Stalin spogląda ze ściany

Józef Wissarionowicz spoglądał niedawno ze ścian scenografii na scenę i widownię dwóch przedstawień na wiodących scenach Londynu, które poza tym, że toczą się w stalinowskim ZSRR (jedno z nich częściowo, bo kończy się już kilka lat po śmierci Wielkiego Językoznawcy), różnią się diametralnie.

Dokonana przez Simona McBurneya i jego grupę Complicite adaptacja Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa w pierwszej chwili wiedzie widza za nos, sugerując, że rozpoczynający się spektakl będzie dziełem wizualnie raczej minimalistycznym: na niemal pustej, obszernej scenie Barbican Theatre, rzuca się w oczy tylko rząd krzeseł. Elementów materialnej scenografii trochę potem przybędzie, szybko rearanżowanych w przestrzeni, będą to jednak tylko znaki w ogromnej przestrzeni sceny (jednoosobowe łóżko, wykonna z mlecznego szkła ściana izby w szpitalu psychiatrycznym, stół, biurko, budka robiąca raz to za kabinę kierowcy tramwaju, raz to za budkę z napojami, innymi jeszcze razy za różnego rodzaju kasy i „okienka”). Wkrótce jednak przestrzeń sceny zaczynają z oszłamiającym rozmachem aranżować efekty świetlne i graficzne projekcje rzucające obrazy tak na powierzchnię sceny, jak i na ogromną ścianę zamykającą jej przestrzeń w głębi. Zmiany kierunków padania światła sygnalizują zmiany trybów i płaszczyzn czasowych opowiadania (np. „montują” w nie wątek Poncjusza Piłata); rysowane światłem na scenie linie i rzucane światłem płaszczyzny informują o przestrzennych granicach szybko zmieniających się miejsc akcji (park, mieszkania bohaterów, siedziba Massolitu, teatr, izby w szpitalu psychiatrycznym); projektowane na całą scenę satelitarne zdjęcia Moskwy (i nie tylko) informują o przeskokach do kolejnych miejsc zdarzeń, rzucając też na scenę ich cyrylicą pisane adresy. Niektóre sceny rejestrowane są i na żywo rzucane w powiększeniu na ścianę-ekran w głębi sceny. Znakiem rozpoznawczym Complicite jest jednak choreograficzna perfekcja, z jaką wśród tych wszystkich wizualnych dziwów porusza się grupa aktorów, odgrywających nierzadko po kilka ról (Cesar Sarachu gra na zimanę Jeszuę i Wolanda! – w jednym wcieleniu jest nagi lub prawie nagi, w drugim wygląda jak skrzyżowanie księdza z esesmanem w ciemnych okularach). To najdosłowniej oszałamiające przedstawienie było już na londyńskich deskach, powróciło po tournée, jakie odbyło po świecie (pod drodze był festiwal w Avignonie na początku tego roku; Poncjusz Piłat mógł się tam przechadzać na tle murów pałacu papieskiego). Po Barbican Theatre, gdzie jest wystawiane do 19 stycznia, trafi do Paryża, gdzie będzie można je zobaczyć w MC93 Bobigny.

W niemal tym samym czasie Donmar, jeden z najbardziej prestiżowych teatrów londyńskiego West Endu, odgrzebał starą (z 1965 roku) sztukę radzieckiego pisarza i aktora Aleksieja Arbuzowa (1908-1986), którą w ramach projektu oferowania sceny młodym twórcom teatralnym (reżyserem jest Alex Sims), wystawił na zaprzyjaźnionej małej scenie Trafalgar Studios. Tu mamy tylko jedno wnętrze (małe, jednopokojowe mieszkanie w Leningradzie) i trzy postaci: Likę, Marata i Leonidika (odpowiednio: Joanna Vanderham, Max Bennett i Gwilym Lee). Los sprowadza ich do tego samego mieszkania w oblężonym przez III Rzeszę, odciętym od świata, w tym dostaw żywności, Leningradzie. 17-letni Marat spotyka o rok młodszą Likę w swoim własnym mieszkaniu, z którego oblężenie na jakiś czas go wykurzyło. Lika zainstalowała się tam, szukając gdzieś w zrujnowanym mieście schronienia. W międzyczasie większość mebli przeznaczyła na opał, jest bowiem środek zimy. Ich rówieśnik, poeta Leonidik, trafia pod ich opiekę pogrążony w gorączce choroby i rozpaczy po śmierci rodziny. Młodzi ludzie obiecują sobie, że nigdy się nie rozstaną, co czas wystawi na próbę. Lika poślubi Leonidika, a zakochany w niej również Marat będzie się rozbijał po ogromnym kraju: najpierw z Armią Czerwoną, a potem na studiach i jako inżynier budujący mosty.

Anglosaski liberalizm nie jest aż tak prostacki, jak jego odprysk, który zabłąkał się nad Wisłę, do niedawna jednak wizerunek Stalina miał na Wyspach, choć nie tak prymitywne, jak w Polsce („komunizm gorszy od faszyzmu”), to jednak dość przewidywalne konotacje. Umieszczony na wspólnym z Hitlerem biegunie opozycji do liberalnej demokracji, niestrudzenie straszy przed każdym, kto sugeruje, że może jednak nie żyjemy w najlepszym z możliwych światów, że inny świat jest możliwy, że świat można zmienić, że liberalna demokracja jest fasadą systemu wyzysku i przemocy, itd. Ewentualnie, metodą Simona Sebaga Montefiore, „orientalizuje” stalinizm, czyniąc go jedynie kolejnym awatarem „rosyjskiej duszy”.

Przed wrzucaniem wszystkiego, co się wydarzyło w „Ojczyźnie Proletariatu”, do tego samego worka „totalitaryzmu” z Gułagiem na etykietce opór stawiały czasem bardziej niszowe pola brytyjskiej produkcji kultury i produkcji wiedzy o kulturze. Nie tak dawna, poświęcona radzieckiej architekturze wystawa „Building the Revolution” w Royal Academy of Arts nie wahała się przedstawiać swego przedmiotu jako projektu emancypacyjnego i postępowego. Przygotowana przez galerię sztuki Barbican Centre wspaniała wystawa poświęcona dorobkowi Bauhausu (najbardziej kompletna dotychczas zrealizowana ekspozycja na ten temat), o komunistycznych, marksistowskich i pro-sowieckich inklinacjach najbardziej wpływowej szkoły artystycznej XX wieku informowała w sposób, który na pewno wywołałby dyskomfort panów z Instytutu Pamięci Narodowej. Teraz wygląda na to, że opór wobec wymęczonych i powycieranych liberalnych frazesów trafił na wiodące sceny Londynu, a teatru w Wielkiej Brytanii, w przeciwieństwie do Polski, za sztukę o niszowym charakterze brać raczej nie należy. (Skoro już o Donmarze mowa, jest to scena, której niejedno przedstawienie – na deskach tego teatru bywają Jude Law, Judi Dench, Kenneth Branagh – wyprzedane jest do ostatniego miejsca na rok do przodu).

W kameralnym The Promise portret Stalina jest skromnych rozmiarów reprodukcją wiszącą na ścianie leningradzkiego mieszkania zajętego przez Likę. Ten portret i dodające animuszu do wspólnego budowania socjalizmu propagandowe plakaty to jedne z niewielu rzeczy w mieszkaniu, których Lika nie użyła na opał. Wyjaśnia Maratowi, dlaczego: żeby nie zapomnieć, o co w tym wszystkim chodzi, o jakie stawki toczy się gra w oporze stawianym hitlerowskiej ofensywie. To mocne emocjonalnie i aktorsko przedstawienie w tym właśnie miejscu przekracza konwencjonalność wyczuwalną w samych wyborach inscenizacyjnych. Twórcy przedstawienia nie ironizują, nie puszczają oczka, co więcej publiczność też się jakoś głupio nie śmiała, gdy Lika mówiła o znaczeniu, jakie ma dla niej portret Stalina, gdy miasto umiera z głodu, zimna i rzucanych na nie bomb (w oblężonym Leningradzie zginęło cztery razy więcej ludzi niż w Hiroszimie i Nagasaki razem wziętych). Słowa Liki są na poważnie i poważnie jako poważne wpisane są w przedstawienie. Oblężenie Leningradu, z jego jasnością przydziału ról kata i ofiary, pozwala tu na radykalne odrzucenie liberalnego znaku równości między „dwoma totalitaryzmami”. Każe bezwarunkowo identyfikować się z jedną ze stron, nie pzoostawiając wątpliwości, kto tu jest „siłami zła”, i pokazując, że cokolwiek się po drodze stało z projektem politycznym Związku Radzieckiego, chodziło w nim o emancypację człowieka i uniwersalny społeczny postęp, o – ni mniej, ni więcej – szczęście wszystkich ludzi. Przynajmniej gdzieś w głębi, u żródła. To stawki, o które nawet w oficjalnych kłamstwach propagandowych nie chodziło w projekcie politycznym III Rzeszy.

Porażka projektu radzieckiego jest wyczuwalna w drugiej połowie sztuki, sygnalizuje ją zdjęcie przez Leonidika portretu Stalina ze ściany (jest już po referacie Chruszczowa), zakumulowane rozczarowania i alkoholizm bohaterów; to, że po kilkunastu latach Leonidik i Lika, teraz już jako małżeństwo (bedzietne – życie w czasach oblężenia o zimnie i głodzie pozbawiło Likę płodności), mieszkają wciąż w tym samym jednopokojowym mieszkanku. Ale wyczuwalna jest także w tym, że obaj męscy bohaterowie, na falach uniesień adresowanych przez lata do Liki, być może wypierają fascynację erotycznej natury, jaką odczuwają do siebie nawzajem. Seksualna postępowość towarzysząca Rewolucji Październikowej (wcielona w Aleksandrę Kołłontaj) dawno oddała pole stalinowskiemu gorsetowi. Niemniej jednak, choć zwycięży tu stopniowo melodramat, do końca nie będzie znaku równości między „dwoma totalitaryzmami”, tym, który był gotów na wszystko, by zmieść nierówność między ludźmi wpisaną w stosunki własności, i tym, który był gotów na wszystko, by tę nierówność i te stosunki własności na wieki zachować i pogłębić. Oceny intencji projektu skutkami jego porażki, też do końca tutaj nie będzie.

W The Master and Margarita Simona McBurneya ogromny portret Stalina projektowany jest na ścianę w głębi sceny, gdy akcja ląduje w Massolicie, urzędzie, w którym ważą się losy dzieł literackich i ich perspektywy dosięgnięcia pras drukarskich. Wizerunek Stalina dosłownie przygniata dygnitarzy i biurokratów pola radzieckiej literatury, podobnie jak całą przestrzeń sceny. Twórcy przedstawienia nie zatrzymują się jednak na poziomie zgrozy zachodniego liberała na widok „totalitarnej” cenzury. Choć odwołują się wprost do osobistych doświadczeń Bułhakowa jako pierwowzoru Mistrza, to nie kontentują się odruchowym „na szczęście w demokracji liberalnej jest inaczej”. Ogromny wysiłek i talent włożone są w przełożenie na język sceny stworzonej przez Bułhakowa wizji Moskwy, ale ta Moskwa to jednocześnie świat, w którym dziś żyjemy. W końcu częścią naszej współczesnej, a nie sowieckiej, wyobraźni przestrzennej jest ikonografia Google Maps.

W scenie w moskiewskim Teatrze Rozmaitości prof. Woland wyłamuje się nagle z czasu i miejsca akcji i zwraca się do współczesnej publiczności w Londynie anno 2012. Pyta o gadżety elektorniczne tej samej amerykańskiej korporacji z Doliny Krzemowej, wymienia kilka marek odzieży, które jakoby obserwuje na widzach – marek, które bez zmian w tekście może pewnie wymienić w każdym innym miejscu, gdzie grane było i będzie przedstawienie, w każdym z nich będą bowiem równie znane. W pewnym momencie na ścianę w głębi sceny pada rejestrowany na żywo elektroniczną kamerą, ze sceny, en face, obraz samej patrzącej na tę scenę publiczności. Czyżby to przedstawienie było w gruncie rzeczy (a przynajmniej również) o naszym współczesnym świecie?

Świecie, w którym tego, co i w jakim nakładzie trafi do druku czy na ekrany nie kontroluje już osobiście Józef Stalin ani jego urzędnicy, kontrolują za to urzędnicy np. Ruperta Murdocha. Irvine Welsh powiedział całkiem niedawno, że wydał swoją powieść Trainspotting niejako w ostatniej chwili. Obecnie poziom władzy, jaką nad procesem wydawniczym w świecie anglosaskim mają szufladki kategorii marketingowych, wzrósł tak dalece, że takiej powieści dzisiaj nie zdołałby już wydać w normalnym trybie. A pod uwagę wziąć trzeba także postępującą koncentrację kapitału wydawiczego, i tym samym coraz mniejszą liczbę wydawców, do których można się skierować w razie odrzucenia przez jednego. Implozja „Bloku Wschodniego”, którego „twarzą” na różne sposoby do dzisiaj pozostaje dla wielu Stalin, wcale nie uwolniła nas, ludzkości, od demonów „totalitaryzmu”. To dopiero wtedy prawdziwie totalitarną władzę nad całą planetą przejął zglobalizowany Kapitał, od tej pory nieskrępowany już żadną realną politycznie alternatywą, żadne jego żądania nie podlegające od tej pory kwestii. Wśród wielu obszarów władzy, którą sprawuje za pośrednictwem Rynku i jego kapłanów, jest globalna kontrola naszych gustów, przejęcie na prywatną własność społecznych procesów komunikacyjnych i każdego naszego kroku czy wyboru odnotowanego jak nie za pośrednictwem urządzeń przez małe „i”, to portali społecznościowych, zapisów wyszukiwarki na naszym komputerze, agencji credit score’owych, czy plastikowych kart, za pomocą których poruszamy się metrem pomiędzy punktami na Google Maps…

Jarosław Pietrzak


 

The Master and Margarita, na podstawie powieści Michaiła Bułhakowa Mistrz i Małgorzata. Reż. Simon McBurney; tekst: Simon McBurney, Edward Kemp; wyst. Paul Rhys, Susan Lynch, Amanda Hadingue, Richard Katz, Cesar Sarachu, Tim McMullan, Robert Luckay, Josie Daxter, Yasuyo Mochizuki, Toby Sedgwick, Ajay Naidu, Clive Mendus, David Annen i in. Koprodukcja Complicite, Barbican London, Les Théatres de la Ville de Luxembourg, Wiener Festwochen, Ruhrfestspiele Recklinghausen, Festival d’Avignon i Theatre Royal Plymouth. Pierwsze wykonanie Theatre Royal Plymouth, listopad 2011. Barbican Theatre 14 grudnia 2012 – 19 stycznia 2013.

The Promise. Tekst oryginalny: Aleksiej Arbuzow; uwspółcześniona wersja tekstu na podstawie tłumaczenia Ariadne Nikolaeff: Penelope Skinner; reż. Alex Sims; wyst. Max Bennett, Gwilym Lee i Joanna Venderham. Donmar / Trafalgar Studios (Studio 2) 15 listopada – 8 grudnia 2012.


 

Wersja tego tekstu ukazała się pierwotnie na łamach miesięcznika „Le Monde diplomatique – edycja polska„, nr 2 (84), luty 2013.

Red Plenty by Francis Spufford along with books by Montefiore, Taubman and Mackintosh

Obrus obfitości

Red Plenty Francisa Spufforda i nowa historiografia ZSRR

Tariq Ali pisał niedawno o „szerszym trendzie, który towarzyszył globalnemu zwycięstwu systemu amerykańskiego, w którym historie zostały przepisane na nowo, nawet monarchizm i religia przedstawione znów w pozytywnym świetle, a każda idea radykalnej zmiany wyrzucona na śmietnik”[1]. Wiele z tej roboty przepisywania dziejów nowożytnych, w akademickiej historiografii, beletrystyce i dziełach bardziej „literackich”, odbywa się siłami skrybów dłubiących w języku angielskim, „organicznych intelektualistów” zwycięskiego anglosaskiego neoliberalnego kapitalizmu, którego triumfalnie akumulowane fundusze (domów wydawniczych, najpotężniejszych uniwersytetów) pozwalają owym skrybom prowadzić latami oszałamiająco drobiazgowe badania przedmiotu, by przedmiot następnie ująć w odpowiednich kategoriach. Następnie, za sprawą potęgi anglosaskich przemysłów kultury, rozchodzi się ta robota najszybciej po całym świecie. Owa potęga i owe przemysły zdominowane są, co prawda, przez sektory audiowizualne, ale hurtem korzysta na tym także produkcja książkowa, odcinająca kupony od dominującej pozycji języka, w którym wytwarza, dzięki której oprócz kilkuset milionów native’ów ma jeszcze do dyspozycji najliczniejsze międzynarodowe rzesze tłumaczy, którzy w przypadku sukcesu publikacji w przeciągu dwóch lat będą ją już mieli przełożoną na kilkadziesiąt języków. Nie ma się co dziwić, że w całym tym przepisywaniu historii niepoślednie miejsce i alokacja wystarczających sił ludzkich przypaść musiały najbardziej krytycznemu z tematów: Związkowi Radzieckiemu.

„Zło” i ZSRR

Z czysto literackiego punktu widzenia, a nawet i pod względem historycznego rzemiosła (gromadzenia i porządkowania faktów, także nowych, w sensie: wcześniej nieznanych), rezultaty czasem – przyznać trzeba – były co najmniej dobre. Do szczytowych osiągnięć tego podejrzanego nurtu należą te zapisane na kontach Simona Sebaga Montefiore i Williama Taubmana. Przy czym wyraźnie (choć dziwnie) zafascynowany Rosją Montefiore i jego „Stalin: Dwór Czerwonego Cara”[2] wraz z prequelem „Stalin: Młode lata despoty”[3] wyrasta bardziej z tradycji myślenia o tej części świata, którą by można nazwać kulturalistyczną – wszystko, od caratu, poprzez stalinizm, po kleptokrację epoki Jelcyna, bierze się u niego z ponadczasowych, strukturalnych, niemal metafizycznych właściwości rosyjskiej kultury, żeby nie powiedzieć rosyjskiej „duszy”, podczas gdy Taubman ze swoją monumentalną biografią Chruszczowa („Khrushchev: The Man. His Era”)[4] wywodzi się raczej z tradycji konserwatywnej amerykańskiej historiografii analizującej Związek Radziecki, jego dzieje i politykę, jako Zło, z którym – mniej lub bardziej – „walczą”.

Nawiasem mówiąc, pewne pasaże Taubmana przydałoby się uczynić lekturą tych polskich antykomunistów, którzy PRL postrzegają jako poddaną grabieży i eksploatacji kolonię ZSRR. Sam zatwardziały antykomunista, Taubman, wśród wielu ekonomicznych irracjonalizmów ZSRR podporządkowujących efektywność ekonomiczną reprodukcji władzy KPZR i szalonej ideologii, wymienia… okresowe niedobory podstawowych dóbr konsumpcyjnych spowodowane Chruszczowa decyzjami o wysyłaniu ich do Europy Środkowej i Wschodniej celem ratowania słabszych gospodarek „imperium zewnętrznego”…

Montefiore i Taubman są aż fascynujący w tym, jak bardzo zaklinają opisywaną przez siebie rzeczywistość historyczną, która nawet z tych ich opisów wydaje się chcieć przemówić inaczej, niż to czynią opatrujące ją ich autorskie oceny i komentarze. U Montefiore w „Młodym Stalinie” skandaliczne warunki, w jakich żyją robotnicy, których wyniszczająca praca finansuje olśniewające pałace nadkaspijskiej naftowej burżuazji, są jedynie „podatnym gruntem” dla szerzenia szkodliwej marksistowskiej „ideologii”. U Taubmana z kolei komunizm jest – tam gdzie wyraża on explicite swoje poglądy – „ideologią”, która zwraca się w sposób fałszywie faworyzujący do klasy robotniczej, w istocie szkodząc jej długoterminowemu „obiektywnemu interesowi” (sic!). Jednocześnie opisuje on, jak przed Rewolucją Październikową jedynie nieliczna elita klasy robotniczej w niektórych silniejszych ośrodkach przemysłowych żyła w godziwych warunkach; pokazuje nawet trochę, jak wraz z implozją Związku Radzieckiego te same miasta stają się na powrót cywilizacyjnymi dziurami lub pustyniami; a pomiędzy tymi cezurami ledwie początkowo piśmienny robotnik pochodzenia chłopskiego, główny bohater jego tomiszcza, został przywódcą mocarstwa światowego i jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie, nie mówiąc już o tym, że w tym samym okresie dziesiątki milionów ludzi na przestrzeni jednego pokolenia przenosiły się z reliktów feudalizmu w nowoczesność…

Radzieccy self-made men?

No, właśnie, trudno oprzeć się wrażeniu, że – świadomie, czy nie – obydwu przyciągnęło w bohaterach coś na kształt spełnienia się w ich postaciach mitu „od pucybuta do milionera”, w dziwacznie zmodyfikowanej wersji, bo w procesie społeczno-politycznym, który zapowiedział (czy obiecał) zniknięcie systemowych podstaw dla istnienia milionerów. I jednocześnie na skalę jakoś nieporównywalnie większą i „prawdziwą”, niż w tegoż mitu ojczyźnie i ziemi świętej. Książki Montefiore i Taubmana napisane są trochę jak hollywoodzkie scenariusze, albo tak, jakby tylko czekały na telefon z Warner Bros. Taubman operuje konstrukcją klamry i gigantycznej retrospekcji, niczym późny Sergio Leone; Montefiore po hollywoodzku dopisał do pierwszego tomu prequel. Główni bohaterowie są nakreśleni tak, by rolę w potencjalnej ekranizacji można było natychmiast zgłosić do Oscara. Nie odejmuje to jednak nawet odrobiny z negatywnej oceny projektu polityczno-ekonomicznego, którego Stalin i Chruszczow byli aktorami – w przypadku pierwszego z nich na w znacznym stopniu tragiczne nieszczęście tego projektu. Gdyby w tej wersji trafili na ekrany, świat przedstawiony byłby przedmiotem fascynacji, ale powiedzmy takiej, jak w wielkich filmowych portretach zbiorowych mafii.

Szczególnie Stalin Montefiore napisany jest jako postać jakby na miarę mitycznych kazirodców i ojcobójców – zbrodniarz niemal nieprzejawiający innych ludzkich uczuć, niż żądza władzy i dominacji, fizycznie oszpecony, ale jednocześnie zdobywający kobiety, pokonujący wszystkie przeszkody, jakby niezniszczalny. Do tego piszący pod pseudonimem wiersze, które przytoczone w całości otwierają kolejne partie prequela. Mitopodobna „monumentalizacja” postaci wpisana jest tu w przedsięwzięcie odsyłające realną politykę (tzn. taką, która zamiast zajmować się wizerunkami, nie ukrywa problemu kapitału, niesprawiedliwej dystrybucji zasobów oraz antagonizmów z nich wynikających) oraz możliwość samego choćby pomyślenia alternatywy dla kapitalistycznej formy uspołecznienia, w przeszłość absolutną, do której wszystkie drogi zostały już zasypane a mosty spalone, bo ostateczny horyzont historii osiągnięty został wraz ze zwycięstwem anglosaskiego kapitalizmu i jego formalnej legitymizacji w postaci procedur demokracji liberalnej.

Aż tu nagle ukazała się (w ubiegłym roku) najnowsza powieść Francisa Spufforda „Red Plenty” opatrzona wiele mówiącym podtytułem „Industry! Progress! Abundance! Inside the 1950s Soviet Dream”[5]. Stając się jedną z głośniejszych pozycji na brytyjskim rynku literackim ostatniego roku. Prestiżowy „London Review of Books” poświęcił jej parę stron swojego obszernego formatu[6]. Gdy chodziłem po mieście z książką w ręce, nie mogąc się od niej oderwać, przypadkowo napotkani ludzie – na wykładzie w British Museum, na premierze fenomenalnego wydania kompletu listów Róży Luksemburg po angielsku – zaczepiali mnie podekscytowanymi „Czytasz ‚Red Plenty’?” – „Ja właśnie dostałem w prezencie”, „Świetna książka”.

Powieść i skazka

Powieść? Powieść, ale uzupełniona przypisami i potężną bibliografią przedmiotu. Przedmiotu? Historii ekonomicznej Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Powieść, ale taka, w której mozaika bohaterów (w tym postaci historyczne, jak Nikita Chruszczow czy Leonid Kantorowicz, laureat nagrody Banku Szwecji, zwanej ekonomiczną Nagrodą Nobla) wpada na jej karty jedynie w odwiedziny, w większości przypadków tylko na czas jednego rozdziału, bo jej główną bohaterką jest Idea, a wszystkie postaci (w ścisłym sensie słowa ‘postać’) są nosicielami jej kolejnych historycznych stadiów, tymi, którzy na różne sposoby w nią lub jakieś jej odbicie wierzyli, oraz tymi, którzy ją skorumpowali i pogrzebali. Powieść, która jednak sama przedstawia się czytelnikowi takimi słowami:

To nie jest powieść. Ma zbyt wiele do wyjaśnienia, by być jedną z nich. Ale nie jest to też książka historyczna, ponieważ uskutecznia swoje wyjaśnienia w formie opowieści; tyle, że opowieść ta jest opowieścią o idei, i dopiero potem, w rzutach okiem na kolejne tony dziejów tej idei, opowieścią o zaangażowanych w nią ludziach. Idea jest bohaterem. […] Najlepiej nazwać to bajką – nawet jeśli to się naprawdę zdarzyło – to, lub coś podobnego. I nie jakąś-tam-kolwiek bajką, a bajką specyficznie rosyjską, która podąża tym samym tropem, co opowieść o Babie Jadze i Szklanej Górze, spisana przez folklorystę Afanasjewa, gdy ten zapuścił się w czarną rosyjską ziemię pod jej szerokim niebem w XIX stuleciu.

Podczas gdy zachodnie bajki zaczynają się przenosząc nas w inne czasy – słowami ‘dawno, dawno temu’, czyli kiedy indziej, wtedy raczej niż teraz – rosyjskie skazki dokonują korekty miejsca. ‘W pewnej krainie’, zaczynają się; albo ‘w dwudziestym siódmym królestwie…’ Znaczy to gdzie indziej, tam raczej niż tutaj. Choć owe gdzie-indziej zawsze są rozpoznawalne jak dom. Tam daleko zawsze będą otoczone drewnianym murem miasta, w których kościoły mają kopuły jak cebule. Władca będzie carem, Iwanem lub Władimirem. Ziemia jest zawsze czarna. A niebo szerokie. To Rosja, zawsze ta sama Rosja, ukochane i straszne, przeogromne terytorium na krawędzi Europy, wielkie jak cała Europa razem wzięta. Ale i nie, zarazem. To Rosja opowieści, nie prawdziwa Rosja; miejsce nigdy doskonale nie pokrywające się z krajem o tej samej nazwie. Jest do niej tak blisko jak życzenie do rzeczywistości, i równie daleko. Bo bajki dostarczały tego, czego prawdziwemu krajowi brakowało, gdy opowiadali je chłopi, a spisywał Afanasjew.

Pola prawdziwej Rosji dawały chude plony gryki i żyta. Bajkowa Rosja miała zaczarowane obrusy serwujące niekończące się uczty. Drogi prawdziwej Rosji były z błota i kolein. Bajkowa Rosja opływała w środki radosnej prędkości: latające dywany, powietrznych dżinów, konie, które ledwie zginały trawę, ponad którą mknęły. Prawdziwa Rosja zamroziła swój lud w ospałej społecznej immobilności. Bajkowa Rosja wysyłała swoich pełnych życia chłopców na poszukiwanie ognistego ptaka lub by zalecali się do Łabędziej Dziewicy. Bajki były snem, który odpychał defekty rzeczywistości.[…]

W dwudziestym wieku Rosjanie przestali opowiadać skazki. I w tym samym czasie powiedziano im, że skazki stają się rzeczywistością. Nazwa, jaką w bajkach nosił latający dywan, samolet, ‘samo-lot’ stała się powszechną rosyjską nazwą dla statku powietrznego. Potem głosy z radia i ekranu kinowego i telewizyjnego zaczęły obiecywać, że zaczarowany obrus, samobranka, ‘samo-zaopatrznik’, ma nadejść wkrótce po nim. ‘W naszych czasach’ – powiedział Chruszczow tłumowi zgromadzonemu na Stadionie Lenina w Moskwie 28 września 1959 – ‘marzenia ludzkości, pielęgnowane przez stulecia, a wyrażane w bajkach, które wydawały się zwykłą fantazją, są właśnie ludzkimi rękoma tłumaczone na rzeczywistość’. Miał przede wszystkim na myśli marzenie skazek o obfitości. Pradawny ludzki stan niedostatku miał dobiec końca, już niebawem.[s. 3-4]

„Red Plenty” ma niezwykłą konstrukcję złożoną z części podzielonych na niewielkiej objętości rozdziały, które nie wiążą się w żaden bezpośredni, fabularny ciąg przyczynowo-skutkowy oparty na jednym czy grupie bohaterów, których losy śledzimy. Tutaj też jednak trudno oprzeć się filmowemu skojarzeniu – tyle, że każda z miniatur składających się na powieść sprawia wrażenie misternej filmowej miniatury bądź dowcipnej dwudziestominutowej etiudy fabularnej, a nić, na którą wszystkie są nawleczone, to losy idei postępu. Postępu, który wszystkim wreszcie zapewni dostęp do spełnienia ludzkich potrzeb. Równy dostęp – bo materialne potrzeby wszystkich ludzi są fundamentalnie takie same, fundamentalnie i z zasady niedostępne wszystkim na równych prawach w kapitalistycznej formie uspołecznienia. Głód, chłód i niedostatek nie są jedynymi cierpieniami istoty ludzkiej, ale kiedy te uda się zlikwidować, tymi mniej bezpośrednio materialnymi zająć się będą mogli artyści, pisarze czy filozofowie, jak to kwituje jeden z galerii bohaterów.

Niewydajny Związek Radziecki?

Częścią współczesnej „wiedzy potocznej” jest, że Związek Radziecki, a wraz z nim cały „Blok Wschodni”, uległy implozji, bo ulec jej musi każdy twór społeczno-ekonomiczny o tym stopniu złożoności, który nie daje się „regulować” wyłącznie „niewidzialnej ręce rynku”. Załamały się ekonomicznie, bo gospodarka centralnie planowana jest – wedle tej potocznej wiedzy – niewydolna z natury i definicji. Tylko, że owa wiedza potoczna jest już produktem neoliberalno-neokonserwatywnego przepisywania historii. Co najmniej do końca lat 60. XX wieku mało kto, chcąc być traktowany poważnie, mógł w celu dyskredytacji Związku Radzieckiego czy Bloku Wschodniego używać argumentu jego niewydolności ekonomicznej. Nawet sceptycznie, przez największych wrogów weryfikowane w dół, wskaźniki radzieckiego wzrostu gospodarczego pozostawały zawrotnie wysokie i oprócz Japonii nikt na przestrzeni pierwszych dekad po drugiej wojnie światowej nie wytrzymywał porównania z szybującą w górę machiną radzieckiej gospodarki. Na przełomie lat 50. i 60. Zachód raczej obawiał się, czy na dłuższą metę „wolny świat” sprosta konfrontacji.

Weryfikowanie radzieckich wskaźników w dół brało się stąd, że Związek Radziecki (i jego blok), z gospodarką oficjalnie nastawioną na produkcję wartości użytkowej, a nie wymiennej, obliczał swój wzrost w sposób niekompatybilny ze sposobem, w jaki to czynił świat kapitalistyczny, który sumował dochód wszystkich mieszkańców poszczególnych krajów (czyli Marksowską wartość wymienną). Związek Radziecki obliczał wzrost produkcji materialnej. Sceptyczne weryfikowanie w dół np. przez CIA i później ekonomistów liberalnych, brało się z założenia, że nie należy w takiej sytuacji np. surowej stali liczyć osobno i dodawać ją do później z niej wytworzonych produktów radzieckiego przemysłu ciężkiego.

„Strategy and Tactics in Soviet Foreign Policy” J.M. Mackintosha[7], na ten przykład, której stary egzemplarz (książka z 1962 r.) wpadł mi w Londynie w ręce w odrobinę kryminalnych okolicznościach, pokazuje ówczesne spojrzenie Zachodu na system, który zdaniem tych, którzy dla zwycięzców przepisują dziś także historię gospodarczą, od początku był niewydolny, wytwarzający biedę i skazany na śmierć z niewydajności. Jest w tej pozycji rozdział poświęcony radzieckiej potędze gospodarczej i nieprawdopodobnemu tempu jej wzrostu jako jednemu z narzędzi rywalizacji politycznej „Kraju Rad” z Zachodem. Choć daleko było ZSRR od samej choćby możliwości potencjalnego prześcignięcia gospodarki amerykańskiej i osiągnięcia światowej dominacji ekonomicznej, to całkiem skutecznym instrumentem radzieckiej polityki międzynarodowej było przedstawianie własnego, centralnie planowanego modelu gospodarki jako bardziej atrakcyjnego dla Trzeciego Świata, którego krajom można było oferować modele instytucjonalne wraz z różnymi formami wsparcia, tym samym przykrawając strefy wpływów Zachodu. W czasach Mackintosha w miarę zorientowani ludzie wiedzieli, że niższy w ZSRR niż na Zachodzie poziom życia (liczony np. w ilości „trwałych” dóbr konsumpcyjnych – samochody, lodówki, telewizory, itd. – na 1000 mieszkańców) nie wynikał wcale ze słabości i niewydajności radzieckiego modelu ekonomicznego, ale ze poziomu, z jakiego radziecka gospodarka startowała. Czyli z tego, co tam było wcześniej. Z dziedzictwa rozwoju kombinowanego kapitalizmu (pół)peryferyjnego ostatecznie nie udało się wyrwać, co wiemy dzisiaj, ale wtedy nikt przy zdrowych zmysłach nie utrzymywał, że to socjalistyczna niewydajność jest źródłem przepaści między Pierwszym a Drugim Światem.

Przez długi czas dyskredytacji Związku Radzieckiego dokonywano więc przy użyciu argumentów z repertuaru von Hayekowskiej „drogi do poddaństwa” i okolic. Centralnie planowana gospodarka była dla swych wrogów źródłem nieuchronnego zniewolenia. Wolny rynek – warunkiem możliwości ludzkiej wolności. Opowieść o nieuchronnej i zabójczej w końcu niewydajności odebrała im pole w znacznej mierze po fakcie. Im pewniej kapitalizm kroczył ścieżką zwycięstwa, tym głębiej schował opowieść o wolności. Kiedy wroga ani alternatywy już nie ma, nie jest mu potrzebna nawet jako propagandowy pic. Rozmiary i stopień panoptycznej kontroli i inwigilacji życia każdego człowieka w państwach rozwiniętego kapitalizmu wyprzedziły do dzisiaj o całe długości wszystko, co zdołał w tej dziedzinie, w najgorszych swych okresach, osiągnąć Związek Radziecki. W Wielkiej Brytanii torysi wkrótce za podstawę odcinania zasiłków osobom bezrobotnym i innym wcześniej uprawnionym do pomocy państwa zaczną używać danych gromadzonych przez credit score agencies, dotyczących tego, na co osoby te wydają pieniądze (np. zamiast biczować się na pryczy wpatrzeni w biel sufitu, wdzięczni, że żyją, mają czelność oglądać telewizję kablową, prenumerują czasopisma lub chodzą na basen). Na podstawie danych gromadzonych z zarejestrowanych oyster cards i wszechobecnych kamer londyńska Metropolitan Police jest dzisiaj w stanie odtworzyć kroki niemal każdego mieszkańca miasta, któregokolwiek dnia na przestrzeni ostatnich kilku lat.

Obietnica i katastrofa

Seria miniatur, poprzez które Spufford snuje swoją narrację, ukazuje zarówno wielkość samego projektu (porywającego się wszak w ostatecznej, teleologicznej perspektywie na uwolnienie wszystkich ludzi od cierpień materialnego niedostatku), jak i rozmiary pułapek i skalę wewnętrznych sprzeczności, o jakie radziecki projekt społeczny musiał się potykać,i na których później się wyłoży, choć książka w sensie dosłownym nie wybiega naprzód poza rok 1970.

Młody absolwent ekonomii, Emil, wysłany na głęboką wieś trafia (w roku śmierci Stalina) do ludzi, do których dobrodziejstwa radzieckiego postępu gospodarczego wciąż nie dotarły, miejscowy sklepik zamiast łączyć ich z tego postępu produktami, jest co najwyżej jego parodią. Idąc wiejską drogą i przez pola, Emil zastanawia się, jak to, co mu na studiach przedstawiono jako ukoronowanie marksistowskiej teorii ekonomicznej, „Ekonomiczne problemy socjalizmu w ZSRR” Józefa Wissarionowicza, mogą się w ogóle nazywać, jak się nazywają, skoro wygląda z nich, jakby w socjalistycznej ekonomii nie było już żadnych problemów, wszystko zostało rozwiązane i ma już gotową formułkę, którą należy tylko przyłożyć. Jak to nie ma problemów, skoro ludzie, do których Kreml wysłał go na jakieś administracyjne stanowisko, żyją w dziwacznym potrzasku między gospodarką nakazowo-rozdzielczą, na której „łańcucha pokarmowego” znajdują się zadnim końcu, a ekscesami wyrastającego w tej sytuacji lokalnego rynku „równoległego” o wymuszonym „spontanicznym” charakterze? Czyżby to mechanicystyczne podejście do problemów ekonomii, jakby byłą nauką ścisłą (grzech, w którym w ostatnich dekadach XX wieku pogrąży się prawie cały świat, a już na pewno całe jego klasy rządzące), były już źródłem rozwoju wśród elit akademickiej ekonomii bakcyla technokratyzmu (w różnych epizodach powieści poznamy kilku nosicieli), który z czasem wykształci środowisko, w którym tak znakomicie przyjmie się zaraza neoliberalizmu? Spufford wyraźnie mówi w swoim komentarzu opublikowanym na łamach dziennika „The Guardian” jeszcze przed ukazaniem się książki, że choć jego zdaniem źródłem wielu kluczowych problemów radzieckiej gospodarki była nieobecność rynku jako mechanizmu regulującego ceny i tym samym racjonalizującego podaż i popyt, rozłożyła ją właśnie próba wyleczenia tych bolączek… receptami ekonomii neoklasycznej, tej samej, która w Polsce wciąż uchodzi za jedyną naukową ekonomię, już wtedy, na etapie centralnego planowania, bo „ekonomiści neoklasyczni prawdopodobnie po prostu mylą się co do tego, jak naprawdę działa kapitalizm”[8]. Mieszkańcy miast naukowych w rodzaju Akademgorodoka (do którego zresztą autor pojechał w poprzedzającym pisanie okresie dokumentacji) korzystają nie tylko z możliwości realizowania swoich pasji, ale i z przywilejów dostępu do dóbr inaczej bardzo ograniczonych, które do takich miejsc trafiały na zasadzie pierwszeństwa. To struktura klasowa, którą Slavoj Žižek podejrzewa o ustanowienie prototypu dla modelu nierówności klasowych właściwych dla późnego, płynnego kapitalizmu, w którym żyjemy obecnie („dostęp” jako wyznacznik pozycji w strukturze społecznych nierówności).

Spufford szkicuje pewną trajektorię systemu, który nie spełnił swojej obietnicy, ani marzenia, które za nim stało, i dla którego popełniono także straszne zbrodnie, bo wpadł w koleiny, z których trudno było zawrócić, na szlak sprzeczności, które ostatecznie przekształcą go na powrót w wulgarny kapitalizm peryferyjny. Drugą miniaturą powieści jest epizod podróży Chruszczowa do Stanów Zjednoczonych, z którego Nikita Siergiejewicz wyłania się jako pochłonięty marzeniem prześcignięcia największego kapitalistycznego imperium swoich czasów – przez ulepszoną imitację jego metod. Co później zostanie gdzieniegdzie nazwane teorią konwergencji. W wyobraźni Chruszczowa i szeregów wyznawców tego samego marzenia Związek Radziecki miał ostatecznie okazać się lepszy – centralnie sterowany, mógł z nieporównanie większym rozmachem racjonalizować wydajność i wzrost niż z natury pogrążone w chaosie rynku i „konkurencji” kasyno kapitalizmu. Związek Radziecki mógł się stać jednym wielkim, w skoordynowany sposób wymyślonym i bez porównania wydajniej zarządzanym przedsiębiorstwem. Podporządkowanym wymogom efektywności i wzrostu. Z masową produkcją tanich i dostępnych hamburgerów jako ideałem przeciwstawionym francuskim fanaberiom tysięcy gatunków serów, od krowy na każdym stoku o innej nazwie i smaku. Z ujęcia Spufforda wynika w pewnym sensie, że ZSRR owszem, upadł, ale raczej dlatego, że każdy system podporządkowany bezwarunkowo wydajności i wzrostowi wpada ostatecznie w pułapkę własnych absurdów i musi się załamać. Gdy zamiast potrzeb społecznych system ekonomiczny słucha niewolniczo i za wszelką cenę jedynie oczekiwań „efektywności” i „wzrostu”, te dwa cele, z konieczności mierzone według wybranych (zawsze w jakimś stopniu a priori) kryteriów, w pewnym momencie stają się własnymi parodiami. Budowa na zawsze pustych mieszkań opłaca się bardziej niż budowa mieszkań dla ludzi (neoliberalna Hiszpania), a wydajność transportu jest mierzona w przez wzrost tonażu i sumy kilometrów, jakie ten tonaż przemierza (na rozwój i postęp statystycznie zaczyna wtedy wyglądać wożenie wszystkiego coraz bardziej okrężnymi drogami).

Strona, którą historia nie podąża

Bajka Spufforda opowiada historię Idei, która przegrała starcie ze sprzecznościami w realiach historycznych, w których próbowano uczynić ją ciałem. Ale stawia sprawę jasno: radziecki projekt społeczny, choć przelał krew i uległ katastrofalnym skrzywieniom, nie z żądzy krwi się zrodził, ani ze zbrodniczego pragnienia ucieleśnienia sprzecznego z ludzką naturą Zła, zaprojektowanego już z premedytacją na kartach dzieł Karola Marksa, jak chciałaby historiografia intelektualistów organicznych neoliberalnego kapitalizmu od kilku dziesięcioleci. Zrodził się z pragnienia spełnienia tego wszystkiego, co w zakresie emancypacji ludzkiej i postępu – jako ratującego człowieka (wszystkich ludzi) od strachu przed głodem, chłodem, niesprawiedliwością i przemocą – obiecało Oświecenie, ale uwięzione dotąd w ramach racjonalności kapitalistycznej i jej rozumu instrumentalnego nigdy nie zdołało (i w tych ramach nie zdoła) zrealizować.

Trzecia z miniatur tej opowieści („Plastikowe kubeczki”) za jedną z bohaterów ma Galinę. Wtedy jeszcze młoda studentka i członkini Komsomołu, odwiedza pierwszą amerykańską wystawę w Moskwie (1959). Na wystawie cuda amerykańskiego dobrobytu prezentują młodzi Amerykanie, głównie studenci rosyjskiego. Jest wśród nich czarnoskóry Roger Taylor. Galina wdaje się z nim w coś na kształt niemal awantury.

– Dlaczego pan cały czas mówi my? – przerwała mu. – Dlaczego cały czas pan mówi, jakby pan był w pełni w to włączony? […] ‘My Amerykanie’, ‘my to’, ‘my tamto’. Ale biali Amerykanie wcale nie traktują pana jako równego, prawda? Pan jest z Wirginii, a Wirginia, jak sądzę, jest na południu Stanów Zjednoczonych. Tak więc oni nawet wody tej samej, co oni, panu pić nie pozwolą.[…]

Podnoszę tę kwestię, bo u nas, w Związku Radzieckim, wszystkie narodowości.

– To prawda – odpowiedział, wyprzedzając ją. –- To, co pani mówi. To prawda. Obecnie. Ale to tylko lokalne prawo; może się zmienić, i jeśli mnie pani pyta, zmieni się. Ale Deklaracja Niepodległości się nie zmieni, a wie pani, co ona mówi? Ona mówi ‘Wszyscy ludzie zostali stworzeni równi’.[…]
– Nie wiem, co dobrego z tego wynika, że te słowa są napisane na kartce papieru. W rzeczywistości one są kłamstwem – powiedziała. – W rzeczywistości te słowa są kłamstwem, czyż nie, skoro są w sprzeczności z tym, co się rzeczywiście dzieje?[s. 55-56]

Nie chodzi bynajmniej o trywialne „A w Ameryce Murzynów biją”. Chodzi o to, że utopijny wymiar radzieckiego projektu społecznego był projektem na swoim najprawdziwszym poziomie pozytywnym i – co więcej – będącym kontynuacją tych kilku naprawdę najważniejszych i najpiękniejszych wartości, które od stuleci pragnęły sprowadzić kroki historii na lepszą stronę. Choć projekt ten przegrał, był próbą urzeczywistnienia tych kilku wartości „tu i teraz”, w odpowiedzi na ich fundamentalną nierealizowalność w ramach tego, co możliwe, gdy władzę sprawuje Kapitał.

– Spójrz – powiedziała, wskazując na scenę. – Tam jest następne kłamstwo. – Przewodnicy na scenie przestali właśnie tańczyć i zaczęli odgrywać scenę wesela przy dźwiękach powolnej muzyki organowej. Dwoje przewodników odgrywających weselnych gości, mężczyzna i kobieta, również byli Czarni. – Pokazujecie nam białych i czarnych ludzi zachowujących się jak przyjaciele, podczas gdy w waszych własnych gazetach zostało to zaatakowane jako obrzydliwe, żeby Czarni i biali ludzie byli razem na weselu.

– Kilku senatorów protestowało. Jak pani widzi, przegrali ten spór i scena wesela wciąż jest w przedstawieniu.

– W przedstawieniu tak, a w rzeczywistości? Czy to by się naprawdę zdarzyło? Jakoś nie sądzę.

– Może nie w tym roku – odpowiedział Roger Taylor, napinając głos. – Ale zapytaj za rok. Zapytaj jeszcze raz za pięć lat.

– I to wam wystarczy, tak? – zapytała głosem, który sam jej się unosił – że za pięć lat sprawy mogą się mieć troszeczkę lepiej? Sądzisz, że to w porządku tak czekać, czekać i czekać? – wydawało jej się, że wygrywa to starcie, ale bańka paniki zaczęła wyślizgiwać się na wolność.

On wziął głęboki oddech przez nos – i gapił się na nią. – Nie – powiedział. – Nie sądzę, że to wystarczy. Powiedz mi, co twoim zdaniem nie jest tak, jak powinno być, w Rosji?[s. 56-57]

Jakie z największej dwudziestowiecznej „katastrofy prawdy” wyciągnąć wnioski? Że realizacja tych kilku najpiękniejszych wartości zawsze przegrywa – i najlepiej się z tym pogodzić? Czy że na naszych barkach spoczywa wciąż ten sam obowiązek odnawiania prób ich urzeczywistnienia? Zwycięska – póki co – neoliberalna „alternatywa” dowiodła już, ale nie wyczerpała jeszcze, potencjału i skali spustoszenia, które jest w stanie przynieść. Rzekomy kres neoliberalizmu, mający się wyrażać publiczną skruchą paru Greenspanów tego świata i kilkoma drobnymi, taktycznymi ustępstwami w postaci interwencji w realną gospodarkę, czy to Francji, czy Niemiec, jest tylko zestawem pozorów pozwalających na kilka przetasowań, by wszystko mogło pozostać takie samo. Kościół Neoliberalny nie oddał ambon, ołtarzy, ani miejsc za uszami królów. Wyczekując końca burzy, jego duchowieństwo i ministranci otworzyli jedynie wentyl bezpieczeństwa, karnawał, w którym nawet w dużej telewizji można powiedzieć, że są też inne teorie w ekonomii. Przez chwilę. W międzyczasie „dostosowaniu” (SAPizacji) ulegają już nie tylko kraje trzeciego świata, ale kraje Unii Europejskiej. Nie tylko te najsłabsze (Grecja, Portugalia), ale także niedawne tygrysy (Irlandia) a nawet jeden z głównych ośrodków akumulacji kapitału na skalę światową (Wielka Brytania).

***

Spufford napisał na łamach „Guardiana”:

[…] wyobrażenie ZSRR, przez krótko żywione przez Zachód w późnych latach 50. i wczesnych 60. nie było jedynie złudzeniem. Było przesadzonym obrazem czegoś prawdziwego; raportem z prawdziwej pewności celu, realnego poczucia sukcesu Moskwy, które Zachód pomógł sfałszować, tłumacząc je na zachodnie kategorie, no i wykolegować je, wpędzając w zachodnie oczekiwania. Wtedy jednak dla Związku Radzieckiego coś naprawdę szło dobrze, coś szło po myśli, co my teraz ryzykujemy wymieść daleko z pola widzenia, jak wszystkie te epizody w historii, które wskazywały kierunek potem nie podjęty, i które przez to odmawiają wpasowania się w przyjętą po fakcie perspektywę narracji, na którą przerabiamy przeszłość dla naszej wygody. [8]

 

Przypisy:
[1] Tariq Ali, „On Mao’s Contradictions”, „New Left Review” nr 66 Nov./Dec. 2010.
[2] Simon Sebag Montefiore, „Stalin: Dwór Czerwonego Cara”, tłum. Maciej Antosiewicz, Warszawa: Magnum, 2004.
[3] Simon Sebag Montefiore, „Stalin – Młode lata despoty: Zanim powstał dwór Czerwonego Cara”, Poznań: Świat Książki, 2008.
[4] William Taubman, „Khrushchev: The Man. His Era”, New York: W.W. Norton, 2003.
[5] Francis Spufford, „Red Plenty: Industry! Progress! Abundance! Inside the Fifties’ Soviet Dream”, London: Faber and Faber, 2010. Cytaty z książki podawane dalej według tego wydania.
[6] J. Hoberman, „America comes to the USSR”, „London Review of Books”, 6 Jan. 2011.
[7] J.M. Mackintosh, „Strategy and Tactics of Soviet Foreign Policy”, London: Oxford University Press, 1962.
[8] Francis Spufford, „Red plenty: lessons from the Soviet dream”, „The Guardian” 7 Aug. 2010.


Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Lewica.pl 16 lipca 2011.