Mościcki + Pietrzak: Musimy porozmawiać o… demokracji liberalnej

Podcast INNY ŚWIAT

Po naszej rozmowie o przyszłości Paweł Mościcki zaprosił mnie do rozmów, które będziemy prowadzić raz w miesiącu w ramach jego podcastu Inny Świat, który wydaje wraz ze Fundacją Strefa WolnoSłowa.

Tutaj zebrane są różne sposoby docierania do podcastu, wraz z listami jego dotychczasowych odcinków.

Format, który razem z Mościckim robimy w ramach jego podcastu Inny Świat, nazywa się Musimy porozmawiać o… – po cenzurze, o której rozmawialiśmy w pierwszym odcinku, tym, o czym musimy porozmawiać tym razem, jest demokracja liberalna, a konretnie jej kryzys, niemiłościwie nam dziś panujący, jak blok państw zachodnich długi i szeroki.

Różne sposoby wysłuchania naszej rozmowy znajdziecie poniżej:

Czytaj dalej

Zakaz TikToka w USA?

13 marca 2024 izba niższa amerykańskiego Kongresu (Izba Reprezentantów) rzadko spotykaną większością głosów z obydwu stron tamtejszego duopolu politycznego (352 za, 65 przeciw) przegłosowała ustawę potocznie nazywaną „zakazem TikToka” („TikTok ban”). Czy TikTok, platforma społecznościowa, która prześcignęła pionierów (jak Facebook, Instagram, YouTube i Twitter), stając się najpopularniejszą taką usługą na świecie, zostanie faktycznie zakazany w Stanach Zjednoczonych, gdzie używa go prawie połowa społeczeństwa (150-170 mln osób według różnych źródeł), będzie teraz zależało od powodzenia tej ustawy w Senacie. Prezydent Joe Biden już zapowiedział, że ustawę podpisze, jeżeli zatwierdzona przez Senat trafi na jego biurko.

Dotychczas próby zakazania TikToka podejmowano w poszczególnych stanach (np. w Montanie, bez powodzenia), a w niektórych (Nowy Jork) zakazano instalowania go na telefonach służbowych pracowników administracji państwowej. Tego rodzaju zakazy na urządzeniach służbowych nie powinny jednak być kontrowersyjne, choćby dlatego, że zbyt wiele aplikacji rozrywkowych zawiera zbyt wiele „dziur” stanowiących zagrożenie dla całych urządzeń i wszelkiej prowadzonej na nich komunikacji. W 2020 „ze względów bezpieczeństwa”, po napięciach na granicy z Chinami, TikToka bez uprzedzenia zakazał rząd Narendry Modiego w Indiach.

W obecnej sytuacji w Kongresie, jak w soczewce, skupia się cała wiązka paradoksów charakteryzujących obecny globalny kryzys liberalnej demokracji (i kapitalizmu jako jej ekonomicznej bazy). Kryzysu, który w Polsce lubimy naiwnie uważać za lokalny i związany wyłącznie z politycznymi rozbojami Prawa i Sprawiedliwości.

Czytaj dalej

Podróżowanie w epoce post-covidowej

W drugiej połowie lipca 2022 roku na łamach brytyjskiego „Guardiana” ukazał się artykuł o bezprecedensowym chaosie na lotniskach. „Niektórzy nazywają to ‘latem zaginionych bagaży’” – pisała dziennikarka. Było to – nie przypadkiem – pierwsze lato po ostatecznym zniesieniu covidowych lockdownów i restrykcji, komplikujących poruszanie się po Europie i świecie przez dwa lata.

Czytaj dalej

Wybory 2023 (dlaczego nie głosowałem)

Jeszcze niezupełnie po wszystkim, bo wstępującego rządu wciąż w Warszawie nie ma. Ale przynajmniej nikt mnie więcej nie będzie nękał po nocach, że nic innego się nie liczy, tylko pokonać PiS i Kaczyńskiego. A w ogóle to najważniejsze wybory po 1989.

Mam wrażenie, że to ostatnie słyszałem przy tylu wyborach od sam już nie wiem, ilu lat. Jeżeli każde kolejne wybory są najważniejsze od początku tzw. wolnych wyborów, i zależy od nich przetrwanie tej naszej liberalnej demokracji, to o czym to tak naprawdę świadczy? Nie o tym, jak lichym i karłowatym tworem – i to najwyraźniej strukturalnie, a nie tylko z winy wyłącznie PiS-u – musi być cała ta nadwiślańska liberalna demokracja?

Dokładnie za rok zapytam wszystkie – że tak powiem – osoby nękające, co zostało dostarczone? Zalegalizowali chociaż tę aborcję? Moje jednopłciowe małżeństwo, zawarte siedem lat temu w Londynie, jest już w końcu uznawane w moim kraju? O ile zakład, że nawet zmian tak banalnie łatwych (bo niewymagających rzucania wyzwania neoliberalnemu reżimowi akumulacji kapitału – to tutaj leżą prawdziwe przeszkody) się nie doczekamy, na pewno nie w wykonaniu tych ludzi? Przecież oni byli już u władzy, za naszego życia; wiemy, czego się możemy po nich racjonalnie spodziewać, analizując to, co już kiedyś robili (i czego nie robili). Obecność zredukowanej parlamentarnej lewicy w tym gronie będzie jedynie legitymizować politykę neoliberałów, niezdolna nic w niej kształtować.

Więc nie, nie wierzę, że koalicja anty-PiS (jeżeli/kiedy uformuje rząd), dostarczy nawet najłatwiejsze do zrealizowania tematy, których można by się spodziewać po prostu po liberałach (jak prawo do aborcji i legalizacja związków jednopłciowych). Ci ludzie nie są liberałami po prostu – oni są polskimi liberałami. To ogromna różnica.

Czytaj dalej

Oszołomienie, obezwładnienie

Euphoria Juliana Rosefeldta

Julian Rosefeldt, niemiecki artysta wizualny i filmowiec, urodzony w 1965 w Monachium, zachwycił publiczność tegorocznej, 76. edycji Holland Festival, okupującej wiele obiektów Amsterdamu przez cały czerwiec. Holland Festival to jeden z najstarszych w Europie festiwali poświęconych teatrowi i innym sztukom scenicznym, przedstawiający niderlandzkiej publiczności, co się dzieje na scenach świata. Euphoria to dzieło dość dla tej imprezy nietypowe: wieloekranowa instalacja filmowa, przewidziana na prawie dwie godziny oglądania – lub dłużej, jeśli ktoś tak woli, bo można ją potencjalnie oglądać w kółko.

Euphoria powstała na zamówienie nowojorskiej Park Avenue Armory w koprodukcji z Holland Festival właśnie, niemieckim Ruhrtriennale, gdzie miała światową premierę w zeszłym roku, oraz australijskim RISING Melbourne, przy współpracy z Sydney Festival i Weltkulturerbe Völklinger Hütte. No tak, to nie mogło być tanie.

Jest to pod każdym względem zapierająca dech w piersiach realizacja. Jeżeli ktoś wyobraża sobie wieloekranowe instalacje na podobieństwo tego, co one oznaczały dwie dekady temu – jakieś powiedzmy rozmyte obrazy wideo snujące się „anarracyjnie” po trzech czy czterech dużych monitorach zawieszonych na ścianach w galerii – to nie jest ta sytuacja. Tutaj mamy do czynienia z rozmachem większym nawet niż kilkuekranowe eksperymentalne projekty dokumentalne Hito Steyerl (np. ten poświęcony Park Avenue Armory właśnie: Drill z 2019).

Czytaj dalej

Brzydkie słowo: Tolerancja

Gdy wokalistka Loreen (Lorine Zineb Nora Talhaoui) odniosła dla Szwecji swoje drugie już zwycięstwo w Konkursie Piosenki Eurowizji, media ze szczególną emfazą podkreślały trzy sprawy. 1) Była pierwszą kobietą, która odniosła ten triumf dwa razy. 2) Była drugą taką osobą (przed nią zdarzyło się to tylko jednemu wokaliście, Irlandczykowi Johnny’emu Loganowi). 3). Kim Loreen jest, w rozumieniu tożsamościowym, oprócz tego, „że ze Szwecji”: podkreślano marokańskie/berberyjskie pochodzenie jej rodziny i jej jakoby biseksualną tożsamość seksualną.

Dlaczego ten trzeci punkt był aż tak ważny dla relacjonujących wydarzenie mediów?

Biseksualna Berberyjka (cóż z tego, że ze Szwecji)

Dla tych, co nie wiedzą. Berberowie to historycznie koczownicze ludy Afryki Północnej, tak zwanego Maghrebu. Ich przodkowie zamieszkiwali tamte obszary jeszcze przed arabskim podbojem. Są wśród nich m. in. Kabylowie i Tuaregowie.

Ale Loreen urodziła się już w Danderyd, tuż na północ od Sztokholmu. Owszem, w Szwecji obowiązuje zasada ius sanguinis, a nie ius soli – a więc o obywatelstwie nowonarodzonej osoby decyduje w pierwszej kolejności „krew”, czyli narodowość rodziców, a nie miejsce urodzenia, czyli „ziemia”, jak w obydwu Amerykach, Wielkiej Brytanii czy Francji. Jednak urodzona w Szwecji Loreen jest obywatelką Szwecji i, na ile wiadomo, tylko Szwecji. Podkreślanie jej pochodzenia przy okazji każdego komunikatu, to tak, jakby uporczywie zaznaczać czeskie pochodzenie Gustawa Holoubka i Krystyny Jandy. Skoro o Holoubku i Jandzie tak nie mówimy, to pewnie dlatego, że zarezerwowano to dzisiaj głównie dla tych, których rodziny mają korzenie poza Europą, nie są „białe”…

Czytaj dalej

Pożegnanie z Sinéad

Nie potrafię pisać o muzyce, nie mam przygotowania ani systematycznej wiedzy. Moje playlisty każdy koneser uznałby z miejsca za dzieła w znacznej mierze przypadku. Dlatego z zasady o muzyce nie piszę – co najwyżej, a i to rzadko, przywołując ją (lub kogoś z muzycznym dorobkiem) jako przykład w innych słusznych sprawach.

Tym razem jednak ciężko mi tak całkiem nic nie napisać – trzeba chociaż pożegnanie. Zajęło mi to kilka dni, bo słabo u mnie wciąż z czasem reakcji. Abstrahując od tego, że wiadomość o śmierci Sinéad zastała mnie bardziej nieprzygotowanym niż większość wiadomości z tego gatunku. Była na śmierć naprawdę za młoda i wydawało się to tak niedawno, gdy w wywiadzie w irlandzkiej telewizji sprawiała wrażenie, jakby odnalazła wewnętrzny spokój, nawet jeśli szeroko odmawiano zrozumienia dla sposobu, w jaki go odnalazła (zaczytując się w Koranie i przechodząc na islam, jednocześnie zmieniając nazwisko na Shuhada’ Sadaqat).

Trzeba napisać chociaż pożegnanie, bo na wieść o jej śmierci, rozpłakałem się i zapadłem znowu w Troy i Feel So Different. Nigdy nie sporządzę listy moich ulubionych piosenek, bo nigdy takich list nie sporządzam – ani piosenek, ani filmów, ani książek, niczego – ale gdybym sporządzał, to te dwie by się tam znalazły.

Trzeba napisać pożegnanie, bo chociaż muzyka nigdy nie rządziła moją wyobraźnią, to Sinéad była dla mnie w niełatwym okresie życia wyjątkowo ważna. Tych kilka trudnych lat nastych, kiedy nie wiedziałem, co ze mną, nielubiącym samego siebie nastoletnim gejem, będzie w kraju takim katolickim, takim dla takich jak ja surowym i takim ponurym – tych kilka trudnych lat dużo słuchałem jej muzyki, jej głosu balansującemu między lirycznym szeptem a gwałtownym krzykiem. Ten jej niezwykły w owych czasach image, cała ta jej piorunująca osobowość. Angielskiego zacząłem się uczyć późno, bo dopiero w szesnastym roku życia, więc z tekstów rozumiałem czasem tylko tytuł, ze dwa zdania w środku i pojedyncze słowa – a jednak, wracałem do tych utworów po latach z uczuciem zdumienia, że to, co najważniejsze, jednak na jakimś niewerbalnym poziomie rozumiałem doskonale, i się w tym odnajdowałem, i miałem wrażenie, że coś tej dziwnej, odważnej dziewczynie z drugiego końca Europy zawdzięczam, że coś z nią mam wspólnego, czerpałem z jej głosu i scenicznej osobowości jakieś trudne do sprecyzowania wsparcie.

Żegnaj, Sinéad, żegnaj, Shuhado. Piękna, niespokojna, skrzywdzona istoto. I hope you’re happy now. This world could never make you so.

Czytaj dalej

Bilety

Już coś pisałem o tym, że mnie zajechali mnie w robocie. Do tej pory jestem na chorobowym. I pewnie jeszcze sobie pobędę – wciąż jestem daleko, daleko od normy.

Moja psycholożka (nie wierzę w psychologów, no ale muszę się trzymać procesu, żeby mnie nie zawezwali za szybko z powrotem do roboty) miała ten sam pomysł, co ja: potrzebuję spędzić trochę czasu z rodziną, z przyjaciółmi, może wyjechać do nich, pobyć daleko stąd (z Amsterdamu, w sensie).

Do rodziny i przyjaciół w Polsce już jadę (by the way, w sobotę 8 lipca będę w Częstochowie), ale mój świat osobisty na Polsce się nie kończy. Rozglądałem się po sieci za możliwościami podróży do Londynu, do Hiszpanii, do Francji, na Korsykę. Na Korsykę, bo przyjaciel, którego pół życia nie widziałem, napisał do mnie niedawno, że przez najbliższe pół roku będzie pracował tam właśnie. Kto czytał moją powieść (Nirvaan), może tam znaleźć, o kogo chodzi (o tego, który ma na imię ‘Piękno’, po arabsku). Z innym przyjacielem rozmawiałem przez telefon, mówił mi: słuchaj, długie chorobowe o tej porze roku to wcale niezła okazja, by odpocząć i zresetować się gdzieś w słońcu.

Moja ulubiona pora roku

Ha! Dobre sobie. Istotnie, jest to świetna pora roku, tylko szkoda, że nie wiedziałem z półrocznym wyprzedzeniem, że będę chory. O tej porze roku, jak się nie wykupiło tych biletów zawczasu, to oczywiście ceny są absurdalne. Zwłaszcza, odkąd covidowe lockdowny przejechały walcem po branży turystycznej.

Czytaj dalej

Protestanci, katolicy i ja

To będzie samokrytyka.

Ale zacznijmy tam, gdzie zaczynać należy, czyli od początku.

Na ile to możliwe. Początków, jak źródeł rzeki, może być więcej niż jeden, w więcej niż jednym miejscu. No to może początku we własnym życiu.

1.

No więc po raz pierwszy sam z tą linią rozumowania, z jakąś formą jej artykulacji, spotkałem się chyba już w podstawówce (do której chodziłem do piętnastego roku życia, do 1994 roku – jeszcze przed wprowadzeniem na kilka lat gimnazjów). „Protestantyzm przyczynił się do postępu ekonomicznego choćby za sprawą tego, że wykosił większość świąt, bo średniowieczni katolicy mieli jakieś święta sto szabanaście dni w roku”. Jakoś tak to szło, przywołuję z pamięci – albo było w jakimś podręczniku, albo padło z ust nauczyciela, na pewno historii.

Czytaj dalej

Brzydkie słowa: Prawa autorskie

Wieści o tym, że Billy Porter wcieli się w wielkiego Jamesa Baldwina w powstającym biopiku, przypomniały mi, od jak dawna nie mogę się nadziwić, że jego powieść Giovanni’s Room (1956), przetłumaczona na polski jako Mój Giovanni, nigdy nie została zekranizowana. Nie tylko dlatego, że to tak znakomita powieść, jedna z najpiękniejszych w literaturze XX w. (żadnej innej książki nie kupiłem tyle razy, bo rozdaję ją znajomym). Chodzi też o to, że wszystko się w niej prosi o ekranizację. Jasno określony główny wątek, niezbyt duże rozmiary (nie trzeba wiele wycinać), struktura dramatyczna, ilość postaci i ich wyrazistość, opowiadanie przejmującymi, gotowymi do zainscenizowania scenami, dialogi – to wszystko materiał czekający po prostu na sfilmowanie. Przecież nie mogłem być jedynym człowiekiem, który to dostrzegł przez tyle dziesięcioleci?

Niespełnione marzenia Jamesa Baldwina

No i nie byłem. Sam Baldwin podobno uważał tę i inne swoje powieści za wyjątkowo przekładalne na inne media. W 1978 roku napisał nawet we współpracy z młodym pisarzem i aspirującym filmowcem z Zimbabwe, Michaelem Raeburnem, scenariusz potencjalnego filmu Giovanni’s Room. Scenariusz istnieje, do dzisiaj leży w szufladzie Raeburna. Film nigdy nie powstał i bynajmniej nie dlatego, że nie udało im się nikogo scenariuszem zainteresować. W ciągu dwugodzinnej przejażdżki taksówką po Paryżu, w czasie której rozmawiali tylko o tym, Raeburn zachwycił projektem Marlona Brando, który zadeklarował, że w to wchodzi i bierze rolę Guillaume’a (to właściciel baru, w którym David poznaje Giovanniego; ten, którego Giovanni ostatecznie zabija). Palec pod budkę włożył też Robert De Niro, który szukał wtedy ról wychodzących „poza jego dotychczasową strefę komfortu”.

Jak to się mogło nie udać?

Film nigdy nie powstał, gdyż Baldwin nie posiadał… pełni praw autorskich do własnej powieści. Były one pod kontrolą jego agenta, który zażądał – od autora pierwowzoru, którego „reprezentował”! – sumy 100 tys. dolarów za opcję na prawa do ekranizacji. Baldwin i Raeburn taką sumą nie dyspopnowali. Pomimo wejścia na pokład Marlona Brando, nie mieli za sobą wielkiego hollywoodzkiego studia, które mogłoby na starcie tyle zainwestować. Tragiczna historia miłości między dwoma mężczyznami – to był wciąż bardzo śliski temat dla wielkich studiów Hollywoodu. Kilka lat wcześniej John Schlesinger na kolaudacyjnym pokazie Sunday Bloody Sunday dla bossów ze studia wywołał panikę z konsternacją, a Giovanni’s Room to byłby film o wiele bardziej prowokacyjny obyczajowo. Cruising Williama Friedkina, film, który – jak pisał kiedyś Michał Oleszczyk – „wypocił” z Hollywood lęk przed tematem homoseksualizmu, zanim mogło ono zacząć o nim myśleć bez całej tej mrocznej otoczki, powstał dopiero w 1980. Gdyby Mój Giovanni powstał jako film wielkiego studia, zostałby bez wątpienia po drodze mocno przypiłowany. Dlatego Baldwin nie takiego filmu pragnął. Chciał go zrobić we Francji, w znacznej mierze po francusku (jego narrator-bohater David jest Amerykaninem, ale przebywając we Francji rozmawia z miejscowymi po francusku). Ostatecznie nie udało się przekroczyć problemu z prawami do pierwowzoru.

Czytaj dalej