Trzecie opowiadanie z cyklu Soho Stories, o którym więcej tutaj.
Poniżej początkowy fragment. Link, skąd pobrać całość – u dołu strony.
Idziemy w dół Old Compton Street, Joshua i ja. Dziwne uczucie, zaskakująco przyjemne. Chyba chwilami się czerwienię, ale nawet mi z tym dobrze. Joshua jest cholernie hot. Faceci, których mijamy, oglądają się za nim, nie jeden, nie dwóch. Nie wiem, jak to możliwe, że się mną zainteresował, jestem zwykłym chudym, zakompleksionym, przestraszonym szczylem z Dzikiego Wschodu Europy, nieśmiałym i beznadziejnym w łóżku, po prostu pozwoliłem mu robić ze mną, co chce. Ale może właśnie to lubi, żeby mu pozwolić robić, co chce – bo idzie tuż przy mnie, aż się chwilami ociera o mnie łokciem czy ramieniem i uśmiecha od ucha do ucha. Szkoda, że poznałem go dopiero dzisiaj. Ale lepiej późno niż wcale.
— O której mają się te twoje pożegnalne drinks zacząć? – spogląda na telefon, gdy zbliżamy się już do Rupert Street.
— Za pół godziny.
— I jak mnie przedstawisz? – śmieje się, drapiąc się po głowie, zupełnie, jakby był nieśmiały, choć wcale nie jest, już ja to wiem, przecież wiem, jak śmiało się za mnie zabrał bardzo niedawno temu. – Że znamy się od paru godzin, znaleźliśmy się dziś rano na Grindrze i przed chwilą się pieprzyliśmy?
Obaj wybuchamy śmiechem.
— Jeżeli cię to nie krępuje – odpowiadam.
— Mnie nie, ja to robię cały czas. A ciebie to nie krępuje?
Ma rację, ja tego nigdy wcześniej nie robiłem, to znaczy tylko raz się odważyłem, nie było najlepiej, to say the least. Z pół roku temu, od tamtej pory nie miałem odwagi. Do dzisiaj. Czerwienię się, chyba bardziej niż się spodziewałem, bo on to dostrzega.
— No widzisz? – śmieje się. – To ty się czerwienisz!
— Czego się napijesz? – pytam już w środku, bo chcę mu coś postawić, może żeby mu podziękować, za to, co ze mną zrobił godzinę temu.
— Ani się waż! – nie przestaje się śmiać, przysuwa mi się do ucha. – Dałeś mi dzisiaj swój tyłek, to ja ci coś wiszę.
— Nie tylko tobie to sprawiało przyjemność – odpowiadam mu do ucha.
— Ale to twoja pożegnalna impreza, ty wyjeżdżasz z Londynu! – Joshua się prostuje i podnosi głos. – Wybieraj albo będziesz musiał pić, co ja ci wybiorę, a przecież nie mam pojęcia, co lubisz – śmieje się. – To znaczy, co lubisz w łóżku, to już chyba wiem, ale…
— No dobra, to jakiegoś ale’a, to bardzo angielskie.
Po chwili podaje mi kufel. Pociągam dużego łyka, żeby mieć odwagę przysunąć się do niego i powiedzieć mu na ucho:
— Nigdy bym się ciebie nie wstydził, idę o zakład, że co drugi facet tutaj zazdrości mi twojego towarzystwa. Onieśmielony, tak, wstydzić się, na pewno nie.
— You’re sweet – uśmiecha się. – Dlaczego cię nie znalazłem wcześniej?
— Bo nie używałem Grindra.
— Więc to twoja wina! – śmieje się. – A jutro nie mam cię gdzie zaprosić, moi współlokatorzy będą na chacie, ona zaprosiła swoją siostrę w odwiedziny.
— I’m sorry.
— You should be!
— No a powiesz mi, gdzie się zaraz wybierasz, że tylko chwilę tu zostaniesz?
— A mogę ci powiedzieć prawdę? – śmieje się. – No dobra, masz takie dobre zdanie o mnie, to może powinieneś mnie też poznać od grzesznej strony.
— Twoja dobra strona to właśnie twoja grzeszna strona, to to samo. A co, idziesz na następną randkę?
— No co? – wzrusza ramionami. – Wpadasz do mnie, żebym cię przeleciał, a zaraz potem mówisz, że już się więcej nie zobaczymy. Muszę szukać nowych opcji. Jakiegoś pocieszenia!
Zanosimy się śmiechem.
— Ale żeby tak tego samego dnia, prawie prosto z łóżka ze mną?
— Ale z nim idę na piwo i zjeść coś, nie do łóżka. Powiedział, że tak od razu to nie lubi, więc się dostosowuję.
— W przeciwieństwie do mnie, to coś poważnego. Mnie od razu przeleciałeś i do widzenia, a w niego inwestujesz trochę czasu.
— Hey, hey! – szturcha mnie. – A od czego się zaczęło? To ty miałeś napisane, że chciałbyś, żeby cię ktoś jeszcze przeleciał, zanim wyjedziesz, ja tylko uprzejmie zgłosiłem się na ochotnika.
Ktoś mnie klepie po ramieniu, odwracam się – to Mark, zza jego pleców wychylają się Elena i Pankaj. Witamy się, przedstawiam im Joshuę, jemu ich, zamówienia na więcej piwa lecą. Widzę, jak Pankaj patrzy na Joshuę, Pankaj też jest pasywem, doskonale wiem, jak bardzo Joshua jest w jego typie, widzę, jak go skręca, żeby do niego uderzyć, ale boi się, że to może „mój chłopak” i tylko błyska okiem w jego stronę. Pankaj jest przystojny, bez porównania przystojniejszy niż ja, w przeciwieństwie do mnie nie wstydzi się i łatwo wyrywa facetów, ale to ja miałem dziś tego skurczybyka, a nie on, i cieszy mnie po cichu to małe zwycięstwo.
— Muszę już spadać – słyszę nagle w lewym uchu, to Joshua.
— Już, tak szybko? – patrzę na telefon, żeby sprawdzić, która godzina, wcześniej mówił, że musi wybić koło ósmej, było dopiero wpół do.
— Przepraszam, ale jest tutaj ktoś, kogo wolałbym uniknąć – mówi mi szeptem, do ucha.
Łapię wzrokiem, o kim mówi, bo tam patrzy.
— Przepraszam – słyszę jeszcze raz, całuje mnie w policzek i znika.
— Who? Was? That? Really!
To Pankaj, do mnie, kiedy drzwi za Joshuą się zamknęły.
— A friend of mine – odpowiadam, udając niewiniątko.
— A friend – Pankaj patrzy na mnie jak na pajaca.
— No tak – wzruszam ramionami. – Co?
— Skąd go wziąłeś? Kiedy? Dlaczego go nie znam? Jest aktywem? Dasz mi jego numer?
Przez ostatnie dwa miesiące, jeżeli miałem w ogóle czas, żeby gdzieś wyjść, między zaliczeniem wszystkiego na uniwerku a pracą w argentyńskiej restauracji wieczorami, było to z Pankajem. Kiedy miałbym nagle poznać równie zajebistego nowego „przyjaciela” tak, żeby nic o tym nie wiedział?
Przed nami wyrastają Matt i Laila, właśnie weszli. Powitania, uściski pomagają przerwać tamtą konwersację, na moje szczęście. Nowa seria „piwo proszę” uderza o bar. Przychodzą potem inni, Pedro, Kasia, Radu i Michael. I Diogo. Na zewnątrz już ciemno, nawet nie wiem, jak długo.
Pankaj podaje mi kolejne piwo:
— A ten twój przyjaciel z Egiptu? Ten byczy, co studiuje na Birkbeck. Co się z nim stało? Nie przyjdzie tu dzisiaj? Już chyba z pół roku go nie widziałem. On żyje, nie odzywasz się do niego? Czy o co chodzi? Kiedyś to ciężko cię było spotkać bez niego!
Robię głęboki oddech.
— Nie ma go w Londynie.
Kłamię, oczywiście, że kłamię.
Mój przyjaciel z Egiptu. Laith.
Kiedy mi powiedział, jak ma na imię, nie miałem nawet pomysłu, jak taką sylabę zapisać. Leif? Lafe? Leis? Brzmiało tak miękko, pięknie, jak jakiś kwiat, pąk, liść. Powiedział mi chwilę później, że to znaczy – lew, młody lew. To już brzmiało zupełnie inaczej, męsko, walecznie. Tak jak wyglądał – bo jest wysoki i cholernie silny, chodzi na siłkę pięć razy w tygodniu i wyciska tam jakieś tony żelaza. Ale łagodność, z jaką mówił swoim ciepłym głosem, pasowała do pierwszego wrażenia, z jakim brzmienie jego imienia przychodzi do kogoś, kto nie zna arabskiego i nie wie, co za zwierzę się kryje pod tym dźwiękiem.
Nie, Laith nie miał się wcale tutaj dzisiaj pojawić, bynajmniej nie tylko dlatego, że nie jest gejem. W końcu Kasia, Elena i Diogo też nie są. To prawda, jeszcze kilka miesięcy temu moje farewell drinks bez Laitha byłyby nie do pomyślenia.
Nie wiedziałem, co Pankajowi odpowiedzieć, cieszę się, że przy tej liczbie ludzi, przy tej ilości rozlewanego alkoholu, szybko zapomniał. On tak, ale ja już nie. Próbuję myśleć o tym, o czym z nimi wszystkimi rozmawiam, próbuję zapomnieć przy pomocy kolejnego ale’a. Ale z tyłu głowy mam tylko jedno słowo, arabskie. To zwierzę, to imię, tego człowieka, tego pięknego, imponującego, zapierającego dech w piersiach mężczyznę.
Wychodzę do kibla. Zanim wrócę do nich, wymykam się na chwilę na zewnątrz, na ulicę, na osobność. Żeby wyciągnąć telefon. Kontakty, zjeżdżam do L. Waham się przez chwilę, ale jednak przyciskam jego imię i czekam aż odbierze. Nie odbiera, wpadam na voicemail. Jest mi z tym źle, ale wiem, że to ostatnia szansa, piątek wieczór, facet, którego wszyscy lubią, za którym wszyscy szaleją, jak miałby nie być teraz zajęty. Co mi zostało, nagrywam się.
— Cześć. Tu Darek. Przedstawiam się na wypadek, gdybyś nie miał już mojego numeru telefonu. Co byłoby najzupełniej zrozumiałe i nie miałbym ci za złe. W końcu to ja przestałem się odzywać i nigdy nawet nie powiedziałem, o co, kurwa, biega. Ale chciałbym ci to wyjaśnić i cię przeprosić. Możesz mnie zjebać, życzyć mi śmierci na tyfus, nawet jak mi dasz w zęby, to nie zadzwonię na policję. Ale chciałbym się jeszcze wytłumaczyć, chciałbym cię przeprosić. Chciałbym cię jeszcze raz zobaczyć. Jutro mój ostatni dzień w Londynie, w niedzielę rano, bardzo wcześnie rano, lecę do Polski. Nie mam żadnych innych planów, no, będę się pakował od rana. Poza tym tylko ciebie chciałbym widzieć. O którejkolwiek ci pasuje. Zrozumiem, jak się nie odezwiesz. Nie będę się gniewał. Ale chciałbym, żebyś się odezwał.
Rozłączam się.
Wracam do nich.
Rozmawiam, bawię się, śmieję, staram się być wesoły. Ale kiedy mogę, trzymam lewą dłoń na kieszeni z przodu moich dżinsów, żeby nie przegapić, gdyby odpowiedział. Wyciągam go, ten jebany telefon, czasem z kieszeni.
I w końcu jest. Esemes od Laitha:
„Hej. Dzięki, że się odezwałeś. Nie, nigdy nie usunąłem twojego numeru. Jutro wieczorem, koło siódmej, może być? Na Piccadilly Circus?”.
Omal nie podskakuję z radości. Ale nie podskakuję, boję się, że Pankaj by się pytał, o co, kurwa, chodzi.
Całość do pobrania tutaj i tutaj. Pozostałe opowiadania tutaj.
