa, wpadły w końcu w panikę na widok chaosu, w jaki przeobraziło się zarządzanie pandemią i jej konsekwencjami – i doszły do wniosku, że na dłuższą metę to jest niemożliwe do utrzymania.
Ci w Partii Republikańskiej, którzy umierają już z pragnienia, by pozbyć się Trumpa, by partia pozostała po staremu reakcyjna, owszem, ale znów na sposób „cywilizowany” i przewidywalny, a w każdym razie niektórzy z nich, którzy naprawdę mają dużo do powiedzenia, zawarli być może jakiś potajemny pakt z demokratami, albo przynajmniej ich wierchuszką, zadowolonymi, że ostatnie wybory wygrał ich Biden. To, że poglądy Bidena niemal niczym nie różnią się od poglądów typowego republikanina, na pewno pomogło. Wśród poszlak wskazujących na rozłam wśród republikanów jest i to, że szturmujący chcieli na tych plastikowych kajdankach powiesić Trumpowego wice-, Mike’a Pence’a, jak i to, że Pence w jakiś sposób przejął nagle „ośrodek władzy” i to on wydał ostatecznie, wbrew Trumpowi, decyzję o wysłaniu na Kapitol Gwardii Narodowej.
Proces przekazywania władzy pomiędzy obydwoma wymiennymi awatarami monopartii, pomimo medialnych ściem, musiał już dawno zostać zainicjowany, jak za czasów wyżej wspominanej Bush-Obama transition. Dwie partie trzymają się z sobą bliżej niż to ma być widać na powierzchni medialnych przekazów. Kto nie widział zdjęć, na których rodziny Bushów, Clintonów, Obamów, Trumpów uśmiechają się razem do obiektywu?
Republikanie, którzy pragną uwolnić partię od pułapki, jaką są szantaże i zmiany zdania marchewkowego Kaliguli, zawarli potajemny pakt z przejmującymi władzę demokratami, by pozbyć się Trumpa, pozwoliwszy mu się ostatecznie skompromitować w niedorzecznej, nieudanej próbie puczu, o której już wiedzieli, bo służby bezpieczeństwa o niej wiedziały. A kiedy próba ta potknie się o własne nogi – bo inaczej pod wodzą tak niepoważnego i niedoświadczonego polityka jak Trump potoczyć się to nie mogło…
Kto jak kto, ale tak doświadczeni amerykańscy politycy, jak ludzie wokół Bidena, wiedzą, jak odróżnić zamach stanu, który może się udać, od takiego, który nie może. Z wieloma zamachami stanu ostatnich dekad mieli przecież coś wspólnego.
Kto wie, może ten nowy szef Pentagonu, który najpierw odmawiał wysłania Gwardii Narodowej, a potem na rozkaz Pence’a (czyli wbrew Trumpowi) ją wysłał, należał wcale nie do spisku Trumpa, ale do spisku przeciwko Trumpowi?
A o co w takim spisku mogłoby chodzić demokratom? Przecież właśnie wygrali wybory? Po pierwsze o umocnienie legitymizacji nadchodzącego przejęcia przez nich władzy, bo sprzężenie wielu równoległych, napędzających się wzajemnie kryzysów oraz temperatura napięć w amerykańskim społeczeństwie, będą jej cały czas zagrażać. O przygotowanie gruntu pod rządzenie metodą powracających stanów wyjątkowych i wzmożonych represji – amerykańska burżuazja i jej klasa polityczna nie mają innego pomysłu, jak skutecznie zarządzać zaciskającym się węzłem tych kryzysów (politycznego, społecznego, rasowego, ekonomicznego, zdrowotnego). A także o obronę, jednym spektakularnym cięciem, samego tego modelu, w którym dwie współistniejące partie są awatarami tego samego projektu politycznego, spór, różnicę i rywalizację udając dla ściemy, żeby wszyscy myśleli, że to demokracja.
Mówiąc krótko (i paranoicznie)
Mówiąc krótko: 6 stycznia miały być może w Waszyngtonie miejsce dwie, nie jedna, próby puczu/zamachu stanu.
Jedną mieliśmy widzieć w telewizji, prowadzili ją groźni i szaleni – lecz niepoważni – przerośnięci chłopcy, którzy kochają Trumpa. Ta się nie udała.
Druga miała na celu pozwolić tamtym się wygłupić i wyłożyć, żeby następnie, tej pierwszej używając jako wymówki, skonsolidować władzę, eskalować nadzwyczajne środki „bezpieczeństwa narodowego”, w których programowaniu Biden ma doświadczenie (chwalił się tym, że to on po wydarzeniach z 11 września 2001 napisał republikaninowi Bushowi młodszemu Patriot Act) i zapanować w ten sposób nad nieuniknionymi niepokojami społecznymi najbliższej przyszłości. Ta się udała.
Jeśli tak, to 25 tysięcy mundurowych różnych formacji (więcej niż wojsk w Afganistanie) ściągniętych do Waszyngtonu na 20 stycznia, za półtora dnia, będzie tam nie po to, żeby chronić demokrację (która amerykańskiej republiki nigdy szczególnie nie interesowała) przed drugim aktem pierwszego, nieudanego puczu zwolenników Trumpa z 6 stycznia. Będą tam po to, żeby przypieczętować i zabezpieczyć zwycięstwo tego drugiego puczu, którego zaistnienie udało się ukryć przed większością publiczności, oszukanej, że jest w tym wszystkim demosem, który broni swojego wyboru.
Jarosław Pietrzak