Bejrut, Liban

Izrael od samego początku – niemal natychmiast po wstrząsie „Powodzi al-Aksa” z 7 października 2023 r. – nie ukrywał, że wybuch palestyńskiego powstania w Gazie to dla niego przede wszystkim okazja, pole możliwości. Okazja dla znacznie większej eskalacji przemocy, pod adresem najpierw Gazy, ale nie tylko.

Obłąkany premier Netanjahu od razu oskarżał Iran i libański Hezbollah (wspierany przecież przez Teheran) o współudział w przygotowaniu tej operacji, chociaż już wtedy wszystko wskazywało, a dzisiaj wiemy właściwie ponad wszelką wątpliwość, że Hamas przygotował wszystko samodzielnie, bez konsultacji, a nawet w tajemnicy zarówno przed ajatollahem Chameneim i jeszcze wtedy żyjącymi prezydentem Iranu Ibrahimem Raisim, jak i przywódcą Hezbollahu Hasanem Nasrallahem.

Dziś obydwaj ostatni już nie żyją. Nasrallah zamordowany przez Izrael z całą pewnością: w bombardowaniu, które, ażeby go dosięgnąć, zabiło setki innych przypadkowych cywilów w południowych dzielnicach Bejrutu. Z całą pewnością, bo trudno było ukryć takie bombardowania, a poza tym Izrael się tym amoralnym triumfem chełpi. Raisi oficjalnie zginął w tragicznym wypadku, ale w podkaście Inny Świat spekulowaliśmy z Pawłem Mościckim, jak bardzo ta wersja prosi się o „spiskową” podejrzliwość. W całej sekwencji wydarzeń ostatnich miesięcy, kiedy co chwilę na całym Bliskim Wschodzie giną przywódcy polityczni z listy wrogów Izraela (Ismail Hanija, Fuad Szukr, Hasan Nasrallah, Jahja Sinwar, Haszem Safieddin…), trudno tak łatwo odpuścić podejrzenie, że tragiczna śmierć Raisiego była częścią tej samej sekwencji, a nie tylko zdarzeniem losowym. Byłoby to chyba jedno z najbardziej nieprawdopodobnych losowych zdarzeń w dziejach.

Netanjahu już w grudniu 2023 obiecywał Libańczykom, że zafunduje ich stolicy, Bejrutowi, „drugą Gazę”. We wrześniu, przeprowadzonym na terytorium całego Libanu, bezprecedensowym atakiem terrorystycznym, w którym w ciągu dwóch dni tysiącom ludzi w domach i miejscach publicznych eksplodowały rozmaite urządzenia elektroniczne, od pagerów, przez telefony komórkowe po baterie słoneczne, Netanjahu przystąpił do spełniania swojej ponurej obietnicy.

*

Z amsterdamskiej oddali obserwuję z przerażeniem, z jaką obojętnością albo trywializacją spotyka się w Polsce izraelska agresja na kolejny arabski kraj i jego Bogu ducha winnych mieszkańców. Nawet „lewicowo-liberalne” media przedstawiały ofiary – a nie sprawców – pagerowego ataku terrorystycznego na terytorium całego kilkumilionowego kraju jako terrorystów. Z przerażeniem, jak szeroko lekceważone są wszelkie zbrodnie Izraela i jego sił zbrojnych. Jak łatwo wzrusza się ramionami nad tysiącami ludzkich istnień – tylko dlatego, że są arabskie, i nawet kiedy są to dzieci. Tak jak w Gazie nawet dzieci są w Hamasie, albo potencjalnie w Hamasie, tak teraz w Libanie nawet dzieci okazują się już być w Hezbollahu, w jego zbrojnym skrzydle. Abstrahując od tego, że nie można tak po prostu zabijać członków legalnych partii politycznych za samą do nich przynależność.

Dzisiaj Izrael bombarduje oczywiście już nie tylko Bejrut, ale cały południowy Liban. Choć podobnie jak w Strefie Gazy, gdzie dwudziestoletni żołnierze wycofali się i schowali przed sześćdziesięciodwuletnim, a mimo to walczącym do ostatniego tchu Jahją Sinwarem, a wysłali za nim maszynę, najbardziej tchórzliwa z sił kolonialnych w historii sił kolonialnych, również w Libanie potrafi walczyć tylko z daleka, z wysoka i z konsoli w jakiejś piwnicy. Nie potrafią się bić, nie potrafią się posuwać do przodu. Potrafią tylko w kraterach po bombach zrzuconych wcześniej przez ich artylerię przebierać się do Instagrama i TikToka w znalezione w ruinach domów ofiar staniki, bezcześcić znalezione po puszczonych z dymem dzieciach zabawki. Jak już nie ma wyjścia, i muszą się naprawdę bić, tak ręka w rękę, to po kilku kwadransach szukają wszyscy maminego cycka, przyssać się do niego i wyryczeć. Strzelaj i płacz. 

*

Nigdy nie byłem ani w Bejrucie konkretnie, ani w Libanie w ogóle. A jednak – ani Bejrut, ani Liban, od dawna nie były dla mnie jakimiś zagadkowymi pustyniami czy pustostanami, których ludzki, przez żywych i prawdziwych ludzi wypełniony charakter, byłby mi obcy. Spotykałem Libańczyków, odkąd zacząłem wyjeżdżać z Polski, bo we Francji, a tam najpierw jeździłem, Libańczyków jest od groma.

Joel pochodzi z rodziny maronickiej (libańscy chrześcijanie bardzo starego, własnego obrządku). W mojej powieści Nirvaan napisałem o nim, że był piękny urodą po swoim syryjskim ojcu, nie napisałem, że jednak był Syryjczykiem i Libańczykiem zarazem, bo mieszkańcy Lewantu nie przestają przekraczać granic, między innymi z powodu wojen, w tym tych rozpętywanych przez Izrael. Joel był bodaj pierwszym moim przyjacielem-mężczyzną-heterykiem, któremu się przyznałem, że jestem gejem. Pamiętam – było to w Paryżu – jak szliśmy wieczorem, z grupą znajomych w wieku studenckim do kultowego baru osiemdziesięcio-chyba-letniej wtedy Madame Paulo, i Joel po drodze gadał akurat ze mną. Zapytał mnie, czy mam tam w Polsce jakąś dziewczynę, a ja po raz pierwszy w rozmowie z mężczyzną hetero odpowiedziałem całym zdaniem i bez obawy o konsekwencje, że wolę mężczyzn. On przyjaźnie kiwnął głową, uśmiechnął się i zapytał, czy w takim razie mam chłopaka. I czy łatwo tam w Polsce być gejem. Kto nie był młodym gejem w Polsce na przełomie wieków, nie wyobraża sobie, jak trudno było coś takiego powiedzieć rówieśnikowi hetero, nawet jeśli się przyjaźniliście. Z nim jakoś nie było trudno.

Joel opowiadał mi kiedyś o swoich krewnych – ma ich w Libanie, w Syrii, w Meksyku, we Francji, w Stanach Zjednoczonych. Jego ówczesna dziewczyna ironizowała, że Joel ma dwa tysiące kuzynów. Joel śmiał się, że to praktycznie jak plemię raczej niż rodzina, w każdym razie w europejskim sensie tego słowa.

Pamiętam, jak poznałem Proroka Kahlila Gibrana. To najpopularniejsza książka napisana przez libańskiego autora (i ponoć jedna z książek przetłumaczonych na najwięcej języków w dziejach). Facet, za którym szalałem, jak przyjechałem do Londynu (ten cholernie przepiękny Nirvaan z tytułu mojej powieści), cytował kiedyś Gibrana.

Pamiętam, jak się rozkochałem w Mashrou’ Leila, legendarnym, rozwiązanym już, ale zawiązanym w Bejrucie właśnie, zespole, z równie legendarnym wokalistą Hamedem Sinno, postacią ikoniczną chyba dla wszystkich osób LGBT+ w świecie arabskim. Niestrudzenie propalestyński Sinno urodził się w Bejrucie. Pamiętam nagrania z ich koncertu w starożytnych murach pięciotysiącletniego miasta Baalbek, które Izrael obecnie bombarduje. Zaklęte w nim kulturalne dziedzictwo cała ludzkość uważa za bezcenne – z wyjątkiem, najwyraźniej, Izraela.

Pamiętam z moich studenckich saksów w Burgundii, jak kucharz Pierrick niezmordowanie przekonywał mnie (i pewnie innych), że kuchnia libańska należy do kilku najbardziej wyrafinowanych na świecie. Pamiętam libańskie restauracje w Londynie i São Paulo, gdzie o Libańczykach mówią turcos.

Pamiętam Fairuz, Sabah i inne libańskie wokalistki, o których dowiedziałem się więcej dzięki wystawie o arabskich divach w Muzeum Tropików w Amsterdamie (dziś przemianowane na Muzeum Świata). Pamiętam, jak Palestyńczyk z Gazy, Mohammed Assaf, w Bejrucie zwyciężył (pan)arabską franczyzę „Idola”, czyli program „Arab Idol” telewizji satelitarnej MBC (Middleastern Broadcasting Corporation). Pamiętam filmy Nadine Labaki. Pamiętam Incendies: nie tylko genialny film Pogorzeliska Denisa Villeneuve’a, ale i arcydzielny dramat Wajdiego Mouawada, Libańczyka. Pamiętam tegoż przepiękną sztukę Tous des oiseaux, którą widziałem po niderlandzku na deskach Internationaal Theater Amsterdam.

W Bejrucie urodził się też – nie wszyscy w Polsce wiedzą, że twórca Relax, Take It Easy i Grace Kelly po matce jest Libańczykiem – mój najbardziej ukochany twórca muzyki pop, Mika. Kocham go tak bardzo, że pisałem o nim dwa razy, choć wszyscy wiecie, że przenigdy nie piszę o muzyce. Dwa razy – nie licząc, oczywiście, tego, co czasem wypisuję sobie, niczym zakochana nastolatka, w niezobowiązujących postach na moim prywatnym koncie na Facebooku, gdzie nazywam go raz za razem Najbardziej Uroczym Człowiekiem. Jego muzyka – słuchałem jej wtedy codziennie, jeżdżąc na rowerze, czasem godzinami – była moją najważniejszą terapią, gdy wygrzebywałem się z załamania nerwowego, które mnie zgięło na początku 2023 r. Byłem na jego koncercie w Amsterdamie, a ja przecież praktycznie nie chodzę na koncerty. Muzyki żadnego innego artysty nie znam tak doskonale na pamięć, jak twórczości tego skurczybyka. Ja w ogóle nie mam pamięci do muzyki.

Pamiętam, jak Mika śpiewał z Hamedem Sinno. Kiedy w samym środku covidu ogromną część Bejrutu zrujnował monstrualny wybuch w jego porcie, Mika zorganizował online (świat był w lockdownach, inaczej się nie dało) transmitowany na YouTube koncert charytatywny, z udziałem m.in. Hameda Sinno właśnie, Salmy Hayek (Meksykanka libańskiego pochodzenia) i Kylie Minogue. Dla miasta swoich narodzin zebrał wtedy milion euro. Dzisiaj ten cudowny człowiek zbiera na libańskie działania UNICEFu.

*

Ten malutki kraj, daleko stąd, w którym nigdy nie byłem, od ćwierć wieku był w moim życiu na różne sposoby obecny, w stopniu bardziej znaczącym, niżby wskazywały jego niepozorne rozmiary. Ze zgrozą i przerażeniem przyglądam się każdego dnia koszmarowi rozpętywanemu teraz – po tym, co już od roku wyrządzane jest Gazie – również tam przez współczesne państwo faszystowskie, Państwo Izrael.


Moja powieść pt. Nirvaan.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i Twitterze (pardon, X).