Slavoj Žižek pisze gdzieś (pewnie, jak to on, w więcej niż jednym miejscu), że ideologiczny problem naszych czasów, naszego życia w neoliberalnym kapitalizmie, nie polega wcale na tym, że brakuje dostępnych nam krytyk kapitalizmu. Krytyki banków, giełdy, wielkich korporacji (konkretnych lub w ogóle) mamy w istocie całe zatrzęsienie, nawet w kulturze popularnej i hollywoodzkich blockbusterach. Prawdziwy problem polega na tym, jak te krytyki są zawężone i wybiórcze, gdzie się wszystkie zatrzymują i tracą impet, jak niewielki wycinek realnego kapitalizmu tak naprawdę poddają krytyce. Banki, spekulacyjne ekscesy giełdowe, zbyt chciwe korporacje.
Czytaj dalejLondyn
Bô mec
Qu’il est beau ! Dostrzegam go od razu, drzwi jeszcze nie zdążyły się za nim zamknąć. Quel homme ! la vache ! – to w myślach wszystko, nic nie mówię, choć mam ochotę rzucić mu głośno jakieś Hey handsome! Poluję zza baru na jego spojrzenie.
Solidnego wzrostu, mniej więcej mojego, co najmniej 180 cm, więcej. Może odrobinę ode mnie wyższy, a może tylko tak się wydaje, bo tak byczej postury. Zgrabnie wąski w pasie, opięty dżinsami doskonale przylegającymi do muskulatury jego pośladków i ud – putain, quelles cuisses! – czarna skórzana kurtka na szerokich, silnych barkach. Trochę zroszona, błyszczy perełkami drobnego deszczu, podobnie jak jego krótkie gęste blond włosy, które pewnie miałyby tendencję do rozwijania się w falującą grzywę, gdyby im pozwolił rosnąć.
O tej porze pub jest zawsze busy, stoliki zajęte. Nie ma wyjścia, musi usiąść na wysokim stołku przy barze. Chyba mu nie zależy na tym, żeby był obok wolny stołek: na nikogo więc nie czeka, jest sam. Może dlatego sprawia wrażenie smutnego, może zadumanego, rozczarowanego.
Czytaj dalejKoniec irromansu
— Co to za jeden? Powiedz mi coś o nim.
Polewa nam wina, to już koniec karafki. Siedzimy w Princi, włoska kantyna przy Wardour Street. To najkrótszy dystans, na jaki Medhat może się zbliżyć do epicentrum Soho. Przebywanie tutaj jeszcze nie znaczy, że koniecznie jesteś homo. Ale tym razem jest tak rozgoryczony, że nie przeszkadza mu, że tak tuż przy nas siedzą ludzie. Że mogą słyszeć więcej niż strzępy naszej rozmowy. Jesteśmy tutaj, bo kolejka do Banana Tree była zbyt długa. Było postanowione, że musimy odbyć poważną rozmowę, a ponieważ takiej się nie da odbyć w kolejce, staliśmy dwadzieścia minut w milczeniu i zrobiło się to nie do zniesienia. No więc porzuciliśmy kolejkę i przyszliśmy tutaj.
Siedzimy pod ścianą, nie twarzą w twarz jeden do drugiego, ale bokiem, na ukos, pod ścianą, pod którą biegnie kamienna rynna wody z malutkimi kranami-fontannami wytryskującymi ze ściany. Akurat tutaj były wolne miejsca.
— Co ci powiedzieć?
— Jak ma na imię?
— Hector.
— Skąd jest?
— Z Kolumbii.
— Latynos, no tak – kiwa dziwnie głową. – Lepszy ode mnie w łóżku?
— Nie o to chodzi – wzdycham. – Wiesz o tym.
— Lepszy ode mnie w łóżku? – powtarza, oddychając ciężko.
— Nie.
Nie kłamię. Nikt w moim życiu nie był lepszy w łóżku niż Medhat. Samo to, że potrafię doświadczyć rozkoszy – kiedyś nie potrafiłem, tak byłem zablokowany – zawdzięczam Medhatowi. Medhat jest najwspanialszym, co mi się w życiu zdarzyło – dopóki nie spotkałem Hectora. Ale z Hectorem to dopiero początek.
Czytaj dalej„Argentyna, 1985” i Oscary 2023
I. Oscary i imperialna polityka kulturalna
Imperia mają swoje polityki kulturalne, nawet jeśli – jak Stany Zjednoczone – ukrywają ten fakt, bo powiedzmy nie mają Ministerstwa Kultury. Jest ta polityka wpisana w warunki tworzenia i rozpowszechniania dzieł kultury. Są nimi nie tylko naciski czy impulsy polityczne, ale też warunki ekonomiczne. „Wolny rynek” też do nich należy, bo jest czymś zupełnie innym w Imperium, które ma dostęp do dystrybucji na rynkach całego świata (w znacznym stopniu dyktuje warunki na globalnym rynku dystrybucji) i narzuca światu globalną lingua franca – niż jest w małym, słabym kraju, którego językiem mówi kilka czy kilkanaście milionów ludzi. Stanowią ją – politykę kulturalną – również mechanizmy wytwarzania kulturalnego prestiżu, tworzenia hierarchii wartości, rozpowszechniania społecznego wrażenia o tym, co w kulturze jest ważne i dobre. One też nie muszą wcale być sterowane przez państwo, i w Imperium Amerykańskim, Imperium Dolara, z nielicznymi wyjątkami nie są.
Oscary, czyli nagrody AMPAS ([Amerykańskiej] Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej), to jeden z takich mechanizmów. Pośród nagród filmowych – laur szczególnie imperialny. Nie tyle po prostu hollywoodzki czy amerykański – to też, ale nie do końca. Obudowany licznymi klauzulami, wyposażony w portfolio historycznych wyjątków, wcale nie tak rzadkich. Bardziej jest Oscar anglosaski, przyznawany niejako z zasady czy rozpędu filmom powstałym i twórcom pracującym w dominującym (wciąż) języku kapitalizmu, nawet jeśli późnego lub schyłkowego.
Amerykanie i Hollywood zgarniają zawsze większość, co wyraża stosunki dominacji kulturalnej wewnątrz rozszerzonego Imperium Języka Angielskiego. Tego, które od czasów kolonialnej dominacji Londynu, przeszło przez czasy, w których centralna rola hegemoniczna została przejęta przez oś Nowy Jork–Waszyngton–Los Angeles (czyli: akumulacja kapitału sensu stricto – jej ramię zbrojne i gabinet polityczny – fabryka ideologicznych snów podtrzymujących imperialną dominację), przeszło w końcu do naszych czasów, w których wszystko, co stałe, może się znowu rozpuścić w powietrzu. Może się rozpuścić, nie znamy dnia ani godziny, ale póki co, trzeszczące w szwach Imperium tworzy nam w Hollywood nasze wspólne sny; narzuca nam język wymiany myśli pomiędzy mówcami różnych języków, walcząc jednocześnie o kształt samych tych myśli oraz kontrolę nad tym, które z nich da się między językami wymienić. Podbija nasze myśli i myślenie, kolonizuje wyobraźnię i grodzi jej horyzont…
Ale – wróć. Oscary. Amerykanie zgarniają zawsze większość, Anglosasi-w-ogóle – prawie wszystko, choć nie jest zapisane w żadnym statucie, a sama Akademia „Amerykańską” zwana jest tylko w innych niż imperialny językach. To działa samo z siebie. Większość członków Akademii to Amerykanie, w drugiej kolejności są to ci, z którymi najłatwiej im się dogadać i z którymi najczęściej przez to pracują, czyli inni Anglosasi. Amerykańskość łamana przez anglosaskość jest po prostu domyślnym trybem podmiotowości instytucji i jej członków. Jest oczywista, naturalna – reszta to wyjątki.
Czytaj dalejNirvaan dostępny w e-booku
Moja powieść pt. Nirvaan dostępna jest od niedawna także w formie e-booka:
- w księgarni internetowej polskiej edycji Le Monde Diplomatique
- bezpośrednio u mnie (opcja szczególnie dobra dla tych, którzy nie mają konta w polskim banku, a zamiast tego chcieliby użyć jakiejś „międzynarodowej” karty)
Obecny nakład papierowy zbliża się do wyczerpania. Lista miejsc, w których dostępne są ostatnie egzemplarze papierowe z tego nakładu, znajduje się tutaj.
Pierwsze cztery rozdziały w pliku PDF: można wybadać tutaj.
Rishi Sunak, tożsamość i wola rynków
Wielka Brytania: mało które z państw Zachodu ma bardziej konserwatywny, nawet archaiczny system polityczny. Z całym tym monarchicznym cyrkiem Windsorów, pałacem Buckingham i jego ceremoniałem, dziedziczną Izbą Lordów, wciąż nadawanymi tytułami szlacheckimi, jednomandatowymi okręgami z metodą „first-past-the-post”, perukami w sądach, itd. A tymczasem, w ciągu dwóch ostatnich miesięcy królestwo robiące tak szeroko za synonim zachowawczości, zaliczyło coś w rodzaju bingo polityczno-tożsamościowego „postępu”: po (trzeciej już!) kobiecie w tej roli premierem został potomek imigrantów z Indii, Pakistanu i Afryki Wschodniej (tyle punktów na raz!), wedle teorii ras człowiek, pardon le mot, nie-biały, który przysięgę złożył z ręką nie na Biblii a na Bhagawadgicie, jednej z ksiąg hinduizmu.
Cóż za postęp się dokonał! – mamy wierzyć. Cóż za paradoks – się nam podszeptuje – że rękoma dokonany Partii Konserwatywnej! I nie aż tak ważne w tym akurat kontekście, że Liz Truss nie dano porządzić długo, robiąc z niej Prime Ministra najkrócej na urzędzie w dziejach tego starego, jak na Europę, państwa.
Co jednak, jeśli to wcale nie paradoks – to że konserwatyści tak konserwatywni jak torysi stali się awangardą ustawionego według takich współrzędnych „postępu”? Jeśli polityka tożsamości to jest zestaw sztuczek i wytrychów, którego prawda i cele po prostu są fundamentalnie konserwatywne, jeżeli nie reakcyjne? Jeżeli wbrew temu, co wmawiały nam (zwłaszcza na Zachodzie) te wszystkie neoliberalne szarady ostatnich dziesięcioleci, „reprezentacja” wcale nie „jest ważna”? Albo może jest ważna tylko zupełnie inaczej, niż mieliśmy myśleć? Nie jest ważna, dopóki nie dotyczy klasy, czyli położenia ekonomicznego?
Czytaj dalejSmutna księżniczka z perłami w zupie
Agnieszka Jakimiak pisze w „Dwutygodniku”, że „polityczny pazur Larraína ustąpił miejsca refleksji o nieszczęśliwej księżniczce, zamkniętej w pałacu z kości słoniowej”. A nawet, że chilijski reżyser „wydaje się zapominać: Diana Spencer pochodziła z arystokratycznej i arcybogatej rodziny, jej małżeństwo z Karolem było wynikiem ustawki wysoko postawionych babć. […] Dlatego jej filmowy monolog o tym, że lubi uciechy życia charakterystycznego dla middle class i woli jeść kurczaki z KFC zamiast polować na bażanty, których (w przeciwieństwie do kurczaków) żałuje, jest dość obraźliwy i odrobinę uzurpatorski”[1].
No więc na początek wyjaśnijmy może, że nie, Pablo Larraín wcale nie zapomina. Lady Di w jego najnowszym filmie Spencer pragnie się wymknąć do sąsiedniej posiadłości, widmowej mansion, w której się wychowała, wokół której rozciągają się połacie ziemi mniej rozlegle bez wątpienia niż te, na których postawiono Sandringham House, ale też na pewno nie jest to trawnik przed domem średnioklasowej rodziny. Nie chciałoby mi się nawet sprawdzać, czy Diana rzeczywiście wychowała się tuż obok i czy posiadłość jej rodziny uległa tak szybko aż takiemu zapuszczeniu – tak niewiele mnie jej życiorys interesuje. Mniemam, że to, jak i wymykanie się tam bohaterki przez płot po nocy, to motywy fikcyjne, do kompletu z duchem Anny Boleyn. Całkiem jak bohater Gaela Garcíi Bernala ścigający poetę Pabla Nerudę w eponimicznym filmie z 2016. I uważam, że mają one (takie motywy) pełne prawo być całkowitym zmyśleniem, natomiast z całą pewnością przypominają one widzowi, że Diana bynajmniej nie pochodziła „z ludu” – na pewno nie grają na tej wiedzy wymazanie.
Przepaść między Dianą a „ludem” czy „zwykłymi ludźmi” pokazuje już otwierająca film sekwencja jej zagubienia w szczerym polu. W przydrożnym lokalu fish & chips bohaterka nie jest w stanie nawiązać z obecnymi tam ludźmi elementarnej komunikacji w bardzo prostej sprawie: ustalenia, gdzie właściwie się znalazła. Diana jest dla nich tylko wizerunkiem służącym do utrzymania ich w politycznej pasywności, takiej samej jak ich milczenie na jej widok. Człowiek za tym wizerunkiem nie jest w stanie – z prostym życiowym problemem – przebić się do nich przez barierę zrobioną z samego tego wizerunku. Relacja dominacji więzi obydwie strony tej relacji, chciałoby się przywołać odpowiednich myślicieli.
Czytaj dalejMy name is Khan and I am not a terrorist
Niedawno [ tekst ukazał się 25 marca 2010 na łamach bloga Najważniejsza ze sztuk, który prowadziłem wtedy na portalu Lewica.pl] na łamach polskiej edycji „Le Monde diplo” zadawałem z niepokojem pytanie, czy w Bollywood zanosi się na kseofobiczny backlash antymuzułmański, którego symptomy analizowałem w filmie Kurbaan – innymi słowy, czy zanosi się na bliźniacze wobec „Hollywood po 11 września” „Bollywood po 26 listopada 2008”.
W momencie, kiedy tamten tekst wychodził z drukarni, stanęło mi przed oczami, że w Bollywood też już się tym jednak na szczęście martwią i to bardziej niż się spodziewałem. Wygląda to nawet tak, jakby cudowne dziecko Bollywoodu, hindus Karan Johar – producent Kurbaan – zorientował się gdzieś w połowie produkcji tamtego filmu o reakcyjnych treściach dziełka Renzila D’Silvy (nazwisko chrześcijańskie) i zakasał rękawy, by przeciwdziałać backlashowi uderzającemu w wyznawców islamu. I z tego powstał My Name Is Khan (Nazywam się Khan).
Mój Dżihad
Pociąg staje, pod ziemią. Nie wiem nawet, gdzie dokładnie – czytałem Diunę, pierwszy raz w życiu coś tak długiego po angielsku, musiałem się skupić – szarpnęło wszystkimi, zaraz potem znieruchomienie, cisza, rozglądanie się wkoło. Przez okna wagonu widać tylko ściany ciemnego tunelu – albo jesteśmy między stacjami, albo tuż przed jakąś. Na pewno gdzieś w centrum albo na West Endzie, bo za głęboko, dużo za głęboko, żeby telefon łapał zasięg.
Cisza. Dłuższa chwila. Gasną światła, potem mrugają nieznośnie, stabilizują się z powrotem. Komunikat, pociąg na chwilę zatrzymany.
Kilka minut później – jeszcze jeden komunikat. Wciąż zatrzymany, nie wiadomo, na jak długo. Żadnych konkretów, tylko wrażenie – coś się stało.
Już bez tego byłem spóźniony. Prysznic trzy razy dłużej niż normalnie. Kilka razy się przebierałem, musiałem usiąść, żeby się opanować, a jak już usiadłem, to chyba z pół godziny się nie ruszałem. Strach zamroził moje spojrzenie na przypadkowym punkcie na ścianie. Nawet nie punkcie – gdzieś pośrodku szerokiej plamy ściany, bez nawet punktu z prawdziwego zdarzenia.
Teraz – dopełnienie katastrofy.
Już pół godziny stoimy. Końca nie widać.
Patrzę na telefon, sam nie wiem, który już raz. Jakbym naprawdę wierzył, że mógł odzyskać zasięg. Wagon nie ruszył nawet o milimetr. Nic się nie zmieniło, żadnych nowych wiadomości, żadnych notyfikacji, żadnych aktualizacji, zero zasięgu.
Kolejne ogłoszenie z kabiny kierowcy: wypadek transportowy. Co to znaczy – wypadek transportowy?
W telefonie moja konwersacja z J. – J. Grindr, tak go zapisałem, bo stamtąd go „znam”; jak naprawdę ma na imię? – kończy się na mojej do niego wiadomości. Napisałem ją jakby w ostatniej chwili, zanim wjadę pod ziemię, jakbym, cholera, wiedział, że zaraz utkwię tu na Bóg wie, ile. „Jestem nieśmiały”. To ta ostatnia wiadomość. Zdążyłem się jeszcze dowiedzieć, że odebrał i przeczytał – WhatsApp, dwa „ptaszki”, kolor błękitny.
Pewnie już dawno coś odpowiedział, ale co? Co myśli o tym, że to ostatnia rzecz, jaką napisałem od ponad godziny? Trochę głupie, jak na ostatnią wiadomość. Mogłoby na przykład znaczyć „Jestem zbyt nieśmiały, jednak nie przyjadę, sorry”. Oczywiście, jestem tak cholernie, kurwa, nieśmiały, że do tej chwili nie ufam sobie, że do niego dojadę, dojdę do jego drzwi i do nich zadzwonię. Ale naprawdę miałem takim zamiar, podjąłem ogromny wysiłek, żeby tam do niego dotrzeć. Żeby pokonać tę pizdę, tego tchórza w sobie.
Tak zaczyna się piąta z Soho Stories. Po całość – zajrzyj tutaj.

Dlaczego Imperium żąda głowy Assange’a?
Tekst ukazał się pierwotnie 12 stycznia 2021 na łamach portalu Strajk.eu.
W kalejdoskopie bieżących wydarzeń warto nie zapominać o sprawie Juliana Assange’a. Jest ona ważniejsza niż wynikałoby z miejsca, jakie zajmuje w przekazie większości polskich mediów. Kolejny akt tej tragedii (coraz wyraźniej, niestety, widać, że to się inaczej niż tragicznie nie skończy) rozegrał się w dwóch odsłonach przed londyńskim sądem Old Bailey.
W pierwszej odsłonie, 4 stycznia, sędzia Vanessa Baraitser odrzuciła amerykański wniosek o wydanie go amerykańskiemu wymiarowi „sprawiedliwości”. Uzasadniła to jedynie dramatycznym stanem jego zdrowia fizycznego i psychicznego, który może oskarżonego doprowadzić nawet do samobójstwa. Odrzuciła natomiast wszystkie argumenty obrony odnoszące się do meritum. Że amerykańskie żądania są bezprawne, bo Assange’a chronią gwarancje wolności słowa i prasy (Assange jest pierwszym w historii dziennikarzem ściganym na podstawie Espionage Act, amerykańskiej „Ustawy o szpiegostwie”). Że prawdziwe powody amerykańskiego postępowania przeciwko niemu są stricte polityczne, a ekstradycja w sprawach politycznych jest explicite zakazana przez traktat ekstradycyjny między Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi.
Nazajutrz ten sam sąd odrzucił wniosek o wypuszczenie Assange’a za kaucją z więzienia o podwyższonym rygorze, Belmarsh, w którym wyniszczony niemal kompletną izolacją Assange umiera na raty. Prawnicy Waszyngtonu nie składają broni i będą się odwoływać. Brytyjczycy czekają jedynie, aż do Białego Domu wprowadzi się nowy lokator i da jasno do zrozumienia, jakie są intencje wstępującej administracji wobec Australijczyka.
Assange i WikiLeaks
Słynny australijski dziennikarz i wydawca jest na celowniku Stanów Zjednoczonych i posłusznej ich woli Wielkiej Brytanii już od ponad dekady. Unieruchomiony najpierw w ambasadzie Ekwadoru w Londynie – dostał tam azyl polityczny za prezydentury Rafaela Correi, w 2012 roku. Nie mógł się stamtąd ruszyć, bo na zewnątrz cały czas czekała gotowa go aresztować brytyjska policja, a Amerykanie szukali możliwości, jak go z ambasady porwać lub jak go tam otruć. Było to już formą uwięzienia, ale stało się uwięzieniem sensu stricto, gdy władzę w Ekwadorze przejął Lenin Moreno (w 2017). Moreno, pomimo iż startował jako namaszczony przez Correę jego ideowy następca, po przejęciu władzy przeszedł na pozycje proamerykańskie. Oznaczało to m. in. sprzedanie Assange’a w zamian kredyty z kontrolowanych przez Amerykanów międzynarodowych instytucji finansowych. Na początek było to uprzykrzanie mu życia, znaczące pogorszenie warunków jego pobytu, szpiegowanie wszystkich jego kontaktów (w tym z prawnikami i najbliższymi mu osobami) za pośrednictwem hiszpańskiej firmy ochroniarskiej i przekazywanie zdobywanej tak wiedzy Waszyngtonowi. W końcu Ekwador po prostu wydał go Wielkiej Brytanii, żeby ta wydała go następnie Amerykanom.
Dziesięć lat pościgu, podstępów i osaczenia. W tym czasie: dwóch amerykańskich prezydentów, demokrata i republikanin, wkrótce na urząd wstąpi trzeci; po naszej stronie oceanu: trzech brytyjskich premierów. Wołanie Imperium o głowę Assange’a – bez zmian, cały czas to samo.
Czytaj dalej