Wyjechałem z Polski na tyle dawno – a po tym wyjeździe przestałem też zupełnie oglądać polską telewizję, oddalenie odcięło mnie dobrze od brukowego Internetu w języku polskim – by do niedawna żyć w błogiej nieświadomości, że istnieje w ogóle taka celebrytka Dagmara Kaźmierska. Dowiedziałem się o niej i naturze jej kariery w social mediach i telewizji, kiedy taki rozgłos osiągnęły materiały na jej temat opublikowane przez serwis Goniec.pl.
Madame Dagmara
Najlepsze jest to, że nie było to nawet dziennikarskie śledztwo w prawdziwym sensie tego słowa – nie było trzeba aż tyle. Reporterzy serwisu przeczytali po prostu akta sprawy, w której Kaźmierska została przed laty skazana. Sprawy, o której – że taka miała miejsce, i że po niej zapadł wyrok skazujący – wszyscy wiedzieli. Akta, do których dziennikarze serwisu bez problemu się dostali, bo żadną tajemnicą objęte nie były.
Choć wysiłku wymagało to tak niewiele, przez lata nie zdołało go wykonać żadne z mediów, które Kaźmierską angażowały lub udzielały jej platformy. Polsat i TVN, na anteny których kariera Kaźmierskiej przeniosła się z soszjali, by sprzężeniem zwrotnym powiększyć następnie jej platformę na soszjalach, wydawały się o wszystkim wiedzieć, tylko im to nigdy snu z powiek nie spędzało. Jak przypomniały Liczne rany kłute na Facebooku, Kuba Wojewódzki z kryminalnej przeszłości Kaźmierskiej robił sobie żarty, jakby to była kwestia nieledwie obyczajowej niesforności czy sprośności.
Przypomnijmy, że prawomocnym wyrokiem sądu Madame Dagmara została skazana nie tylko za „prowadzenie agencji towarzyskiej” (i tym samym zakazane przez polskie prawo czerpanie korzyści z nierządu innych osób), ale za to, że w ramach „prowadzenia agencji” zmuszała do prostytucji, terroryzując swoje ofiary nasyłaniem na nie zbirów, własnoręcznie je bijąc, a nawet „kierując przestępstwem zgwałcenia”. Inaczej mówiąc zleciła gwałt na stawiającej opór młodej kobiecie. To znaczy sąd odnalazł jedną taką ofiarę i szczegółowo jej wysłuchał, ale zeznała ona, że przyjaciel burdelmamy Dagmary zwany „Krzyśkiem” robił to na takich dziewczynach, na zlecenie dzisiejszej gwiazdy Polsatu i TVN, zwyczajowo.
Przypomniało mi to o pewnym epizodzie z historii polskiej kultury, tej bardziej prestiżowej niż brukowe programy rozrywkowe na Polsacie i TVN.
Dziwne przeczucie Andrzeja Wajdy
Niektórzy pamiętają, że po restauracji kapitalizmu w Polsce Andrzej Wajda stał się jedną z tych kilku świętych krów, o których można było albo dobrze, albo wcale. Jego Ziemię obiecaną z 1975 r. zasłużenie wymieniano w czołówce każdej listy najwybitniejszych dzieł polskiego kina – jak nie na samym jej szczycie. Jednocześnie był to film otwarcie marksistowski, niewykluczone, że najbardziej marksistowski – w każdym razie „klasycznie marksistowski” – ze wszystkiego, co powstało w polskim kinie. Ten marksizm jest tam in your face, ale po restauracji kapitalizmu w 1989 r. był to przecież dyskurs, który w Polsce można było tylko albo potępiać, albo wyśmiewać. Dlatego film Wajdy celebrowano, jednocześnie unikając mówienia, o czym on tak naprawdę jest. A jeszcze filmy, które Wajda robił post-1989, były bez porównania słabsze, niż to, co robił w PRL, niektóre nawet żenujące. Dlatego tym bardziej trzeba było te filmy z PRL wciąż celebrować, żeby przypisany Wajdzie status nie tracił legitymizacji. Kupa sprzeczności na raz, niełatwe do nawigacji.
Pojawił się wtedy pomysł tych sprzeczności rozstrzygnięcia: powrót Ziemi obiecanej do kin, w roku 2000. Arcydzieło, jeden z pierwszych polskich filmów nominowanych do Oscara, znany na całym świecie. Ale z tym wewnętrznym problemem: jego marksizmem, krytyką kapitalizmu in your face. Nie wiem, czy pomysł wyszedł od samego Wajdy, czy może podsunął mu to dystrybutor, który obawiał się o wytrzymałość młodszego widza na oryginalny metraż filmu. W każdym razie Wajda przemontował swój film, metodą wycinania z niego wielu scen – i jak pisałem w moim eseju do książki, którą o Wajdzie wydała Krytyka Polityczna (2013), był to dosyć desperacki akt okrawania filmu z przynajmniej części jego marksizmu. Oczywiście, wszystkiego się nie dało, bo niewiele by z niego zostało, ale to, co wyleciało, wylatywało według takiego klucza.
Przypomniał mi się ten „dziwny przypadek” w historii polskiej kultury ze względu na to, co w moim eseju opisałem następującymi słowy:
Wśród innych scen, które wypadły, jest i ta, w której tańczące w balecie dziewczęta wystawione są na selekcję zainteresowanych ich seksualnymi usługami mężczyzn z pieniędzmi. Scena ta traktowała w istocie o dramatycznej ekonomicznej kondycji tych, którzy nowobogackiemu mieszczaństwu dostarczali usług estetycznych i rozrywki. Dramatyzm tej kondycji zmuszał pracujące w tym sektorze młode kobiety do wystawiania swych ciał na scenie na sprzedaż potencjalnym „protektorom”. Aż chciałoby się złośliwie zapytać, czy Wajda bał się, że rzesze współczesnych młodych pracowników „przemysłów kultury” – na niekończących się stażach i praktykach, na opiewających na trzysta złotych umowach o dzieło, oczekujących miesiącami na przelew tych trzystu złotych, np. z kont korporacji Agora S.A. – zobaczą jakąś ciągłość między losem tych dziewcząt a własnym…
Tzn. ten konkretny kawałek o „korporacji Agora S.A” uległ w redakcji zmianie na ogólniejsze „korporacje medialne” i pierwotny przytyk można dzisiaj przeczytać tylko w pierwotnej wersji eseju, która wisi u mnie na blogu. Przytyk dotyczył okoliczności, że Wajda sam był jednym z założycieli i udziałowców Agory.
Dlaczego z tej wersji, która miała w społecznej świadomości zwłaszcza młodszych Polaków wyprzeć oryginalny kształt filmu (co się ostatecznie, jak zgaduję, nie udało), wycięto akurat scenę o tym, że w XIX-wiecznych miastach przemysłowych młode kobiety pracujące w takich miejscach jak teatry były de facto zmuszone do prostytucji?
W pierwszym odruchu można by pomyśleć, że wyleciała w pakiecie z wyuzdaną sceną z pociągu (Daniel Olbrychski i Kalina Jędrusik). Bo obydwie są o seksie w okolicznościach potępianych przez katolicką moralność: seks pozamałżeński, w zasadzie orgietka, oferowanie seksu za pieniądze. Polskie elity kulturalne w okresie post-1989, w zamian za nieocenioną pomoc w restauracji kapitalizmu, przyjęły na siebie obowiązek uiszczania Kościołowi katolickiemu ideologicznego haraczu, ze szczególnym uwzględnieniem wymogów katolickiej moralności seksualnej. Często płaciły ten haracz metodą swoistej omerty nakładanej na śliskie, niemile przez Kościół widziane tematy (stąd przez tak wiele, wiele lat, w polskim kinie próżno było np. szukać bohaterów homoseksualnych). Ale czy to jest trafne wyjaśnienie?
Katolicka moralność seksualna potępia prostytucję, ale o niej nie milczy. Wręcz przeciwnie, używa jej w swoich opowieściach do moralizowania, poczynając od postaci Marii Magdaleny. Zamiatanie pod dywan faktu, że prostytucja społecznie istnieje, jest dyskursywnym rozwiązaniem właściwym chyba raczej purytanizmowi, a więc radykalnym denominacjom protestanckim.
Oczywiście, można przerzucić taki np. pomost interpretacyjny: protestantyzm, a już zwłaszcza kalwinizm (stanowiący podstawę wielu denominacji purytańskich) był jednym z ideologicznych motorów rozwoju kapitalizmu, a po 1989 r. polskie elity (ekonomiczne i kulturalne) tak mocno wciągały wszystko, co legitymizowało restaurację kapitalizmu, że mogły nawet wydychać w rezultacie trochę purytanizmu. Był to też okres dość powszechnej w Polsce, choć powierzchownej i naiwnej, fascynacji protestantyzmem i jego jakoby zbawiennym wpływem na kulturę (pisałem o tym tutaj).
Folwark i burdel
Można taki pomost przerzucić – ale co, jeśli było jednak inaczej? Na przykład tak, że Wajda – w odruchu zdumiewającej krytycznej iluminacji, nawet jeśli doprowadziła ona do reakcyjnego, purytańskiego posunięcia montażowego – wyczuł już wtedy coś znaczącego na temat neoliberalnej transformacji polskiego społeczeństwa?
Na fali tego, co zwykło się już nazywać „zwrotem ludowym” w najnowszej polskiej historiografii (i w czytelnictwie Polaków o ich własnej społecznej historii) żywo stosuje się metaforę folwarku. Sam ją lubię i pewnie będę się do niej czasem odwoływał. Ma ona pomagać w rozumieniu sposobów władzy praktykowanych w Polsce nawet dzisiaj, kiedy nie ma już dawno folwarków per se, tzn. jako specyficznych jednostek produkcyjnych gospodarki rolnej. Kapitalistyczne przedsiębiorstwo, fabryka, sklep czy biuro w Polsce mają dzisiaj być tym czym są (czyli najczęściej koszmarem – dla większości zmuszonych tam funkcjonować ludzi), bo wszystko między Odrą a Bugiem reprodukuje strukturę przemocy właściwą folwarkowi, z folwarku wywodzącą swoją genezę.
Co jednak, jeśli Wajda wyciął tę scenę o zmuszanych do prostytucji tancerkach, bo wyczuł, że jest w niej jakaś inna, niepokojąca metafora-przepowiednia? Właśnie modelu władzy ekonomicznej instalującego się w Polsce post-1989? Nie folwark a burdel, stręczycielstwo, zmuszanie do prostytucji, przemoc seksualna, zlecanie gwałtu. A że sam należał już do tych dysponujących znacznym stopniem władzy (na pewno w kinematografii i mediach), przestraszył się własnego odkrycia i zapragnął schować tego trupa do szafy?
Gang Czworga
Pisałem już tutaj u siebie o nerwowym załamaniu, nazwanym „burnoutem”, które wysłało mnie na najdłuższe zwolnienie chorobowe w moim życiu, w toku mojej pracy zarobkowej w międzynarodowej korporacji, w jej europejskiej centrali w Amsterdamie. Czego nie rozwinąłem (dlatego, że zamierzałem i po prawdzie wciąż zamierzam poświęcić temu kiedyś osobny tekst), to okoliczność, że doświadczyłem tego jednak wskutek skazania na obcowanie full time z jej polskim oddziałem, tzn. fabryczką i jednostką dystrybucyjną usadowioną na zadupiu pod Łodzią, która została przez tę korpo przejęta kilka lat temu raczej przypadkowo w łańcuchu ważniejszych „acquisitions”. Było to najgorzej zarządzane przedsiębiorstwo, jakie w życiu widziałem (a pracowałem w życiu w firmach dużych i małych w pięciu bardzo różnych krajach). Coś nieprawdopodobnego. Burdel zarządzany przez klikę socjopatów, których będę tu dalej nazywał Gangiem Czworga. Własną niekompetencję organizacyjną kompensowali sadystycznymi, pozbawionymi szacunku dla kogokolwiek na niższym niż oni stanowisku, metodami zarządzania.
Praca z nimi była koszmarem. Zdałem sobie w pełni sprawę z tego, przez co przechodziłem (ja oraz inne osoby ze mną) dopiero po tygodniach na chorobowym. Próbując znowu spać, czy po prostu leżeć spokojnie albo chodzić po ulicach bez ataku paniki z byle powodu, mogłem zarówno analizować to, co się tam przez te dwa koszmarne lata działo, jak i to, co się działo ze mną. Np. to, że na każde wspomnienie czy wzmiankę o którejś z tych czterech osób zaczynałem drżeć, zmieniał mi się rytm oddechu, głos, albo nie mogłem zasnąć przez całą noc. Jak ofiara gwałtu.
Intrygi, knowania, spychanie wszelkiej odpowiedzialności na osoby na niższym szczeblu i w zupełnie innych zespołach, próby publicznego upokarzania różnych osób, ataków dokonywanych otwarcie i za plecami, na mnie i na członkach mojego zespołu, wszystko w obronie dotąd tam panującej „kultury zarządzania”.
Do jakiegoś stopnia analizowałem to, nawet stawiałem rozsądny opór, domagając się rozwiązania tego czy tego we właściwy w całej organizacji sposób, bo obowiązuje tu jednak pewien podział odpowiedzialności i tego czy tego nie powinien w ogóle robić mój zespół. Jednak to, że w ogóle stawiałem jakiś opór, stanowiło dla Gangu Czworga taki szok (wcześniej się z tym chyba nie spotykali), że w odpowiedzi stawali się wobec mnie coraz bardziej agresywni. Jak typowy gwałciciel.
Ale – zbyt łatwo skłonny do przypisywania ludziom lepszych intencji niż mają naprawdę – myślałem jednocześnie, że to przejściowe, próbowałem wszystkich rozumieć (oni też są zestresowani, przechodzą duże zmiany, ale w końcu jakieś cywilizowane sposoby współpracy wypracujemy). Ale było też: może to ja sobie tutaj faktycznie nie radzę i muszę się mobilizować, muszę dać radę. Zamiast czuć się wkurwiony, czułem się winny za coś albo za kogoś, bałem się o sytuację kogoś w moim zespole, czułem wstyd albo ataki paniki, że w warunkach wytwarzanego przez nich chaosu coś znowu poszło nie tak i znowu wygląda to jak moja wina, albo wina kogoś z mojego zespołu. Jak ofiara gwałtu. I nawet nie zauważyłem, kiedy w ten sposób minęły dwa lata.
To się ani na mnie nie kończyło, ani do mnie nie ograniczało. Nigdy wcześniej nie byłem w pracy w tak licznych sytuacjach, że ktoś w mojej obecności rozpłakał się na telefonie lub na Teamsie: z powodu stresu spowodowanego nadmiarem zadań, z powodu zastraszania przez swoich przełożonych (Gang Czworga), wprowadzania przez nich w błąd lub wprost okłamywania, z powodu upokarzania przed innymi przez kogoś z Gangu Czworga. Jednocześnie nie przyjmowały – te płaczące osoby – żadnej argumentacji, że pewnym rzeczom muszą zacząć mówić „nie”, „basta”, zgłaszać to wyżej. Czuły się winne za kolegów i koleżanki, które zawiodą, czuły się winne wobec zajeżdżających je sadystów z Gangu Czworga. Jak ofiary gwałtu. Dodam jeszcze, że żadne z Gangu Czworga moim przełożonym ani przełożoną nie było – ale wszyscy się czuli.
Niemal nikt tam nie kwestionował takich stosunków władzy. Wszyscy mieli je całkowicie zinternalizowane: gwałciciele i gwałceni. Gangowi Czworga wydawało się, że obrona takiego modelu zarządzania niczym niepodległości jest wartością samą w sobie. Ofiary wierzyły, że muszą się dalej poświęcać, jak nie dla swoich gwałcicieli, to żeby nie zawieść koleżanek i kolegów. Po rozmowach, które od czasu mojego wypadnięcia na chorobowe przeprowadziłem, myślę, że większość z tych ludzi nie rozumiała, jak bardzo to wszystko było chore, bo być może z perspektywy ich polskiego doświadczenia to nie było aż takie wyjątkowe. Mój brat, który ma też trochę doświadczenia z międzynarodowymi korpo z polskimi oddziałami, powiada, że najgorsze porządki zawsze panują w jednostkach w Polsce.
Być może to jest prawdziwa kultura gwałtu, to ona tak powinna być nazywana, a nie te pierdoły, które liberałowie na wzmożeniu, kiedy zaczynają udawać radykałów, wypisują na widok każdej ekspresji męskiego pożądania. Kultura gwałtu (i zlecania gwałtu) to może właśnie raczej kultura, w której nawet z pozoru normalne relacje ekonomiczne, zwykłe stosunki zarządzania w grupie, w organizacji – albo takie, które powinny być w miarę normalne i zwykłe – są ustrukturyzowane albo jak gwałt, albo jak stręczycielstwo, albo jak zlecanie gwałtu. Nastawione na łamanie każdej indywidualnej psyche na podobieństwo tego, co człowiekowi robi zgwałcenie.
By the way: Gang Czworga realizował parytet płci: były dwie burdelmamy i dwóch alfonsów.
Burdelmama na salonach
Może to jest to, co Wajda jakoś tam przeczuł? Że stręczycielstwo, burdel, gwałcenie, zmuszanie do prostytucji – to wszystko razem stawało się właśnie swego rodzaju matrycą polskiego modelu ekonomicznego po restauracji kapitalizmu w 1989 r., przynajmniej jego poziomu mikro (poszczególnych przedsiębiorstw i organizacji). I dlatego kierująca przestępstwami zgwałcenia brutalna i bezwzględna burdelmama stała się w Polsce odrestaurowanego kapitalizmu celebrytką telewizyjną i internetową, i tak długo nikt nie miał nic przeciwko temu.
Gdyby jej celebryctwo ograniczało się do soszjali, można by to spychać na ich algorytmy, zaprojektowane przez krypto-socjopatów mechanizmy zarządzania społeczną ekonomią uwagi, kierujące tę uwagę zbyt często w niezdrowe miejsca, ale też robiące to z automatu i metodą statystycznego wykrywania wzorów zachowania. Nikt konkretnie nie siedzi w biurze Instagrama, żeby tam podejmować decyzje w rodzaju: „tę panią wylansujemy”.
Ale to się na szoszjalach nie kończyło: Kaźmierska stała się gwiazdą telewizji, i to więcej niż jednej stacji, dwóch konkurujących korporacji, a na dobitkę wystąpiła też na wielkim ekranie. Wszędzie tam ktoś takie właśnie decyzje podejmował, ktoś inny je parafował, ktoś jeszcze kolaudował ostateczne rezultaty – i przez całą tę drogę nie widziano problemu. Dlatego, że „kultura zlecania gwałtu” była ich kulturą, przeźroczystą dla nich: kulturą elit III RP, kulturą „soli tej ziemi” (tzw. przedsiębiorców), polskiej klasy menedżerskiej, matrycą technik i form ekspresji władzy ekonomicznej w Polsce post-1989 w ogóle.
Jednocześnie ta – pozwólmy sobie na ten prowokacyjny neologizm – „burdelizacja” kultury zarządzania, kultury sprawowania władzy ekonomicznej w jednostkach gospodarczych w Polsce, wchodzi już być może na nowy poziom. O ile Wajda, jak pozwalam sobie spekulować, przestraszył się, że to może być metafora współczesności albo nadchodzącej szybkimi krokami bardzo bliskiej przyszłości i postanowił to wyprzeć, tak bardzo mu z tym było źle, to w dojrzałej III RP Kuba Wojewódzki już dobrze się bawi, żartując z osobą, która robiła takie rzeczy innymi ludziom. A jeżeli czymś się martwi, to raczej tym, czy jej – sprawczyni tego wszystkiego, osobie, która wyrządzała to innym kobietom – czy jej czasem nie sprawia przykrości, zadając niekomfortowe pytania.
Czyżby to był poziom, na którym „burdelizacja” polskiej rzeczywistości ekonomicznej z poziomu metaforycznego przechodzi na bardziej dosłowny?
Burdelizacja 3.0
Może to nie aż taki znowu przypadek, że kariera okrutnej burdelmamy toczyła się w tak zawrotnym tempie w tym samym dokładnie czasie, kiedy liberalne media – w tym konstelacja tytułów należących do tej samej korporacji, której Wajda był jednym z założycieli – zajmowała się tak aktywnie i twórczo kampanią na rzecz „destygmatyzacji prostytucji”? Wszystkie te wywiady, w których osoby-prostytuujące-się chwalą się swoimi dobrymi zarobkami, itd. – bywa, że z nieskrywaną pogardą wobec idiotek, które zaharowują się na kasie czy przy sprzątaniu. Niektóre z nich naprawdę trudno czytać inaczej niż jako nie zawsze nawet dyskretne zachęcanie do prostytucji. Nie uświadczysz w tym cyklu wywiadów z takimi Marysiami czy Babsi, jak kobiety długo krzywdzone przez taką Dagmarę Kaźmierską i zbirów na jej żołdzie. Co by one – Marysia i Babsi – powiedziały na takie diagnozy, że ich problemem była przede wszystkim „stygmatyzacja prostytucji”?
Może na wszelki wypadek wyjaśnię, że jestem przeciwko stygmatyzacji prostytucji, a zwłaszcza osób nią się parających. Uważam, że stygmatyzacja faktycznie pogarsza ich realne położenie, bo np. nie mają gdzie szukać pomocy, gdy wpadną w pułapkę i będą szukały z niej wyjścia. Albo nie zbierają się wówczas na odwagę na szukanie pomocy, np. na spotkanie z policją, albo za to spotkanie jeszcze dodatkowo płacą, bo np. policja przedłuża, zamiast przerywać, łańcuch dotykającej je przemocy. Ale mam wątpliwości, czy stygmatyzacja to jest kluczowy problem tam, gdzie nikt nie ściga prostytucji. A w Polsce nie ściga, bo nie jest ona kryminalizowana. Czy to głównie stygmatyzacja utrudniała Marysi wydostanie się z pułapki, czy jednak naga przemoc burdelmamy Dagmary i jej przydupasów? Być może stygmatyzacja miała jakiś swój udział w tym, że policja tolerowała brutalny biznes Kaźmierskiej. Być może w społeczeństwie całkowicie wolnym od stygmatyzacji policja zachowywałaby się inaczej. Co jednak, jeśli większą rolę odgrywał właściwy polskiej kulturze post-1989 nieszczęsny, a bezkrytyczny kult przedsiębiorców, traktowanych jak święte krowy, niezależnie od tego, na czym właściwie – i jakimi metodami – zarabiają, bo nam „tworzą PKB”? Oraz właśnie to, że brutalne metody właściwe stręczycielstwu (łamanie oporu, wywoływaniem strachu, dążenie do pozbawienia godności) stały się w Polsce czymś powszechnym.
Czy gadka o „destygmatyzacji” tam, gdzie prostytucji nikt nie ściga, nie destygmatyzuje de facto stręczycielstwa raczej, jeśli to właśnie stręczycielstwo się tam ściga (przynajmniej teoretycznie)? W przeciwieństwie do prostytucji, sutenerstwo jest w Polsce przestępstwem. Czy legalizacja sutenerstwa to byłoby to, co zmieniłoby w odczuwalny sposób sytuację kobiet takich jak Marysia czy Babsi?
Tym bardziej, że żyjemy w czasach, kiedy osoby, które świadczenie usług seksualnych naprawdę wybierają nieprzymuszone, mogą ominąć konieczność podporządkowania alfonsowi czy burdelmamie i robić to całkiem niezależnie – indywidualnie docierając do klientów przez narzędzia internetowe. Są takie osoby, sam w życiu kilka poznałem, pracujących właśnie na własny rachunek, bez „patronatu” żadnego alfonsa czy burdelmamy. Chociaż warto może zrobić zastrzeżenie, że z tych, których znam, to wszystko mężczyźni. Bywa, że motywacją są tylko szybkie pieniądze, ale bywa, że widzą w tym możliwość zdobywania wrażeń, ujście dla nadmiaru swojej energii seksualnej, możliwość eksploracji wcześniej im niedostępnych grup i przestrzeni społecznych; mogą czerpać szczególną formę gratyfikacji z tego, że są tak pożądani czy z tego, że ich sprawność seksualna jest przedmiotem podziwu innych ludzi. To są wszystko realne motywacje niektórych ludzi, na jakimś etapie ich życia – choć mam przekonanie bliskie pewności, że występują rzadziej wśród kobiet, stąd sutenerstwo eksploatujące kobiety jest tak powszechnie związane z przemocą i przymusem. Nie sądzę więc, żeby normalizowanie sutenerstwa rozwiązywało jakikolwiek problem.
A teraz może nie podsumowanie, ale zakończenie.
Do polskiej specyfiki należy dialektyczne powiązanie współczesnego dążenia do normalizacji sutenerstwa (sprzedawane dla niepoznaki jako walka o destygmatyzację prostytucji) z uogólnioną kulturą zlecania gwałtu właściwą polskim stosunkom zarządzania. Ta nadbudowa stoi na gruncie, na którym już dawno zlikwidowano gros wartościowej i wytwarzającej znaczną wartość pracy produkcyjnej, zamykając większość przemysłu. Pogodziło to całe rzesze ludzi z przekonaniem, że „godziwa praca” to pieśń przeszłości. Społeczeństwo zostało po 1989 przeczołgane tak, by głęboko zinternalizowało daleko posunięty ekonomiczny fatalizm, tj. postawę, w której systemowe ciosy ekonomiczne odbiera się jak wyroki boskie. Nie ma sensu im stawiać oporu, a może byłby to nawet grzech; trzeba je przyjmować na klatę i sobie dalej radzić. Ta polska specyfika jest dzisiaj usadowiona w szerszym, globalnym kontekście postępującego – i skazanego na dalsze postępowanie – wielopoziomowego, strukturalnego kryzysu kapitalizmu, który idzie w parze z akcelerowanymi, prowadzonymi przez globalne elity, poszukiwaniami nowych technologicznych sposobów generowania wartości dodatkowej przy jak najmniejszym udziale siły roboczej, bo z nią zawsze wiąże się ryzyko, że będzie stawiać opór, będzie żądała praw, itd. Tzw. „Sztuczna Inteligencja” byłaby najnowszą manifestacją tych poszukiwań. Czy nie jest być może tak, że elity systemu, w którym żyjemy, szykują nam świat – albo przynajmniej pragną dla nas świata – w którym coraz więcej młodych ludzi nie będzie mieć wielu innych możliwości utrzymania się przy życiu niż sprzedawać swoją młodość i wynikającą z niej seksualną atrakcyjność na rynku tym, którzy mają jakąś władzę ekonomiczną? I że po to ta normalizacja stręczycielstwa, że społeczeństwo jako takie – albo może struktury władzy wewnątrz tego społeczeństwa – pragnie/pragną stać się Wielkim Stręczycielem młodych ludzi, których masie nic lepszego nie zamierza już mieć do zaoferowania? Niektórzy – bardzo nieliczni, bo tak działa ekonomia sukcesu platform społecznościowych, że sukces jest znaczący, dla tych, którzy go osiągają, ale jest udziałem doprawdy niewielu z całej masy próbujących swych sił – wylansują się jakoś i na coś w soszjalach, czasem na Instagramie, czasem na TikToku, a czasem na OnlyFans, i będą temu systemowi stręczenia całego pokolenia służyć za maskaradę panującej w nim rzekomej merytokracji i możliwości, które brew zakochanym w krytykowaniu wszystkiego marudom przecież otwiera, a jakże. „Widzisz? Jak masz talent i włożysz w to jakiś wysiłek, to ostatecznie każdy może odnieść sukces, trzeba tylko wysilić się więcej, lepiej, zaciskać zęby”.
Jarosław Pietrzak