Justine Triet obrona prawdy

Anatomia upadku (Anatomie d’une chute / Anatomy of a Fall) w reżyserii Francuzki Justine Triet z zaskoczenia zdobyła zeszłoroczną (2023) Złotą Palmę Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. Triet (rocznik 1978) zrobiła wcześniej trzy fabuły, niespecjalnie znane poza Francją, choć dwie z nich z gwiazdami w obsadzie (Virginie Efira, Adèle Axarchopoulos). W relacjach z Cannes’23 jej najnowszy film nie wydawał się królować – aż do ceremonii ogłoszenia laureatów. W minionych dniach na film spadł deszcz nominacji do amerykańskich Oscarów i francuskich Césarów.

Film opowiada o śledztwie, postępowaniu sądowym oraz procedurach oskarżenia i obrony, które usiłują ustalić, czy mąż słynnej pisarki Sandry Voyter (Sandra Hüller), ceniony wykładowca, ale niespełniony pisarz Samuel Maleski (Samuel Theis) miał wypadek, popełnił samobójstwo czy może jednak został wypchnięty przez okno lub z balkonu przez swoją małżonkę. Tej ostatniej hipotezie prokuratury sprzyjają poszlaki. Ponoć mieli między sobą dużo nagromadzonych, spiętrzonych resentymentów i sporo się od pewnego czasu awanturowali. Proces przyciąga uwagę mediów, znajomi i nieznajomi uprawiają spekulacje oparte na selektywnej pamięci, na osobistych sympatiach i antypatiach, na wrażeniach wyprowadzonych z lektury powieści Sandry sprzed lat (subiektywnie powyciągane fragmenty jej twórczości zaczynają kształtować przekonania o jej winie lub niewinności w procedowanej sprawie).

Triet prowadzi to wszystko kapitalnie – film trwa 152 minuty i opiera się na ogromnej ilości często długich dialogów, a nawet pół-monologów (przed sądem), a mimo to nie tylko ani trochę się nie dłuży, ale do samego końca trzyma w napięciu. Do końca jesteśmy trzymani również w niepewności i zupełnie nie potrafimy wewnętrznie zająć trwałego stanowiska, co sami o tym wszystkim sądzimy: o tym, co się faktycznie wydarzyło w tym ich alpejskim chalet. Co chwilę zmieniamy zdanie, mamy nowe wątpliwości, wątpimy we własne wątpliwości sprzed chwili. Na domiar złego, sami nie wiemy – i źle się z tym czujemy – ile z tych naszych wątpliwości bierze się stąd, że Sandra ma w sobie cechy, które sprawiają, że niekoniecznie łatwo ją lubić. Ale czy to wystarczy? W końcu różnych ludzi trudno lubić, ale to nie znaczy od razu, że zabijają swoich małżonków.

Jaką rolę w tym naszym zmieszaniu odgrywa okoliczność, że Sandra jest kobietą? Triet powiadała w wywiadach, że jednym z wyzwań, jakie przed sobą postawiła, było takie: publiczność często odpowiada fascynacją, kiedy jest skonfrontowana z „trudnymi” postaciami męskimi, ale to już tak łatwo nie działa w odniesieniu do kobiecych – tym znacznie trudniej pozyskać taką sympatię. Jest to z całą pewnością jeden z nieoczywistych, podskórnych wielkich tematów filmu Francuzki.

Prawda i jej wrogowie

Odebrałem jednak Anatomię upadku przede wszystkim jako filozoficzną interwencję w jeden z wielkich kryzysów naszych czasów – kryzys naszego stosunku do prawdy obiektywnej (materialnej). W pewnym sensie kryzys ten cały czas wałkujemy – jednocześnie problematyzujemy go w niepokojący sposób. Widzimy go – ale widzimy go źle i przez to pogłębiamy.

Liberałowie przejęli się prawdą, lamentując nad „postprawdą” i „dezinformacją” czy „fake news”. Warunkiem ich przejęcia jest jednak to, żeby jako postprawdę, dezinformację i fake news klasyfikować tylko produkcję populistycznej prawicy à la Trump & Consortes oraz wrogich Zachodowi tzw. „reżimów”. Całkowicie wypierają ze świadomości pionierską rolę szacownych, poważanych mediów własnych (tzn. mediów [neo]liberalnego mainstreamu), które sprzedały nam w XXI w. opowieści o broni masowego rażenia u Saddama w Iraku; o konieczności zaprowadzenia no-fly zone nad Libią Kaddafiego i jakie tego będą świetlane humanitarne skutki; o viagrze, jaką Kaddafi rzekomo rozdawał swoim żołnierzom, żeby gwałcili; o demokratycznej opozycji i umiarkowanych rebeliantach w Syrii. Wiadomo, lista jest długa, nie mamy czasu ani miejsca na wszystkie epizody.

Populistyczna prawica na potrzeby własnej publiczności po prostu odwraca więc kierunek oskarżeń o produkowanie fake news, co wieńczone jest łatwym sukcesem. Ostatecznie następuje więc wśród odbiorców (czytelników, telewidzów, słuchaczy) polaryzacja całkowicie tożsamościowa, w której o tym, kto i co jest źródłem informacji, a kto i co „dezinformacji”, decyduje tożsamość i afiliacje wyrażającego lub podzielającego taką opinię (a nie stosunek danego twierdzenia do materialnych faktów, które miały miejsce w materialnej rzeczywistości zamieszkanej przez żywych ludzi). 

Lewica, a raczej wydrążony kadłub, jaki z niej po kilku dekadach neoliberalnego spustoszenia pozostał w większości krajów obszaru euroatlantyckiego, najczęściej po prostu nie rozumie powagi sytuacji i podłącza się – zbyt często, zbyt odruchowo i zbyt bezrefleksyjnie – wyłącznie do lamentów i pomstowań liberałów. Nieświadoma, że gdy tylko jednostronna krytyka wyłącznie starannie wybranych form dezinformacji znormalizuje nowe formy cenzury oraz delegowanie ich wykonania do pozapaństwowych, pozbawionych jakiejkolwiek demokratycznej kontroli, globalnych monopoli cyfrowych pośredniczących w społecznym dostępie do informacji (dez- i nie-dez-), ona – tzn. lewica – będzie następna w kolejce do eliminacji z przestrzeni debaty. Nieświadoma, pomimo iż proces usuwania lewicy z debaty i platform informacyjnych nie przestaje przyspieszać, w szczególności przy pomocy technologicznych, algorytmicznych narzędzi kontroli rozpowszechniania informacji i opinii. 

Prawda i tożsamość

Ale jest taka gałąź lewicy, która wnosi jeszcze w kryzys prawdy własny twórczy wkład. Jej gałąź młodsza od starej, pogrążającej się w rozkładzie, zassanej przez logikę i praktykę neoliberalizmu socjaldemokracji. Gałąź „tożsamościowa”, uwodząca pozorami radykalizmu, bo bardzo emocjonalna i stawiająca maksymalistyczne, ale niekoniecznie materialne żądania. Odwołująca się do emocji i skutecznie je wzywająca do tablicy, by mobilizować w szczególności młodą publiczność polityczną i młody polityczny aktyw. Mnoży ona partykularyzmy i wznieca między partykularnymi tożsamościami rywalizację, rodzaj perwersyjnego konkursu na jak najmniejszą mniejszość i jak największą krzywdę.

Gałąź ta jeszcze mocniej forsuje prawdę (o winie i niewinności, o krzywdzie i odpowiedzialności) jako atrybuty uczuć osadzonych w tożsamościach, tyle że nie (jak w opozycji między konserwatystami a neoliberałami) wynikających z afiliacji z jedną z kilku dużych propozycji politycznych, a mnożonych i rozdrabnianych teraz ad infinitum pokrzywdzonych tożsamości pojmowanych bardziej organicznie, powiązanych często z parametrami ciała, rzadko z tego ciała miejscem w strukturze ekonomicznej. Prawda nie jest dla niej pochodną faktów, które trzeba zbadać, ustalić, zweryfikować, zachowując pewne rygory. Uczucia i deklaracje stają się wystarczające do ferowania wyroków. Prawo do zabierania głosu lub wyrażania własnego zdania, punktu widzenia czy wersji wydarzeń próbuje się również odbierać na takiej samej, tyle że odwróconej tożsamościowej podstawie. Na zasadzie: co on może wiedzieć, dlaczego on się w ogóle wypowiada? – przecież jest mężczyzną (nie daj Boże białym, hetero i po pięćdziesiątce).

Ta tendencja podaje się za emancypacyjną, wierzy, że równoważy dawne krzywdy i zakrzykuje każdą próbę wyrażenia wątpliwości („musimy wierzyć ofiarom!”), ale wbrew pozorom wzmacnia jeszcze bardziej wcześniejsze tendencje i ich reakcyjny charakter. Demoluje rolę procedur ustalania prawdy, nadwaloryzując zamiast tego tożsamości, autodefinicje i subiektywne deklaracje zaangażowanych stron: ofiary, oskarżonego, sprawcy – wreszcie obserwatorów i tego w jakiej relacji nasza tożsamość plasuje się wobec tamtych stron.

Na lewicy się dziś ten problem lekceważy, po części dzięki sprzężeniu ogromnej części takiego dyskursu ze szczególną fetyszyzacją jednego rodzaju przemocy: przemocy seksualnej. Jej definicyjne granice są jednocześnie coraz bardziej luzowane i zaczynają obejmować wszelkie sytuacje, kiedy strona sięgająca po tożsamościowe oręże ogłoszenia się ofiarą, poczuła się niekomfortowo. Nagle zapomniana została cała, długa historia przemocy (legalnej i nielegalnej) wobec Czarnych mężczyzn, którzy „niewłaściwie” spojrzeli na białą kobietę, która się jakoś pod tym ich spojrzeniem poczuła. Niektóre tożsamości są równiejsze niż inne.

Lekceważeniu problemu na lewicy pomaga przesłanianie go tezą, że znacznie częściej faktyczne przestępstwa (w szczególności przemoc seksualna lub na tle seksualnym) nie prowadzą do wyroków, albo nawet nie są zgłaszane, niż padają oskarżenia fałszywe. Jest to poważna sprawa, ponieważ to prawda. Tyle tylko, że od momentu, w którym rzucanie oskarżeń staje się tak łatwe i publiczne oskarżenie wystarczy jako dowód winy, takie przesunięcie zmienia całą dynamikę pola i zasysa w jego obręb zupełnie nowych, cynicznych aktorów, którzy tak samo korzystają z tego, że pewne przestępstwa trudno udowodnić. Tym trudniej udowodnić niewinność. Jest całe mnóstwo powodów, dla których ktoś może chcieć kogoś zniszczyć, od politycznych po osobiste, podobnie jak środków pozwalających na przymuszenie kogoś do współudziału (szantaż, przekupstwo, zastraszenie).

Ostatecznie reakcyjne konsekwencje „tożsamościowej polityki prawdy” – niech mi wolno będzie tak to nazwać – wspierane de facto, niezależnie od intencji, nawet przez jej lewicowych apostołów spod znaku polityki tożsamości, pokazuje np. konfrontacja z przeprowadzaną na naszych oczach, transmitowaną i dokumentowaną na żywo izraelską zagładą Gazy. Izrael, najbardziej rasistowskie, najbardziej faszystowskie państwo na świecie, jest mistrzem świata w „tożsamościowej polityce prawdy”. Izrael przywłaszczył sobie tożsamość „państwa żydowskiego”, dlatego nikt nie wie lepiej, co jest antysemityzmem. „Państwo żydowskie” rozpoznaje antysemityzm, kiedy go widzi, bo przecież jest żydowskie. Sekretarz generalny ONZ António Guterres, Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych, Republika Południowej Afryki, Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze – wszyscy są antysemitami. Domaganie się zawieszenia broni i zaprzestania ludobójstwa Palestyńczyków w Gazie – to antysemityzm.

Interwencja Justine Triet 

Justine Triet pokazuje, że prawda jest ważna i trudna. Do jej określenia prowadzi ciężka praca połączona z wymagającymi rygorami jej badania i sprawdzania, a nie emocjonalne wytrychy w rodzaju „musimy wierzyć ofiarom”. Jeżeli bowiem będziemy wierzyć na słowo każdemu, kto zadeklaruje się ofiarą, to oczywiście o „prawdzie” zacznie ostatecznie decydować społeczna pozycja i komunikacyjna siła oddziaływania deklarującego, a to są dzisiaj rzeczy jeszcze bardziej nierówno dystrybuowane niż prawdopodobnie kiedykolwiek wcześniej.

Odpowiedzią na „niewystarczającość” czy zawodność dostępnych nam procedur ustalania prawdy nie może być porzucenie tych procedur. Rezultatem będzie świat jeszcze gorszy od tego, w którym są one niewystarczające czy zawodne. Odpowiedzią musi być praca nad umacnianiem tych procedur, trzymaniem ich poprzeczki wysoko.

To dlatego wrażenie pilnej aktualności Anatomii upadku jest tak piorunujące.

Prawda u Justine Triet wymaga rygorystycznych i rzetelnych procedur, które są w stanie poddać w wątpliwość także słowa świadka, który zeznawał w najlepszej wierze, bo może się on po prostu mylić lub coś mogło zniekształcić jego pamięć, np. jego specyficzne uwarunkowania kognitywne (młody wiek, utrata wzroku). Prawda może wymagać nieufności wobec uczuć – naszych własnych i tych żywionych przez innych ludzi, w tym ludzi, ku którym sami żywimy uczucia. Nieufności wobec ustrojonych w krzykliwe uczucia i przez uczucia przefiltrowanych tożsamości i społecznych person.

Pilna aktualność nie idzie tu jednak w parze z czymś, co się pewnie szybko zestarzeje. Po pierwsze, mamy tu do czynienia z dramaturgiczną maestrią, do której będziemy długo wracać. Po drugie, kryzys prawdy, w który Triet interweniuje, jest na najlepszej drodze do pogłębiania się i to coraz szybciej – chociażby ze względu na puszkę Pandory, jaką są dostępne teraz szeroko narzędzia sztucznej inteligencji, które już pozwalają na zalanie internetu nagraniami głosu i obrazu, wypowiedzi i wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca, a będą coraz częściej nieodróżnialne od dokumentalnej rejestracji faktów.

Tekst ukazał się w „Le Monde diplomatique – edycja polska” (styczeń-luty 2024, s. 54-55).

Moja powieść pt. Nirvaan.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i Twitterze (pardon, X).