7 października

Siódmego października 2023 opowiedziano nam wszystkim wstrząsającą historię. Obłąkani islamscy fundamentaliści à la Państwo Islamskie, tylko że pod flagą Hamasu, jego zbrojnych ramion (Brygad al-Kassam) i mniejszych ugrupowań sojuszniczych (jak Palestyński Islamski Dżihad) przełamali – i to w wielu miejscach – fortyfikacje postawione wokół Strefy Gazy przez Państwo Izrael. Wyrwali się stamtąd na terytorium Izraela na paralotniach i motocyklach, by przeprowadzić szereg monstrualnych terrorystycznych ataków na bezbronnych i Bogu ducha winnych izraelskich cywilów. Powiedziano nam, że fundamentalistyczne, pozbawione ludzkich uczuć bestie z Hamasu i okolic wymordowały z zimną krwią i bez powodu, dla samej rozkoszy zabijania, z bezinteresownej, zwierzęcej nienawiści do Żydów, 1400 niewinnych osób. Wśród całego szeregu wstrząsających zbrodni, jakie bestie z Hamasu popełniły, była masakra czterdzieściorga dzieci, którym poodcinano główki, a także masowe gwałty dokonane na schwytanych kobietach na rozkazy dowódców. Powiedziano nam wreszcie, że był to „największy pogrom Żydów od czasu zakończenia II wojny światowej”.

Obowiązkowym formatem wypowiedzi – jedyną szansą, żeby nie ryzykując natychmiastowego linczu czy łatki „zwolennika Hamasu”, zabierać w ogóle głos w sprawie – stało się w tak wielu krajach (a w Polsce nawet na lewicy, nawet tej, która do niedawna mówiła i myślała o sobie, że jest jednak propalestyńska), rozpoczynanie od potępienia niewyobrażalnych, bestialskich, nieludzkich okropności popełnionych 7 października przez Hamas w ramach operacji „Powódź al-Aksa”. I od powtarzania propagandowych izraelskich frazesów o „największym pogromie”, o „antysemityzmie wszędzie” – przywołując ironiczny tytuł interwencyjnego, choć wciąż jak najbardziej na czasie, eseju filozofa Alaina Badiou i historyka Erica Hazana (L’antisémitisme partout – aujourd’hui en France, 2011) – szkoda, że raczej nieznanego w Polsce.

Nawet jeżeli niektórzy z używających tego formatu przechodzili też w końcu do rozważnego przypominania, że historia nie wystartowała dopiero 7 października, a Hamas reagował na rzeczywistość od dawna całkowicie nie do zniesienia, którą wcześniej Palestyńczykom w ogóle, a tym w Gazie w szczególności, stworzył i bezwzględną kolonialną przemocą narzucał i podtrzymywał Izrael. I że nawet gdyby wszystko z tych opowieści z 7 października było prawdą, nawet gdyby odłożyć na bok świadomość, że wybuch Palestyńczyków z Hamasu nie nastąpił tak całkiem bez powodu, to ta przemoc nadal nie dawałaby Izraelowi prawa do krwawego odwetu na ponad dwóch milionach ludzi pozbawionych możliwości ucieczki. Bo oczywiście nie dawałaby. Ale nawet jeżeli do takich wyjaśnień tacy mówcy później przechodzą, to mleko już rozlali. Stosując ten format – rozpoczynany kompulsywnymi i pozornie oczywistymi potępianiami Hamasu – przyklepali, znormalizowali, dokonali „walidacji” tamtej opowieści: opowieści o niewyobrażalnych, nieludzkich potwornościach w wykonaniu pozbawionych skrupułów bestii z Hamasu.

A co na to wszystko fakty?

W poszukiwaniu straconych faktów

Nie wiemy jeszcze wszystkiego, wciąż od tego daleko, bo stan wojny jak dotąd uniemożliwia przeprowadzenie obiektywnego, niezależnego śledztwa. Nie żeby żadne międzynarodowe śledztwo nie mogło się odbywać już teraz jakoś z zasady. Niejedno międzynarodowe śledztwo odbywało się w czasie wojen. To akurat nie może się odbyć, bo Izrael na to nie pozwoli. Izrael ma długą historię niedopuszczania przedstawicieli społeczności międzynarodowej i reprezentantów instytucji prawa międzynarodowego tam, gdzie by mu oni mogli udowodnić zbrodnie. Od lat kolejni międzynarodowi prawnicy sprawujący funkcję specjalnego wysłannika ONZ ds. praw człowieka na Palestyńskich Terytoriach Okupowanych nie mają wstępu do kraju (obecnie jest to dola niezrównanej Franceski Albanese).

Ale coś już na pewno wiemy. Dość, żeby mieć więcej niż wątpliwości, czy wydarzyło się rzeczywiście to, co nam opowiedziały władze i aparat propagandy Państwa Izrael, a za nimi powtarzały bezkrytycznie media Imperium Amerykańskiego i jego zewnętrznych prowincji.

Wiadomo już, że żadna masakra czterdzieściorga dzieci nie miała miejsca. W wydarzeniach 7 października zginęło co namniej kilkoro dzieci (trudno o spójne informacje ile), ale czy na pewno z rąk bojowników Hamasu? – więcej o tym trochę później. Masakra izraelskich niewiniątek została wzięta z powietrza przez dziennikarkę jednej z izraelskich telewizji (kanału „informacyjnego” i24) i była potem powtarzana z automatu przez kolejne media i polityków. Amerykański prezydent Joe Biden wywołał konsternację w szeregach własnej administracji, gdy z rozpędu (i przyzwyczajenia do powtarzania wszystkich talking points Izraela) powiedział, że pokazano mu dokumentację wideo tego wydarzenia – bowiem w Białym Domu nikt nic takiego nie widział. Turecka agencja Anadolu, brytyjska telewizja Sky News, amerykańska CNN, internetowy serwis Business Insider – wszystkie podejmowały próby uzyskania ze strony Cahalu (izraelskiej armii) potwierdzenia, jakichkolwiek dowodów, że takie wydarzenia faktycznie miały miejsce. Cahal ich wszystkich bezceremonialnie spławił, a historię tego fejka uporządkowali dla nas np. dziennikarze z niezależnego lewicowego kolektywu Novara Media w Londynie.

Inną do dzisiaj powtarzaną historią, na którą Izrael nie dostarczył dowodów, nawet na żądanie ONZ, są masowe gwałty dokonane wówczas jakoby przez bojowników Hamasu na izraelskich kobietach. Izraelska policja nie zajęła się nawet dochodzeniem i zbieraniem jakiegokolwiek materiału dowodowego, co pośrednio świadczy, że nawet ona w te opowieści nigdy nie wierzyła. Zamiast tego przestawiła jednego „naocznego świadka” i wyznania pojmanych bojowników Hamasu. Problem w tym, że te ostatnie niemal na pewno wymuszone torturami. Tortury jako metoda śledcza są w Izraelu legalne i stosowane w stosunku do Palestyńczyków wręcz rutynowo, na porządku dziennym nawet wobec dzieci, a co dopiero pojmanych bojowników Hamasu. Upozorowany na „dziennikarstwo śledcze”, poświęcony tym rzekomym gwałtom artykuł w „New York Timesie”, który miał tę opowieść uwiarygodnić amerykańskiej i międzynarodowej czytającej po angielsku publiczności, okazał się kompletną kompromitacją tego tytułu. Nikt oczywiście nie może ręczyć, i nikt nie twierdzi, że żaden bojownik Hamasu nie dopuścił się 7 października czy w kolejnych dniach przemocy seksualnej, niestety często spotykanej na wojnie, ale jeśli tak, to byłaby to za każdym razem indywidualna zbrodnia popełniona przez żołnierza; masowe gwałty na rozkaz stanowią zbrodnię zupełnie innego rzędu w porządku prawa międzynarodowego.

Argumentum ad terroristum

Warto tu może zaznaczyć, że podobnie jak w przypadku masakry dzieci, Hamas od początku i stanowczo zaprzeczał oskarżeniom, że jego bojownicy dopuścili się masowych gwałtów. Od początku tych wydarzeń oglądam codziennie anglojęzyczny kanał katarskiej Al Dżaziry, której dziennikarze, zamiast grać w głuchy telefon, jak większość mediów na Zachodzie, od początku rozmawiali także bezpośrednio z przywódcami i rzecznikiem prasowym Hamasu. Wiem, już to słyszę: „Haha, o, święta naiwności! Oczywiście, że zaprzeczają, przecież to organizacja terrorystyczna!”

Rozsądni Anglosasi mawiają: One man’s terrorist is another man’s freedom fighter. “Terrorysta dla jednego człowieka, jest bojownikiem o wolność dla innego”. “Terrorysta” i „terroryzm” to nie są “naukowe” terminy obiektywnie opisujące rzeczywistość. Nie mają nawet definicji, co do których panowałaby zgoda. Są to raczej instrumentalne terminy polityczne, mające za zadanie urządzać rzeczywistość, delegitymizując nie-państwowych aktorów reprezentujących siły za słabe na inne metody walki, niereprezentowane w ramach tego, co w danym momencie jest usankcjonowane przez państwa. Do metod, które tak określano, ciekały się historycznie zarówno „słuszne”, jak i „niesłuszne” ruchy polityczne. Nigdy dość powtarzania, że Nelson Mandela był przez dekady uważany za terrorystę – nie tylko przez reżim apartheidu w Republice Południowej Afryki, ale i przez wzorowe liberalne demokracje: USA, Wielką Brytanię, Republikę Federalną Niemiec. Oczywiście Izrael nazywa Hamas organizacją terrorystyczną, Stany Zjednoczone działają z nim w takich tematach na pełnym synchronie i wymuszają takie samo traktowanie na rządach zewnętrznej prowincji swojego Imperium, Europy. Jednak to wciąż mniejszość świata. Większość świata – z ONZ włącznie – uważają Hamas za legalny rząd w Strefie Gazy. Historyk Tareq Baconi, autor książki Hamas Contained: The Rise and Pacification of Palestinian Resistance (2018), stanowczo polemizuje z próbami dyskredytowania Hamasu jako jednej z manifestacji palestyńskich dążeń narodowowyzwoleńczych.

Ale przyjmijmy na chwilę – żeby go przetestować – argumentum ad terroristum, jakby był argumentem poważnym. „Oczywiście, że Hamas wypiera się popełnionych masowych gwałtów, bo jest organizacją terrorystyczną, ci ludzie są czystym złem, więc zawsze kłamią”.

No więc terroryzm – jeżeli słowo to coś w ogóle znaczy – to stosowanie spektakularnej przemocy w celu wywołania atmosfery strachu i wywarcia w ten sposób wpływu na rzeczywistość polityczną, na jakieś polityczne rozstrzygnięcie. To nie znaczy, że grupy o charakterze terrorystycznym zawsze kłamią i nigdy nie można wierzyć w to, co mówią. Żeby skutecznie wywoływać terror, grupa o takim charakterze i takich celach, musi realnie robić coś, co ten terror skutecznie wywołuje, i to tak, żeby było wiadomo, że to oni. Jeżeli tylko mówi groźne rzeczy, ale nic się nigdy nikomu z ich rąk nie stało, szybko się wszyscy przestaniemy bać i niczego nie osiągnie. To działa też w inną stronę: jeżeli tylko robi straszne rzeczy, ale ukrywa swoje związki z nimi, to też ma nikłe szanse sukcesu. Kogo i do czego przekonują zamachy bombowe, które nie przychodzą w pakiecie z jakimś wyjaśnieniem, o co sprawcom chodzi? Dlatego ugrupowania stosujące taktykę terroru ogłaszają, co zrobiły.

Ugrupowania terrorystyczne, jeżeli kłamią, to częściej przypisując sobie lub podpinając się do aktów przemocy kogoś innego. Kiedy Hamas mógł jeszcze organizacją terrorystyczną być nieco uczciwiej nazywany, a więc w latach 90. XX w., przypisywał sobie współodpowiedzialność za zamachy, z których wiele w rzeczywistości przeprowadziła całkowicie samodzielnie odrębna organizacja, Palestyński Islamski Dżihad.

Znane są przypadki zdarzeń o znamionach potencjalnego zamachu terrorystycznego, do których nikt się dziwnie długo nie przyznaje, aż w końcu zgłasza się jakiś chętny, bywa, że nikomu dotąd nieznany – bo z braku innych ojców zdarzenia, chce przy jego okazji zaistnieć i zająć miejsce pośród istotnych aktorów politycznych. Tak więc terroryści, jeżeli już, to częściej mają powody kłamać raczej w odwrotnym kierunku: przypisują sobie więcej przemocy niż faktycznie popełnili, dla efektu terroru właśnie.

Ukrywanie własnego autorstwa ataków terrorystycznych praktykują natomiast nierzadko państwa, które stosują bardzo podobne metody, np. zabójstwa przeciwników politycznych. Warto może o tym wspomnieć, gdyż Izrael znajduje się w światowej czołówce państw stosujących takie metody.

Swoją drogą – i będzie o tym jeszcze za chwilę – Hamasowi zdarzyły się w październiku zachowania, w których raczej pozwalał przypisywać sobie przemoc, której niekoniecznie dokonał, niż wypierał się czegoś, co zrobił. Natomiast konsekwentnie zaprzeczał izraelskim fantazjom o masakrze dekapitowanych niewiniątek i o masowych gwałtach.

Ofiary Hamasu

Uwolnione już przez Hamas zakładniczki, nawet opisując przerażenie, z jakim przyjęły wydarzenia 7 października oraz strach, w jakim żyły przez dni i tygodnie spędzone w niewoli, relacjonowały bardzo dobre traktowanie, opiekę lekarską, podawane lekarstwa i produkty higieniczne dla kobiet. A nawet słowa porywaczy: „Nie bójcie się, nie skrzywdzimy was, jesteśmy wierzącymi muzułmanami”. Te relacje były tak kłopotliwe dla izraelskiej propagandy, że niektóre z wywiadów udzielonych izraelskim mediom szybko po emisji znikały ze stron internetowych i social mediów ich nadawców, krążąc jednak po sieci do dzisiaj w kopiach kopii. Niektóre sfilmowane przez dziennikarzy sceny wypuszczania zakładników w czasie listopadowej wymiany pokazywały uśmiechnięte osoby wymieniające pozdrowienie „Salaam” z wypuszczającymi ich z samochodów przedstawicielami Hamasu.

W zupełnie innym stanie z izraelskich cel wychodzą więźniowie palestyńscy, przemoc wobec których – już wcześniej stanowiąca ich powszechne doświadczenie – po 7 października uległa tylko dalszej intensyfikacji. Włącznie z głodzeniem i przemocą seksualną, nawet wobec dzieci, gdyż Izrael trzyma w więzieniach, i to wojskowych, nawet palestyńskie dzieci, i to liczone w setkach.

Statystyki ofiar z 7 października, owe 1400 zamordowanych, którymi Izrael epatował świat, by zmobilizować poparcie dla planowanego przez Netanjahu odwetu, to kolejne „fakty”, którym szybko wyrosły cudzysłowy po bokach. Sam Izrael musiał obciąć swoje liczby oficjalnie i dwukrotnie, tak bardzo rozmijały się z rzeczywistością.

Najpierw: gdy nie zgłaszały się rodziny ani przyjaciele po aż tyle ofiar, od rachunku odjęto jakieś dwieście ciał, które chyba jednak należały tak naprawdę do bojowników Hamasu (z przyległościami) zabitych tamtego dnia przez armię Izraela. Izraelska armia ich pozabijała, a potem policzyła jako zamordowanych przez Hamas, żeby „największy pogrom Żydów po II wojnie światowej” wyglądał na odpowiednio potworny.

Potem trzeba też było jednak odjąć wojskowych, bo nie sposób tego było dłużej bronić, żeby ofiary cywilne były w jednym worku z żołnierzami, którzy zginęli w walce. Oczywiście nie ma różnicy dla kogoś, kto stracił żołnierza czy żołnierkę, którzy mu byli bliską osobą, córką, bratem, ukochanym. Niemniej jednak różnica występuje z całą pewnością z punktu widzenia prawno-międzynarodowego. Żołnierze są też ofiarami, ale żołnierze obsadzający nielegalną w świetle prawa międzynarodowego okupację – a ta jest nielegalna – nie są ofiarami niewinnymi.

Powiedzmy to wprost, żeby dobrze wybrzmiało: zabijając izraelskich żołnierzy, Palestyńczycy nie popełniają żadnej zbrodni w rozumieniu prawa międzynarodowego. Palestyńczycy, nie mając – wskutek kolonialnej przemocy Izraela – własnego państwa, nie mają regularnych sił zbrojnych, dlatego każdy z nich, razem i osobno, ma prawo sięgnąć po wszelką dostępną mu broń i walczyć z okupantem tym, czym może i tak jak może. Zabijanie żołnierzy okupanta jest więcej niż prawomocnym środkiem takiej walki. Jeżeli ktoś nie chce nigdy umrzeć w takich okolicznościach, żeby jeszcze sprawca miał do tego pełne prawo, to jest na to sposób: nie wstępować do zbrodniczej armii okupacyjnej. W Izraelu jest za to, co prawda, kara więzienia, ale przyzwoici ludzie (nawet jeżeli w Izraelu nie ma ich dzisiaj zatrzęsienia – od 7 października zdecydował się na to tylko jeden osiemnastolatek) wybierają to rozwiązanie zamiast uczestniczenia w codziennym dręczeniu i mordowaniu Palestyńczyków, w tym ciężarnych kobiet, starców i bezbronnych dzieci.

Po odjęciu od ofiar 7 października zabitych prawomocnie wojskowych, Izrael podaje dzisiaj już liczbę o ponad połowę niższą od początkowej, poniżej 700 osób. Ale i to nie jest liczba, z którą nie byłoby poważnych problemów.

Kto jest cywilem w Sparcie?

Izrael traktuje np. osadników rozstawianych w nielegalnych osiedlach, jakby byli zwykłymi cywilami. Czy nimi są – to jednak kwestia co najmniej problematyczna. Osiedla są nielegalne, samo ich istnienie (jako akt kolonizowania okupowanej ziemi w sensie prawno-międzynarodowym należącej do narodu okupowanego) stanowi zbrodnię wojenną, co zostało wielokrotnie potwierdzone przez rozmaite instancje prawa międzynarodowego. Nawet bezkrytyczny sojusznik Izraela, Stany Zjednoczone oficjalnie uważają te osiedla za nielegalne, tylko nic z tą swoją opinią nie robią.

Osiedla nie tylko powstają na odbieranej Palestyńczykom przemocą ziemi, ale są też lokowane w strategicznych miejscach, np. na szczytach wzgórz, z których widać okoliczne doliny, palestyńskie wioski, uprawy czy pastwiska. Często przejmują kontrolę nad innymi fundamentalnymi dla ludzkiego przetrwania zasobami w okolicy, takimi jak źródła wody. Jest to część wielkiego projektu kompletnej przebudowy przestrzeni życia Palestyńczyków. Przebudowy pomyślanej tak, żeby nigdy nie odzyskali oni nad nią jakiejkolwiek kontroli i zostali w niej pozamykani niczym w bantustanach apartheidu południowoafrykańskiego, tylko szczelniej i ciaśniej. Eyal Weizman napisał o tym projekcie wspaniałą, choć mrożącą krew w żyłach książkę, Hollow Land: Israel’s Architecture of Occupation (2007). Z takich strategicznych pozycji osadnicy mają terroryzować okolicznych Palestyńczyków, utrudniać im życie, często ich atakują (nawet dzieci w drodze do szkoły), częste są morderstwa. Osadnicy są po zęby uzbrojeni i zachęcani przez wojsko do codziennej, rutynowej przemocy wobec okolicznych Palestyńczyków. Wojsko jest też zawsze w pogotowiu, żeby dostarczyć osadnikom ochrony, gdyby Palestyńczycy zdecydowali się zbyt mocno stawiać opór lub powziąć działania odwetowe. Policja nigdy nie reaguje na przemoc osadników wymierzoną w Palestyńczyków.

Osadnicy mają więc za zadanie rozszerzanie i zagęszczanie sieci przemocy Państwa Izrael zarzucanej na Palestyńczyków i cały ich społeczny świat dalej jeszcze, głębiej i gęściej niż sięgają ramiona samego oficjalnego aparatu przemocy tego państwa. Są werbowani z kręgów żydowskich fanatyków religijnych, zachęcani do imigracji z krajów byłego Związku Radzieckiego i z Ameryki Północnej, w nagrodę dostają ogromną ekonomiczną pomoc w osiedleniu. Podsumowując: są oni uzbrojonymi po zęby nieformalnymi podwykonawcami zbrodni wojennych i wymierzonego w Palestyńczyków systematycznego terroru Państwa Izrael.

Kolejna trudność wiąże się z tym, że mówimy o nieprawdopodobnie zmilitaryzowanym społeczeństwie w ogóle. Dziennikarz Patrick Tyler na przestrzeni swojej książki Fortress Israel (2012) – o historii Izraela jako armii, która ma państwo, raczej niż państwie, które ma armię – używa po wielokroć metafory Sparty. Służba wojskowa jest w Izraelu obowiązkowa – również dla kobiet – i trwa nawet trzy lata. Rezerwistą pozostaje się i po odbytej służbie – aż do czterdziestego roku życia, ale z opcją wydłużenia nawet dalej. A że Izrael co kilka lat jest na wojnie, rezerwiści są zasobem, po który armia sięga regularnie. Obywatele Izraela mają też możliwość odbywania swojej służby wojskowej na raty, w odcinkach. Czy taki człowiek – w zaledwie przerwie między epizodami swojej służby wojskowej – jest dokładnie tym samym, co niewinny cywil, jak to pojęcie rozumiemy np. w Europie, w krajach, w których nie było wojny od 1945 r.? Ilu takich ludzi było na festiwalu Nova, gdzie przecież na pewno najwięcej było ludzi raczej młodych, w wieku poborowym?

Na ile niewinni są dorośli cywile w kraju, w którym niemal każdy był w wojsku i to wojsku, które od dziesięcioleci uskutecznia – mówiąc słowami izraelskiego historyka Aviego Shlaima – „najdłuższą i najbrutalniejszą okupację w nowoczesnej historii”. Armia podtrzymuje okupację, która jest nielegalna, a więc jest w rozumieniu prawa międzynarodowego zbrodnią (ponad zbrodniami niższego rzędu, umożliwianymi przez okupację, popełnianymi przez konkretne oddziały w konkretnych operacjach i sytuacjach). Legalna w sensie prawno-międzynarodowym może być tylko okupacja tymczasowa, utrzymywana do wynegocjowania politycznego rozwiązania długoterminowego; w pięćdziesiątym siódmym roku swego trwania izraelska okupacja przekroczyła dawno wszelkie dopuszczalne granice „tymczasowości”. Armia ta podtrzymuje swoją przemocą brutalny reżim apartheidu, który jest kolejną, zmasowaną, systemową, ciągnącą się w nieskończoność zbrodnią przeciwko ludzkości. Armia ta co kilka lat wywołuje w regionie jakąś nową wojnę. Politolog Norman Finkelstein nazwał kiedyś Izrael „ćpunem wojny”: „obłąkanym państwem” uzależnionym od wojny jak od narkotyku.  W XXI w. te wojny to najczęściej bombardowania Gazy, ale z przerwami na Liban, na bombardowanie Syrii (dzieje się to do dzisiaj regularnie), Izrael należał też do najbardziej hałaśliwych podżegaczy do wojny w Iraku, i pewnie w końcu przyjdzie też kiedyś kolej na ten wymarzony przez Netanjahu Iran. Cahal używa wobec cywilów zakazanych na cywilnych terenach rodzajów broni (np. szrapneli, bomb kasetowych czy fosforowych), notorycznie torturuje palestyńskie dzieci. Każde takie wydarzenie stanowi indywidualną zbrodnię pod parasolem większych, systemowych zbrodni nielegalnej okupacji permanentnej i apartheidu.

Ergo, każdy, kto kiedyś był w izraelskiej armii, przynajmniej uczestniczył w całej tej zbrodniczej machinie, ale całkiem prawdopodobnie w którejś z tych rzeczy brał też udział całkiem osobisty, jak to dokumentują byli żołnierze Cahalu, którzy odzyskali sumienia, aktywiści organizacji Breaking the Silence. Prawie każdy, kto był w izraelskiej armii, ma na sumieniu coś z jej zbrodni. A z wyjątkiem „izraelskich Arabów”, jak Palestyńczyków żyjących w Izraelu w granicach sprzed 1967 nazywa tamtejszy system apartheidu, większość dorosłych w Izraelu była (lub jest) w armii. 

To dlatego właśnie rozpoznanie człowieczeństwa i ludzkiej godności Palestyńczyków, krytyczna refleksja nad ich położeniem pod butem Cahalu, są tak rzadko w Izraelu spotykane. To dlatego tak ogromna większość Izraelczyków jest w amoku totalnego poparcia dla toczącego się właśnie ludobójstwa Gazy, większość, jeżeli ma coś za złe rządowi Netanjahu, to raczej to, że wciąż używa wobec Palestyńczyków za mało nagiej siły. To dlatego więcej w Izraelu „aktywistów” blokujących konwoje z pomocą humanitarną do bombardowanej Gazy niż takich, którzy by się aktywnie domagali zakończenia bombardowań. Większość Izraelczyków nienawidzi Palestyńczyków i nie dostrzega w nich ludzi, bo najtrudniej wybaczyć tym, których się skrzywdziło.

Południowoafrykańskie oskarżenie o ludobójstwo wniesione przeciwko Izraelowi do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze 29 grudnia 2023 przypomina – na dowód nieskrywanych ludobójczych intencji – wypowiedzi izraelskich przywódców, m. in. (na s. 60) prezydenta Jicchaka Hercoga, który powiedział, że w Gazie „cały naród jest winny”. Mamy tu chyba jednak do czynienia z sytuacją jak z tego powiedzenia: „każdy sądzi według siebie”. W rzeczywistości to właśnie Izrael stworzył społeczeństwo, w którym trudno zarysować granicę między wojskiem a cywilami; w którym trudno o niewinnych cywilów powyżej osiemnastego roku życia; w którym nawet większość dorosłych osób formalnie cywilnych to w jakimś stopniu zbrodniarze wojenni w stanie spoczynku, albo w stanie odpoczynku – przed kolejną mobilizacją. Jak długo Izrael utrzymuje swój reżim apartheidu, nie odpowiedzą oni nigdy za żadne swoje zbrodnie, bo w Izraelu to są rzeczy, którymi można się chwalić, a nie takie, za które czekałyby kary. Jak długo Izrael utrzymuje Palestyńczyków pod okupacją, niekontrolowane wybuchy przemocy ze strony jej ofiar to jedyna namiastka sprawiedliwości, jaka kiedykolwiek ich dosięgnie.

7 października z pewnością zginęli także niewinni cywile. Na pewno jednak naprawdę niewinni byli tylko niektórzy z cywilów, którzy tamtego dnia zginęli.

Co wiedział Netanjahu?

Ale to nadal nie wszystko, czego zdążyliśmy się dowiedzieć w ciągu minionych prawie czterech miesięcy.  Najpierw jednak przywołajmy pamięć naszej percepcji z tamtych pierwszych dni, z 7 października i tuż po.

W pierwszej chwili byliśmy wszyscy w szoku: jak to było możliwe? W sensie: jak oni to w ogóle zrobili? Skąd mieli środki, żeby coś takiego przeprowadzić, pomimo technologii zaaplikowanej przez Izrael do kontroli Gazy, szczelnego zamknięcia jej granic i inwazyjnego nadzoru jej populacji? Niektóre zniszczenia w miejscach, które oberwały 7 października, zostały dokonane bronią i pociskami zachodniej, często amerykańskiej produkcji. Hamas mógł nimi dysponować wyłącznie, gdyby ktoś z zewnątrz dostarczał je do Gazy. W świecie, w którym toczy się tak wiele wojen bez końca, w którym tak wiele krajów stanowi pogorzeliska po długotrwałych wojnach (Syria, Irak, Afganistan) lub jest w stanie wojny i po których tuła się sporo osieroconej czy przehandlowanej przez skorumpowane elity broni (Ukraina) – w takim świecie czarnorynkowych czy nieoficjalnych źródeł uzbrojenia nie brakuje i na pewno są one w stanie dostarczyć nie tylko niezniszczalne poradzieckie kałasznikowy, ale i coś nowszego zachodniej produkcji. Jednak przy tym, jak totalnej kontroli Izrael poddaje wszystko, co wjeżdża lub wpływa do Gazy – większości po prostu nie dopuszcza, przetrzymuje aż się przeterminuje, lub konfiskuje (nawet kolendra trafiła kiedyś na absurdalną listę towarów zakazanych „ze względów bezpieczeństwa”) – trudno sobie wyobrazić, żeby to wszystko mogło wjechać do Gazy tak, żeby nikt w Izraelu niczego nie zauważył.

Sam należałem do tych, którzy w pierwszym odruchu podejrzewali, że izraelskie służby bezpieczeństwa i wojsko od dawna o planowanym uderzeniu wiedziały, tylko rząd Netanjahu po cichu się wszystkiemu przyglądał i wyczekiwał ciosu, żeby mieć pretekst dla kolejnej napaści na Gazę. Netanjahu potrzebował kolejnej wojny, żeby zjednoczyć za sobą społeczne poparcie w warunkach narastającego kryzysu politycznego dręczącego jego rząd i zagrażającego jemu osobiście więzieniem za korupcję. Najazdy na Gazę jako sposób na odzyskanie politycznego poparcia od kilkunastu lat były skutecznym środkiem pozwalającym Netanjahu utrzymywać się u władzy. W tej interpretacji, co mogłoby rząd Izraela zaskoczyć, to np. dokładna data operacji „Powódź al-Aksa”, jej skala i rozmiary zniszczeń, w tym liczba ofiar, ale raczej nie to, że sama operacja była w przygotowaniu.

Byłoby to wystarczająco mrożące krew w żyłach: ile żyć nawet własnych obywateli Netanjahu byłby w stanie poświęcić, żeby tylko rozegrać swoje intrygi i utrzymać się na stołku? To wciąż nic – w porównaniu z tym, co wydarzyło się naprawdę.

Wiadomo już, że izraelski wywiad coś tam wiedział, ale zupełnie zlekceważył zagrożenie, bo nie wierzył, że Hamas dysponuje środkami, żeby coś naprawdę groźnego przeprowadzić. Z tego, co ustalił „Financial Times”, wynika jednak, że Hamas faktycznie zdołał ukryć przed Izraelem wiele szczegółów, powagę operacji i postępy przygotowań do niej – metodą wycofania się „w epokę kamienia”, tzn. przełączenia wszelkich istotnych dla sprawy komunikacji na bardzo stare telefony, których nie da się tak łatwo szpiegować jak nowoczesnych smartfonów, naszpikowanych aplikacjami stanowiącymi potencjalne wejścia dla infiltratorów. A nawet jeżeli się da, to współczesne techniki szpiegowania zupełnie o nich zapomniały, a w Izraelu nie domyślali się, że tego Hamas teraz używa.

Równie szybko, obok oficjalnej wersji wydarzeń forsowanej przez Izrael i jego ośrodki propagandowe, zaczęły się przedostawać obrazy, które oficjalną izraelską wersję stawiały pod ogromnym znakiem zapytania, gdy tylko ktoś podejmował minimalny wysiłek racjonalnej analizy tego, co widzi. Np. telewizyjne (pochodzące nie tylko z Al Dżaziry, ale i od nadawców izraelskich) nagrania pokazujące ogromne dziury w ścianach, niebywałe ilości wysadzonych w powietrze samochodów, spalone na węgiel zwłoki – wszystko z miejsc, w których bojownicy Hamasu mieli wylądować na paralotniach lub dojechać na motocyklach. Trudno sobie wyobrazić, żeby można było wznieść się na paralotni lub śmigać na motocyklu, nosząc gdzieś na sobie – na plecach? pod pachą? – broń zdolną wyrządzić wszystkie te szkody.

Dyrektywa Hannibala

Na dniach zaczęły się pojawiać rzucające na to jakieś światło pierwsze analizy: najpierw w znakomitym serwisie MondoWeiss, potem w kolejnych miejscach. Wskazywały one, że 7 października izraelskie siły zbrojne miały odpalić niesławną „dyrektywę Hannibala”, której istnienie i stosowanie długo, ale ostatecznie nieskutecznie, Izrael próbował ukrywać. „Dyrektywa Hannibala” to kryptonim szczególnego protokołu w procedurach izraelskiej armii, coś jakby Szeregowiec Ryan Spielberga à rebours. „Dyrektywa Hannibala” nakazuje uderzać tak, by razem z wrogiem zabijać nawet Izraelczyków, wojskowych i cywilów, byle tylko wróg nie zdołał wziąć ich żywcem w niewolę. Nawet pewne materiały opublikowane już przez Cahal wydają się potwierdzać jej zastosowanie 7 października.

Jak szokująco by to nie brzmiało dla niewtajemniczonych, „dyrektywa Hannibala” wpisuje się w długą historię izraelskiego lekceważenia także dla życia żydowskiego, gdyby wymagała tego cynicznie rozumiana „racja stanu” Izraela jako agresywnego kolonialnego projektu osadniczego. W latach 1950-1951 Mossad (izraelski wywiad) przeprowadził pod fałszywą flagą serię zamachów bombowych w synagogach w Bagdadzie, starożytnym ośrodku żydowskiej kultury i pokojowego współistnienia arabsko-żydowskiego. Chodziło o to, by wykreować w odczuciu irackich Żydów atmosferę egzystencjalnego zagrożenia w miejscu ich odwiecznego zamieszkania i przekonać ich do emigracji do Izraela. Wszystko celem zwiększenia proporcji ludności żydowskiej wobec niewypędzonych w 1948, wciąż żyjących w nowopowstałym Izraelu Palestyńczyków. „Żydzi zabijali Żydów, żeby nas tu ściągnąć” – wspominała po latach wybitna kulturoznawczyni Ella Shohat, pochodząca z rodziny Żydów irackich. Tematowi tamtych zamachów poświęca sporo miejsca w swojej autobiografii inny Izraelczyk z Bagdadu, historyk Avi Shlaim (Three Worlds: Memoirs of an Arab-Jew, 2023). O podobnych operacjach w tamtym okresie mówią od pokoleń również Żydzi pochodzący z Maroka.

Historycznie najsilniejszą kartą, jaką Palestyńczykom udawało się skutecznie grać z Izraelem, były żądania stawiane w zamian za uwolnienie zakładników. Było to jedyne, co robiło na Izraelu wrażenie, bo w takich sytuacjach jego rząd nie mógł zbyt ostentacyjnie nie liczyć się z własną opinią publiczną, oczekującą ich uwolnienia. Palestyńczycy, w zależności od rozgłosu danej sytuacji, za każdego swojego zakładnika żądali uwolnienia dziesięciu, stu a nawet setek więźniów palestyńskich. „Dyrektywa Hannibala” stanowi perwersyjną odpowiedź reżimu syjonistycznego na ten kłopotliwy dla niego problem.

Możemy sobie o Hamasie myśleć, co chcemy – w sensie, jak bardzo się nam podoba lub nie podoba wizja społeczeństwa, na której mu zależy, gdy uzyskają dla Palestyńczyków niepodległość – ale nie można im odmówić tego, że potrafią racjonalnie kalkulować, co im się opłaca. Przez ponad trzy i pół dekady istnienia organizacji mieli w Hamasie dość czasu, by zrozumieć, że nic im się lepiej nie kalkuluje niż branie żywych zakładników.

W najgłośniejszym przypadku – w zamian za uwolnienie izraelskiego żołnierza Gilada Szalita w 2011 r. – Hamas wynegocjował uwolnienie 1027 Palestyńczyków więzionych przez Izrael, wśród nich 280 skazanych na śmierć. Za jednego człowieka. Bojownicy Hamasu (i stowarzyszonych organizacji) nie mieli więc żadnej motywacji, żeby 7 października zabijać Izraelczyków jak leci. Całkiem prawdopodobnie każdy z nich znał kogoś, kto zna kogoś; albo kochał kogoś, kto kocha kogoś; albo sam znał kogoś; albo nawet sam kochał kogoś – kto siedzi w izraelskim więzieniu, często za nic albo nie wiadomo za co, bo Izrael nigdy nie powiedział. Każdy z nich miał motywację nie żeby zabijać, a żeby brać zakładników – żywych.

Aż w końcu izraelski dziennik „Haaretz” opublikował rezultaty swoich dochodzeń, które potwierdzają informacje wciąż wyłaniające się w innych miejscach. 7 października nad ranem Hamas nie miał żadnej wiedzy, że w okolicy odbywa się jakiś muzyczny festiwal, tym bardziej nie mógł go zaatakować celowo. Jego cele były przede wszystkim militarne – pobliskie koszary, budynki dowództwa. Spróbujmy zrekonstruować najbardziej prawdopodobny przebieg wypadków, które nastąpiły wtedy.

Wszystko wskazuje na to, że aby obronić wojskowe obiekty, izraelskie wojsko (pewnie przy użyciu dronów) zepchnęło ich z tych kierunków – w stronę pobliskich kibuców i feralnego festiwalu Nova, na którym było tyle osób. Bojownicy Hamasu i stowarzyszonych organizacji podjęli ad hoc decyzję, by wykorzystać niespodziewaną i wcale nie pożądaną sytuację jako okazję do wzięcia zakładników tam, gdzie mogą. Izraelskie wojsko wysłało wtedy śmigłowiec (lub śmigłowce), żeby bojowników Hamasu wystrzelał z zastosowaniem na masową skalę „dyrektywy Hannibala”, czyli nie szczędząc własnych wojskowych ani cywilów na ziemi, byle tylko jak najmniej Izraelczyków zostało wziętych do niewoli. Dzisiaj wiemy już także, że w akcji był również czołg (lub czołgi). Zachodnie pociski, którymi usiane zastano pobojowiska po tych wydarzeniach – które stanowiły taką zagwozdkę dla obserwatorów pierwszego dnia tych wydarzeń (ze mną włącznie) – nie zostały więc wystrzelone z Gazy ani przez bojowników, którzy się przez zasieki wokół Gazy przebili. Pochodziły ze sprzętu armii Izraela.

Kiedy bojownicy Hamasu (i stowarzyszonych organizacji) znaleźli się pod ostrzałem, oznaczało to konieczność – oprócz prób realizacji nowego celu taktycznego, czyli pojmania jak największej ilości zakładników w nowym kontekście – ratowania życia własnego i towarzyszy broni. Otworzyli więc siłą rzeczy ogień w stronę atakujących ich z taką siłą żołnierzy Izraela. W konsekwencji cywile znajdujący się wokół i pomiędzy walczącymi stronami znaleźli się w krzyżowym ogniu. Jednak to Izrael wystawił cywilów na to zagrożenie; to Izrael, nie Hamas, popełnił zbrodnię wojenną polegającą na osłanianiu obiektów wojskowych przez zepchnięcie walk na tereny pełne cywilów; to izraelskie uzbrojenie zabiło prawdopodobnie większość ofiar pośród przerażonych gości i widzów imprezy, i w innych miejscach, gdzie toczyły się walki, a poprzez odpowiedzialność za zepchnięcie walk ku cywilom ponosi faktyczną odpowiedzialność również za te śmierci, które w tym krzyżowym ogniu nastąpiły z broni w rękach Hamasu.

Tak więc nawet cywilne ofiary wydarzeń 7 października po stronie izraelskiej to w ogromnej – jeżeli nie po prostu miażdżącej większości – ofiary zbrodni wojennych popełnionych tamtego dnia przez Izrael, nie przez Hamas. Tak samo zresztą uważa wiele osób po stronie izraelskiej, które przeżyły tamte dramatyczne wydarzenia: kilkadziesiąt z nich wystąpiło już ze zbiorowym pozwem przeciwko siłom zbrojnym Izraela.

Czy Hamas ma prawo mieć rację?

Ci, którzy to wszystko śledziliśmy od samego początku, pamiętamy jeszcze jak zachowywali się przedstawiciele Hamasu 7 października i w pierwszych dniach izraelskiej odpowiedzi. Zuchwale nie dementowali, że sami są autorami większości dokonanych tamtego dnia szkód, tych wszystkich wysadzonych samochodów, dziur w budynkach. Zataczamy tutaj do wątku argumentum ad terroristum: ugrupowanie posługujące się terrorem jako sposobem wywierania wpływu na opinię publiczną (bo to broń słabych) raczej przypisałoby sobie (lub pozwoliło sobie przypisywać) przemoc, której nie popełniło, niż nie przyznawałoby się do tej, którą popełniło. Hamas wydawał się nieco zaczadzony wstrząsem, który udało mu się wywołać i unosił się na fali wygenerowanego wrażenia.

Zamiast precyzować, co naprawdę sami zrobili, przedstawiciele Hamasu próbowali raczej redefiniować całą debatę – tam, gdzie ich słuchano. W Al Dżazirze akurat słuchano. To nie cytat, z pamięci i po długim czasie, ale mówili coś w rodzaju: „Jeżeli nie udało nam się uniknąć ofiar cywilnych, to dlatego, że nie dysponujemy wystarczająco precyzyjną bronią, żebyśmy byli w stanie tak dobrze panować nad tym, w co trafi. Może najwyższy czas, żeby ktoś przyszedł nam z pomocą i zaczął dostarczać lepszą broń, taką, żebyśmy mieli szansę stawiać opór Izraelowi i jednocześnie chronić cywilów”.

Być może dla odmiany powinniśmy w końcu potraktować ich słowa poważnie. Zbyt długo Zachód, jego politycy, media i dominujące zachodnie dyskursy robiły dobrze ostatniej europejskiej kolonii na Bliskim Wschodzie, narzucając nam narrację, według której Palestyńczycy ewentualnie-może-kiedyś mogliby nieśmiało zacząć stawiać jakiś opór, pod warunkiem spełnienia piętrzących się, często wzajemnie sprzecznych lub/i niemożliwych w ich położeniu do spełnienia warunków. Palestyńczycy tymczasem nie muszą spełnić żadnych szczególnych warunków, żeby „zasłużyć” na prawo do oporu przeciwko militarnej okupacji nie tylko niezwykle brutalnej, ale też nielegalnej. Niezależnie od tego, czy należą, czy nie należą do Hamasu.

Prawo narodów do samostanowienia – prawo, którego Izrael w swojej faktycznie istniejącej postaci, jako reżim apartheidu, oparty na nielegalnej i zbrodniczej okupacji permanentnej, odmawia Palestyńczykom – stanowi jeden z fundamentów porządku prawa międzynarodowego ustanowionego po II wojnie światowej oraz źródło innych wartości tego porządku. Można powiedzieć, że jest „święte”, przynajmniej w systemie państw narodowych, w jakim żyjemy. Palestyńczycy – wszyscy razem oraz każdy i każda z nich z osobna, niezależnie od tego, czy są w Hamasie, Islamskim Dżihadzie czy założą partię liberalną, socjalistyczną albo komunistyczną – mają prawo do oporu z bronią w ręku, wszelką bronią, jaka jest w ich zasięgu, przeciwko ciemiężącemu okupantowi uniemożliwiającemu im samostanowienie. Oprócz prawa do samostanowienia, z którego prawo do zbrojnego oporu przeciwko uniemożliwiającemu je kolonizatorowi wynika implicite, ma też zastosowanie Deklaracja w sprawie przyznania niepodległości krajom i narodom kolonialnym przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych w 1960. Dodatkowym oparciem jest IV Konwencja genewska z 1949 i jej protokoły dodatkowe (pierwszy i drugi) z 1977, a konkretnie fakt, że Izrael nie wywiązuje się z nałożonych przez nie na okupanta zobowiązań wobec okupowanego społeczeństwa. Permanentny de facto charakter izraelskiej okupacji jest okolicznością wzmacniającą Palestyńczyków prawo do zbrojnego oporu, gdyż historia i zgromadzone na jej przestrzeni fakty dowodzą, że w żaden sposób pokojowy ich prawo do samostanowienia nie może zostać skutecznie zrealizowane.

Palestyńczykom nie musi wystarczyć wnioskowanie na podstawie dokumentów o charakterze ogólnym, uniwersalnym czy abstrakcyjnym, albo też takich, co do których mogłyby istnieć skonfliktowane interpretacje. Ich prawo do walki zbrojnej wszelkimi środkami zostało jednoznacznie i z naciskiem afirmowane ponownie rezolucją Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych z 1990 r., która nosi dokładnie taki tytuł: Prawo do samostanowienia / zbrojnego oporu wszelkimi dostępnymi środkami. Palestyńczycy są w niej wskazani po imieniu, gdyby ktoś szukał wątpliwości, czy o nich też tam chodziło.

Prawo do samostanowienia i zbrojnego oporu w walce o nie nie jest formalnie uzależnione od tego, czy jego nosiciele dysponują środkami technologicznymi gwarantującymi unikanie ofiar cywilnych. Gdyby tak było, stanowiłoby to motywację dla każdego brutalnego okupanta, by swoje ofiary sprowadzić do poziomu takiej deprywacji, żeby nie mogły nigdy spełnić tego warunku, co by na zawsze delegitymizowało wszelki ich opór wobec jego przemocy, czyli de facto pozbawiło ich prawa do samostanowienia. Prawa, którego nie można im uchylić. Prawa, które stanowi źródło wielu innych praw w prawie międzynarodowym (możliwość jego unieważniania w tak cyniczny sposób, rozwalałaby całą logikę prawa międzynarodowego, zostawiając nas wszystkich wyłącznie na pastwę najsilniejszych).

Jeżeli więc okupowane społeczeństwo dysponuje tylko środkami, które nie są w stanie zagwarantować bezpieczeństwa ludności cywilnej, nadal ma prawo do walki zbrojnej, gdyż prawo to stanowi, że przysługuje wszelkimi środkami, jakie są mu dostępne. Hamas również jest nosicielem tego prawa – nie wygasa ono tylko dlatego, że jakiś ruch deklaruje religijne inspiracje czy przywiązanie do jakiejś religii (albo do tej konkretnej religii). Koniec końców, Palestyńczycy nie mają nowocześniejszej, precyzyjniejszej broni, bo nie mają regularnej armii. Armii nie mają, bo tylko państwa mogą mieć regularne armie, a Palestyńczycy przecież nie mają państwa. Nie mają państwa, bo to Izrael im to od 75 lat uniemożliwia.

Zbrodnie Hamasu

Nie chodzi o to, że 7 października i później bojownicy Hamasu nie popełnili żadnej zbrodni (wojennej, przeciwko zapisom międzynarodowego prawa humanitarnego czy innej). Trudno sobie wyobrazić sytuację wojny, gdzie jedna strona miałaby w szeregach samych świętych, którzy w ferworze nieprzewidywalnej walki, gdy śmierć czyha na każdym kroku, wszyscy od rana do nocy postępowali bez zarzutu, nikogo nie poniósł gniew albo nienawiść (nawiasem mówiąc, zrozumiałe w ich położeniu). Wojny tak nie wyglądają w ogóle, a tym bardziej wojny tak asymetryczne jak między Izraelem, dysponującym jedną z najbardziej zaawansowanych technologicznie, jedną z dziesięciu najpotężniejszych armii na świecie, a żyjącymi pod okupacją i bez państwa Palestyńczykami, walczącymi często przy użyciu montowanych w garażach czy piwnicach pocisków z gruzu, złomu i proszku do pieczenia.

Wiadomo (nawet po odsianiu ściem izraelskiej i proizraelskiej propagandy), że Palestyńczycy z Hamasu i stowarzyszonych organizacji popełnili na znaczną skalę i świadomie, przynajmniej jedną kategorię zbrodni wojennych: biorąc cywilnych zakładników. Tylko w przypadku cywilnych jest to zbrodnia, bo branie żołnierzy za jeńców jest normalną i dopuszczalną praktyką na wojnie, humanitarną odpowiedzią na ich gest poddania się i złożenia broni przed siłami przeciwnika. Miejmy jednak na uwadze, że porwania to praktyka, którą stosowały siły narodowowyzwoleńcze w warunkach niejednej wojny antykolonialnej (np. w Indonezji) – i kolejna, która wynika z nierównowagi sił. Jest to broń słabszego.

Jeńcy cywilni mogą być postrzegani jako potężne narzędzie w wojnie psychologicznej z przeciwnikiem, w praktyce historia dowodzi jednak, że w odniesieniu do Izraela schwytani żywcem żołnierze są kartą bez porównania mocniejszą. Izrael wielokrotnie dowodził swojego lekceważenia dla życia własnych cywilów, gdy tylko nie obawiał się za bardzo własnej opinii publicznej, potrafił nią manipulować lub ukrywać przed nią fakty. W czasie obecnej operacji „Żelazne Miecze” (tak dokonywane właśnie ludobójstwo Gazy nazwała ekipa Netanjahu) Izrael kontynuuje tradycję tego lekceważenia: przerwał trwającą pięć dni listopadową wymianę więźniów wynegocjowaną przez Katar, pomimo iż w rękach Hamasu jest wciąż wielu izraelskich cywilów; izraelscy żołnierze zastrzelili z zimną krwią co najmniej trzech cywilnych zakładników, którzy wyszli w Gazie na ulicę z białymi flagami w rękach; wiadomo również, że jeńcy giną także, siłą rzeczy, w tak intensywnych bombardowaniach miasta i całej Stefy Gazy.

Jak pokazuje przykład Gilada Szalita, za żołnierza Izrael jest w stanie wymienić nawet tysiąc uwięzionych Palestyńczyków. W wymianie jeńców wynegocjowanej w listopadzie przez Katar za cywila Izrael oddawał po zaledwie około dziesięciu więźniów palestyńskich. To znaczy, że czasami jeden pojmany żołnierz pozwalał uzyskać tyle, co nawet stu cywilów. Dlaczego? Bo Izrael to Sparta.

Stratedzy Hamasu doskonale o tym wszystkim wiedzą, dlatego trudno poważnie dowodzić, że to na cywilnych zakładnikach im przede wszystkim zależało. Wbrew temu, co się o nich mówi na Zachodzie, nie są oni szaleńcami i potrafią racjonalnie kalkulować. Są prawdopodobnie poważnie zaskoczeni, że tak długo Izrael odmawia jakichkolwiek ustępstw, żeby odzyskać żołnierzy, którzy obecnie są w niewoli. Branie cywilnych zakładników było najprawdopodobniej oportunistyczną odpowiedzią ad hoc na niespodziewaną zmianę sytuacji – zepchnięcie przez Izrael ataku z obiektów wojskowych w rejony pełne ludności cywilnej. Przy naszym obecnym stanie wiedzy jest to oczywiście jedynie spekulacja, ale logiczna i uzasadniona.

Nawet jeżeli otaczające Strefę Gazy kibuce były planowymi celami ataków, to nie da się nad tym deliberować w oderwaniu od faktu, że powstały one na zrabowanej Palestyńczykom ziemi i wśród bojowników Hamasu (i stowarzyszonych organizacji) są potomkowie tych, którym te ziemie zrabowano, bo przecież ogromna część Palestyńczyków w Gazie to rodziny uchodźców wypędzonych tam z południowych części Izraela w 1948 r.

Jak bardzo byśmy po ludzku nie współczuli osobom, które spotkała niezasłużona przemoc ze strony bojowników Hamasu, nie ma to decydujacego znaczenia w politycznej ocenie tej sytuacji, a i na płaszczyźnie etycznej musi być postrzegane relatywnie i w kontekście. W tym sensie, że pojedyncze zbrodnie popełnione w walce przez pojedynczych żołnierzy czy nawet przez całe ich oddziały nie wystarczą, by delegitymizować cały wysiłek zbrojnego oporu przeciwko brutalnej i nielegalnej okupacji, w ramach którego się wydarzyły, gdy prawomocność owego wysiłku jest wyższego rzędu. Niektórzy radzieccy żołnierze w drodze na Berlin w 1945 r. dokonywali gwałtów na cywilnych kobietach. Jest to ogólnie (i słusznie) uznane i rozpoznane jako zbrodnia wojenna, a jednocześnie nie ma wpływu na ocenę moralną i prawno-międzynarodową samej wojny Związku Radzieckiego (i innych państw) przeciwko III Rzeszy. Nawet tak monstrualna zbrodnia wojenna jak dywanowe bombardowania Drezna nie unieważnia kwalifikacji wojny aliantów przeciwko III Rzeszy jako wojny sprawiedliwej. Nawet jeżeli lepiej by się stało, gdyby model sprawiedliwości uskuteczniony na koniec II wojny światowej nie był jedynie sprawiedliwością zwycięzców. Izrael dysponuje (od dawna) narzędziami natychmiastowego przerwania przemocy ze strony Palestyńczyków i zapobieżenia jej: wystarczyłoby, żeby zakończył nielegalną okupację i przestał odmawiać Palestyńczykom prawa do samostanowienia.

„Ale czy potępiasz Hamas?”

Dlaczego Hamas dokonał 7 października swojego „brutalnego ataku”? Dlatego, że „nie zna innego języka niż język przemocy”? Czy może jednak rację ma znakomity główny analityk polityczny katarskiej Al Dżaziry, Marwan Bishara (tak, Palestyńczyk), który odpowiada: „dlatego, że Izrael rozumie wyłącznie język przemocy”? Przez kilkanaście miesięcy (2018-2019) mieszkańcy Gazy protestowali co piątek pokojowo (pod hasłem Wielkiego Marszu Powrotu) tylko po to, żeby żołnierze Cahalu strzelali do nich jak do kaczek, a Izrael nie spotykał się z żadną reakcją ze strony „społeczności międzynarodowej”, a nawet transmitował w tym samym czasie Konkurs Piosenki Eurowizji. Czy Palestyńczycy coś wtedy uzyskali? Czy ktoś potraktował poważnie ich protesty, życia zastrzelonych protestujących, nogi tych na zawsze już okaleczonych strzałami w kolana? Przez kilkanaście lat Palestyńczycy prosili na całym świecie o kampanie bojkotu i sankcji, na wzór tych, które ostatecznie zdelegitymizowały i rozłożyły apartheid w RPA. Wszyscy ich przyjaciele na świecie są odtąd obsmarowywaniu od antysemitów, a bojkoty, czy nawet noszenie palestyńskiej flagi – kryminalizowane w kolejnych wzorowych „liberalnych demokracjach” Zachodu. Kiedy ostatni raz Izrael zasiadł z nimi do jakichkolwiek rozmów (Oslo), zrobił to przymuszony falą przemocy Intifady. Kiedy oddał coś z raz zajętego militarnie terytorium, zrobił to zaskoczony militarnym atakiem arabskich sąsiadów w 1973 (wojna Jom Kippur). To Izrael nie rozumie żadnego innego języka niż język przemocy.

Podkreślanie, z jakiego kontekstu wziął się wybuch, jakim były wydarzenia 7 października – że historia się tamtego dnia nie zaczęła; że operacja „Powódź al-Aksa” były odpowiedzią na i konsekwencją brutalnej rzeczywistości niekończącej się izraelskiej okupacji w ogóle, a barbarzyńskiej blokady Gazy w szczególności – jest ważne, ale to wciąż nie wszystko, co przypominać należy.

Należy przypominać, że 7 października wcale nie wydarzyło się to, co nam wtedy opowiadano (i wielu mediach w Polsce i na Zachodzie nadal się nam opowiada, jakbyśmy się nic więcej od tamtego czasu nie dowiedzieli). Że nazywanie tych wydarzeń „największym pogromem Żydów od czasu Holokaustu” jest skandalicznym nadużyciem – także wobec pamięci wszystkich historycznych ofiar prawdziwych pogromów i prawdziwego hitlerowskiego ludobójstwa europejskich Żydów, której się w ten sposób cynicznie nadużywa. W przeciwieństwie do izraelskich żołnierzy i byłych żołnierzy, ofiary prawdziwych pogromów i Holokaustu nie były niczemu winne. To Palestyńczycy są dzisiaj ofiarami, a Państwo Izrael i jego siły zbrojne oprawcami. 7 października 2023 roku ofiary wstały z kolan i zaczęły oddawać uderzenia.

Należy przypominać, że większość osób, które zginęły 7 października, została wystrzelana przez siły zbrojne Izraela, nawet izraelscy (i zagraniczni, głównie na festiwalu Nova) cywile. Że ci, którzy zginęli faktycznie z rąk Hamasu czy stowarzyszonych organizacji, zginęli wciąż de facto z winy Izraela, bo jego siły zbrojne zepchnęły walkę w ich kierunku, skazując ich na beznadziejne położenie w krzyżowym ogniu. Jeżeli mielibyśmy mówić o „największym pogromie Żydów” to chyba raczej o największym od czasów zamachów na synagogi w Bagdadzie pogromie Żydów dokonanym rękami „państwa żydowskiego”.

Należy niestrudzenie przypominać, że Hamas i stowarzyszone z nim organizacje 7 października 2023 sięgnęły po przysługujące wszystkim Palestyńczykom niezbywalne prawo do zbrojnego oporu – przeciwko okupantowi już od kilku pokoleń odmawiającemu im prawa do samostanowienia – wszelkimi środkami, jakie były im dostępne. To, że Hamas jest organizacją argumentującą swoją walkę dyskursem religijnym; to, że ma historię aktów klasyfikowanych jako terrorystyczne (i to raczej dawno, bo głównie w latach 90. XX w.) – są to okoliczności bez znaczenia, bo prawo to przysługuje wszystkim Palestyńczykom niezależnie od ich przekonań ideologicznych, religijnych czy politycznych afiliacji.

Izrael – i jego zachodni pomagierzy, także propagandowi, obsługujący jego narrację w amerykańskich i europejskich mediach – notorycznie w swojej narracji odmawiają Palestyńczykom prawa, które im niezbywalnie przysługuje (do samostanowienia i zbrojnej walki o jego realizację), jednocześnie przypisując Izraelowi prawo, którym lubi on sobie wycierać gębę, ale wcale nim nie dysponuje (nie w odniesieniu do Palestyńczyków): „prawo do obrony”. Okupant nie ma prawa do obrony przed tymi, których utrzymuje pod okupacją. Jest już nawet wyrok Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze – i to nienowy, bo z 2004 r. Stwierdza on m.in., że prawo do obrony nie ma zastosowania w przypadku Izraela, vis-à-vis Palestyńczyków, bo Izrael jest okupantem i ma ich terytorium pod własną militarną kontrolą.

Należy być może zebrać się więc także na odwagę, żeby otwarcie przyznawać również i to: mówienie o wydarzeniach 7 października jako o „brutalnym ataku Hamasu”, „terrorystycznym ataku Hamasu”, czy choćby samym „ataku Hamasu” jest moralnie i intelektualnie tak samo uczciwe, jakby 19 kwietnia 1943 r. w Warszawie nazywać „brutalnym atakiem Żydowskiej Organizacji Bojowej”. Nie chce mi się grzebać, a po niemiecku nie umiem, ale jakoś daję głowę, że gdzieniegdzie mniej więcej tak o tym wtedy mówiono: w prasie III Rzeszy. Może powinniśmy raczej mówić np. o wybuchu powstania w getcie Gazy? A o tym, co Izrael od tamtej pory czyni – jako o likwidacji getta Gazy? Albo o tego getta zagładzie?

Jak reagować na wszechobecne oczekiwanie, żebyśmy się zawsze na początek ustosunkowali do „nieludzkich zbrodni Hamasu” z 7 października? Najlepiej tak, jak były lewicowy grecki minister finansów Janis Warufakis. Odpowiadając: „ktokolwiek oczekuje ode mnie potępienia Hamasu, się go nie doczeka”.

Hamas i UNRWA

W odwecie za decyzję Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze (26 stycznia potwierdził on swoją jurysdykcję w sprawie Republika Południowej Afryki przeciwko Izraelowi i wysokie prawdopodobieństwo podstawności oskarżenia o ludobójstwo wniesionego przez tę pierwszą, a także wydał Izraelowi szereg zakazów i nakazów tymczasowych) Izrael przekonuje teraz kolejne państwa obozu zachodniego, Stany Zjednoczone i ich sojuszników, do przerwania finansowania UNRWA. 9 państw już to zrobiło.

UNRWA (United Nations Relief and Works Agency) to agencja ONZ zajmująca się pomocą uchodźcom palestyńskim, ofiarom zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości popełnionych przez jedno państwo: Izrael. Powołana w 1949 r., z założenia miała być tymczasowa, ale ponieważ Izrael nigdy nie przestał popełniać zbrodni na Palestyńczykach i od swoich narodzin łamie wszystkie rezolucje ONZ dotyczące swojego wobec nich postępowania, nigdy nie straciła racji bytu. Dziś od jej pracy zależy dosłownie biologiczne przetrwanie mieszkańców Strefy Gazy.

Jak Izrael przekonuje kolejne państwa do przerwania jej finansowania teraz, kiedy Gaza jest na krawędzi klęski głodu, jest zima i potężne ulewy (tysiące palestyńskich dzieci przespały wiele z ostatnich nocy w błocie)? Twierdząc, że w szeregach personelu UNRWA jest 12 osób „powiązanych” z działaniami Hamasu 7 października. Nie bardzo wiadomo, co te „powiązania” znaczą dokładnie, Izrael nie przedstawił żadnych dowodów, okazało się za to, że dwóch z tych ludzi dawno nie żyje, a jeden nigdy nie pracował w UNRWA. UNRWA ma w Gazie co najmniej 10 tys. osób personelu. Może warto przypomnieć, że ok. 150 z nich zostało zabitych przez Izrael tylko w tej wojnie, a przecież ginęli też w poprzednich falach kolonialnej przemocy Izraela.

Izrael dąży obecnie do paraliżu i faktycznego upadku UNRWA, co pomoże mu przyspieszyć całkowitą zagładę Gazy i skaże na rychłą śmierć dziesiątki tysięcy kolejnych istnień ludzkich, a więcej na zawsze wypchnie z Gazy (do Egiptu i innych krajów, podejmowano np. próby przekupienia Konga). Izrael legitymizuje swoje działania przeciwko UNRWA, oczerniając agencję czernią rozciąganą na nią z już zrównanego w zachodniej propagandzie z samym Szatanem Hamasu.

Dyskurs niekończącej się demonizacji Hamasu; dyskurs odmawiający Hamasowi praw przysługujących przecież wszystkim Palestyńczykom; dyskurs rozpoczynający każdą wypowiedź o zbrodniach Izraela od potępienia Hamasu; dyskurs domagający się od każdego człowieka obowiązkowego, publicznego potępienia Hamasu – wszechobecność takiego dyskursu stanowi warunek możliwości obecnego zamachu Izraela na UNRWA. Zamachu, który skaże Palestyńczyków na jeszcze szybsze umieranie w katastrofalnych warunkach i pomoże domknąć całkowitą zagładę Gazy. Każdy, kto w tym dyskursie uczestniczy, każdy, kto go nawet w dobrej wierze powiela, jest pożytecznym idiotą izraelskiej propagandy i będzie miał na sumieniu część winy za wszystkie te śmierci. Za Zagładę Gazy.

Jarosław Pietrzak

Zobacz też:

Moja powieść pt. Nirvaan.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i Twitterze (pardon, X).

W trzecim akapicie sekcji „W poszukiwaniu straconych faktów” znajdowało się pierwotnie stwierdzenie, że „w wydarzeniach 7 października zginęło dwoje dzieci”. Zdanie to zmodyfikowałem 3 dni po publikacji tekstu, gdyż trudno wciąż o jednoznaczne i zweryfikowane informacje o liczbie dzieci, które straciły wówczas życie.