Sam nie wiem. Może my jeszcze tego nie zrozumieliśmy, a Natalia Janoszek, bohaterka ogromnego (jak na standardy polskiego internetu i skalę swoich zbrodni) śledztwa dziennikarskiego Krzysztofa Stanowskiego z YouTube’owego „Kanału Sportowego”, bardziej niż Nikodemem Dyzmą naszych czasów jest w istocie autorską kolosalnego, na wiele lat rozpisanego, medialnego performansu? Przedsięwzięcia na styku sztuki krytycznej, konceptualnej i, powiedzmy, (new) media art? Gdzie media – telewizje, sosziale, portale internetowe, a także ich personel – wkręcone i wkręceni zostali w rolę pożytecznych idiotów wkładających bezwiednie swoją pracę w budowę jej dziwacznego osobistego projektu. I tylko brak dyplomu uczelni artystycznej oddziela ją jeszcze od momentu, w którym ktoś napisze o tym podrozdział do nowej książki o polskiej sztuce współczesnej. Mogłaby być takim naszym współczesnym Celnikiem Rousseau albo Nikiforem konceptualnego (new) media artu. Taką Mariną Abramović, na jaką nas stać?
Vincent Coquaz, dziennikarz francuskiej „Libération” przygotował niedawno reportaż o światowej „sieci” ściemnianych („fałszywych”) festiwali i przyznawanych przez nie „nagród z dupy” (tak sobie, nieco swobodnie, pozwalam przetłumaczyć jego frazę „prix bidons”). Następnie opowiadał o nich także na antenie radia France Culture, gdzie można tego wysłuchać za darmo.
Na świecie nie przestają powstawać nowe festiwale filmowe, ale to nie jest tak, że nic poniżej Cannes, Berlina, Wenecji, Toronto, Locarno, San Sebastian, Karlowych Warów i Tokio nie zasługuje na poważnie traktowanie. Zawsze np. powstawały i od dawna są kontynuowane poważne, ale wąsko sprofilowane imprezy, poświęcone tylko animacji, tylko filmom krótkim, tylko filmom fantastycznym, tylko filmom młodych twórców czy np. tylko filmom o górach. Wyraża to pasje ich założycieli i organizatorów, zagospodarowuje nisze tematyczne czy odpowiada na geograficzne zróżnicowanie zainteresowań, wypełnia lokalne luki kulturalne, itd. Wiele nowszych małych festiwali to uczciwe skromne przedsięwzięcia dostarczające mniej lub bardziej lokalnym społecznościom wyselekcjonowane pod jakimś kątem produkcje gdzie indziej albo jeszcze niedostępne – na wielkim ekranie.
Problemem jest pączkowanie festiwali, które są po prostu oszustwami. Żerują na panującej w przemyśle filmowym potrzebie dystynkcji, potrzebie czegoś, na czym można te wszystkie filmy promować, w warunkach, kiedy powstają ich na świecie każdego roku tysiące, a większość tego, co się przebija do masowej świadomości, osiąga to za sprawą kilku dominujących platform i międzynarodowych dystrybutorów. Wiedza o reszcie w znacznym stopniu ginie gdzieś w odmętach globalnego szumu informacyjnego. Kto nie ma do wielkich platform i dystrybutorów dostępu, kto nie cieszy się ich względami – małe przedsięwzięcia z małych krajów, w mało znanych językach, twórcy bez pieniędzy na promocję, młodzi z pierwszym filmem, mało znani, niezorientowani – może się czuć zdesperowany. Coquaz i jego rozmówcy w France Culture zwracają uwagę, że wiele „fałszywych festiwali” opiera się na wyłudzaniu pieniędzy od filmowców zgłaszających tam swoje filmy: płaci się za submission, czyli, żeby film był rozważony/przyjęty. Płaci się nieraz od każdej kategorii, w jakiej chcemy, żeby jeden i ten sam film został rozpatrzony. Płaci się za wstęp na galę przyznania nagród. Bywa, że płaci się za nagrody.
Czasem jednak festiwale zapraszają i przyznają nagrody byle komu, żeby zrobić wrażenia na innych, od których prawdopodobnie wyłudzają środki na organizację swoich szemranych wydarzeń. Tę ostatnią opportunity, jak się wydaje, wypatrzyła Natalia Janoszek na demaskowanym przez Stanowskiego festiwalu JIFFA. Festiwale te pasożytują często na podobieństwie nazwy do faktycznie istniejącej prestiżowej imprezy, albo organizowane są w tym samym mieście, albo tuż pod, i się przez to niejako podszywają pod tamte. Używają podobnych nazw lub symboli nagrody. W ten sposób indyjska impreza JIFFA, skąd Janoszek wracała z laurami, które tak wyolbrzymiała przed swoją publicznością, wywołuje konfuzję z IIFA, faktycznie ważnymi nagrodami International Indian Film Academy Awards. Przyznawane od 2000 roku, nie są aż tak stare i „szlachetne” jak inne nagrody filmowych Akademii (Oscary, Cezary, BAFTA, EFA) i są w rzeczywistości przyznawane w głosowaniu publiczności, ale są istotnie ważnym trofeum w indyjskim showbizie. Janoszek niejako wywęszyła i wykorzystała możliwość, by odwrócić „kierunek żerowania” w pasożytującym na artystach i przemyśle filmowym przemyśle ściemnianych festiwali i „nagród z dupy”.
Sukces mistyfikacji Janoszek – rozwijanie jej przez dekadę (aż do wyrżnięcia w końcu o Stanowskiego) długo było sukcesem – zależał od dokonania przez nią kilku trafnych krytycznych rozpoznań jednocześnie i połączenia ich ze sobą.
Równie trafnie, co lokalizując „fałszywe festiwale” (ale i konkursy piękności) oceniła polskie media i pracujących tam mediaworkerów (kiedyś, przed zniszczeniem mediów przez internet, zwanych dziennikarza). Założyła, że nikt tam już nie ma elementarnej wiedzy, żeby się w tym orientować, odróżniać prawdziwe festiwale od ściemnianych, wiedzieć czym Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes różni się od targów filmowych w Cannes, a w panującej dziś w mediach kulturze pracy (przepisywanie komunikatów prasowych napływających od PR-owców i rzeczników prasowych, zrzucanie riserczu i mnóstwa innych rzeczy na nieopłacanych i wyciskanych jak cytryny stażystów) nikomu nawet nie będzie się chciało nie tylko poszukać i obejrzeć filmów, których rzekomo była gwiazdą, ale nawet sprawdzić na stronach festiwalu w Cannes (nic tam nie jest utzrymywane w tajemnicy), że przecież żadnego filmu z nią tam nie było.
Jej projekt nie miałby także szans powodzenia, gdyby nie – również przez Janoszek trafnie rozpoznany – stopień prowincjonalizacji polskiej kultury po upadku PRL i przyjęciu przez Polskę roli amerykańskiego satelity na wschodzie Unii Europejskiej. W codziennym polskim obiegu kulturalnym za kulturę światową robi niemal wyłącznie imperialna kultura amerykańska. Domy wydawnicze, dystrybutorzy, nadawcy zredukowali do minimum obieg treści kulturalnych jakiegokolwiek innego pochodzenia. Polscy odbiorcy mają niewielki kontakt nawet z kinem europejskim, a co dopiero z tym, co powstaje na innych kontynentach. Literaturę nawet tak wielkich języków jak arabski, indonezyjski czy mandaryński, jeżeli się w ogóle przekłada, to często z angielskich przekładów. I tak dalej.
Janoszek zorientowała się, ile biżuterii musi na niej czasem podyndać, żeby dla publiczności plotkarskiej wyglądała „jak z Bollywood”. Rozeznała się co do minimum frazesów i banałów o indyjskiej kulturze i kinematografii, jakie musi mieć w zanadrzu, żeby sprawiać właściwe wrażenie na publiczności, która jest w całkowitej niewiedzy i na dziennikarzach, którzy nawet nie wiedzą, że wcale nie trzeba znać hindi, żeby mieć dostęp do internetowych baz danych i źródeł pozwalających na weryfikację podstawowych faktów. Mówimy o największej kinematografii świata i kraju, w którym angielski jest jednym z konstytucyjnych języków urzędowych (i jest jedynym językiem mówionym w całym kraju, nawet jeśli nie przez wszystkich mieszkańców). Wiedziała nawet, że może raz mówić, że w Bollywood powstaje 200, a innym razem ponad 1000 filmów rocznie, bo ilu mediaworkerów w Polsce rozumie różnicę między Bollywood a kinem indyjskim?
Janoszek wiedziała, jak łatwo w poruszyć polskie serca struną „Polka/Polak robi karierę za granicą”. Połączyła to z trafną diagnozą pogardy zarówno publiczności polskich mediów plotkarskich, jak i personelu tych mediów – wobec wszystkiego, co nie leży na zachód od Polski, wobec każdej kultury, której przedstawiciele są bardziej od nas brązowi. Stanowiła ona (ta pogarda) warunek możliwości sukcesu jej dziwnego projektu, gwarancję, że rzesze odbiorców i mediaworkerów podtrzymujących plotkarskie przestrzenie internetu nigdy nie pomyślałoby, żeby faktycznie obejrzeć te jej rzekome indyjskie filmy. W wyobraźni tej publiczności nic w tamtym kinie nie może być warte oglądania, ciekawe, zrozumiałe międzykulturowo; wszystko na pewno jest gęstą magmą nierozróżnialnego nawzajem od siebie chłamu, tak jak nieodróżnialną masę stanowią do nich sami Indyjczycy i ich nazwiska, których zapamiętywaniu i odróżnianiu wszystkim szkoda wysiłku.
Czy to jest w ogóle teoretycznie możliwe, żeby dziewczyna z Polski zrobiła karierę w Bollywood?
Sam znam co najmniej trzy osoby, które wystąpiły w bollywoodzkich filmach – jako statystki, głównie w zbiorowych scenach tanecznych. Być może cały pierwotny pomysł Natalii Janoszek narodził się ze znajomości takich historii, których w istocie jest na pęczki. Ze dwie dekady temu, w okresie tuż po wprowadzeniu do polskich kin pierwszego bollywooda (Czasem słońce, czasem deszcz), spotkałem dwie młode kobiety, które oszalały na punkcie Shahrukha Khana (zapisywanego częściej jako Shah Rukh Khan, ale w tej postaci trudniej to po polsku odmieniać) i postanowiły pojechać do Bombaju z zamiarem, żeby go spotkać. Jak wielu cudzoziemców zostały złowione, nie pamiętam czy na ulicy, czy w hotelu, przez poszukiwacza statystów dla dużej bombajskiej produkcji. Okazało się, że był to Don 2 – prawdziwy blockbuster z… Shahrukhiem Khanem we własnej osobie, w roli głównej. Jednej z nich zaproponowano nawet ujęcie, w którym miała być z Shahrukhiem sam na sam na kanapie w lounge space jakiegoś wypasionego bombajskiego klubu i się z nim „prawie całować”. Nieboraczka nie spodziewała się aż takiego sukcesu swojej wyprawy, zdrętwiała na tej kanapie z przerażenia i musieli ją odesłać na bok i zastąpić inną dziewczyną. Czy którakolwiek z tysięcy takich statystek zrobiła w Bollywood karierę? Nie, urodzone poza Indiami aktorki, owszem, robią czasem kariery, ale jak dotąd wszystkie reprezentują indyjską diasporę – Deepika Padukone urodziła się w Kopenadze, a Katrina Kaif w Hongkongu, ale obydwie w indyjskich rodzinach, w rodzinach zwanych w Indiach skrótem NRI (non-resident Indian).
Powody tego stanu rzeczy są złożone i mogłyby stanowić temat osobnego eseju, ale może tak w największym skrócie. Indyjskie kino popularne zbyt mocno rezonuje z rejestrami i symboliką zakorzenionymi w tamtejszej mitologii i epice religijnej – ciężko z zewnątrz wejść w taki tryb budowania znaczeń. Kino bombajskie uwielbia na gwiazdy kreować przedstawicieli indyjskich mniejszości, tzn. wyznawców innych religii niż hinduizm. Mówi się, że bombajskim ośrodkiem produkcyjnym rządzą muzułmanie (łatwo rozpoznawalni po nazwiskach, poczynając od wszystkich Khanów), jest tam cała armia Sikhów (wszyscy o nazwisku Singh), a w pionierskim okresie tego kina ogromną rolę odegrali Parsowie (społeczność pochodzenia irańskiego), ale także bombajscy Żydzi. Są to jednak wszystko ludzie, którzy wyrośli w indyjskiej kulturze, wewnątrz tych wzorów kulturowych i w zrozumieniu dla osadzonej w nich „techniki budowania znaczeń”. Ale chodzi również o to, jakim projektem kulturalnym było kino bombajskie od swoich narodzin: miało być antykolonialną fabryką snów, fabryką snów postkolonialnego procesu nation-building w Indiach, wreszcie fabryką snów dla „brązowych” ludów tego świata. Ergo: formą kulturalnego oporu przed dominacją Zachodu. Z tych względów jest w bombajskim kinie, owszem, miejsce dla europejskich/białych aktorów – ale raczej w opowieściach o tematyce antykolonialnej i w rolach najwyżej drugoplanowych (np. jako kolonizatorów właśnie, vide takie filmy jak Rebeliant, Rang De Basanti czy RRR, ale to już Tollywood).
Obecnie, wraz z ofensywą Stanowskiego, przedziwny projekt Janoszek przeszedł na etap prawdziwie Marina Abramović style. Jednym z najgłośniejszych i najbardziej kontrowersyjnych dzieł serbskiej artystki konceptualnej był performance pt. Rhythm 0 (1974). Widzowie/uczestnicy przez czas jego trwania dostała prawo do robienia z jej ciałem i jej ciału – obecnemu przed nimi – na co tylko mieli ochotę. Przez sześć godzin swojego trwania eksperyment ujawnił drzemiący w widzach sadyzm i bezinteresowne pragnienie zadawania przemocy, skoro faktycznie nie groziły za to żadne konsekwencje. Janoszek doprowadziła swój projekt do momentu, w którym stała się ofiarą podobnego sadyzmu ze strony Krzysztofa Stanowskiego, który wyżywa się na niej, powtarzając wiele argumentów, niewybrednych docinek i wulgaryzmów wielokrotnie, przez prawie trzy godziny tylko tego jednego materiału na YouTubie (który przecież jest zwieńczeniem całej mini-serii). Przekroczył próg, za którym możemy już śmiało mówić o kopaniu leżącego. Wytoczył przeciwko Janoszek działa, które wolelibyśmy częściej widzieć w działaniu przeciwko osobom i instytucjom, których potęga, wpływy i nadużycia byłyby proporcjonalne do epickiej skali krytyki, jakiej celem uczynił śmieszne dziewczę z Bielska Białej. Lepiej by też było, gdyby tym działom nie towarzyszyło całe to youtubera chamstwo, mizoginia, itd.
Tu na scenę wchodzi bowiem jeszcze jedno wielkie krytyczne rozpoznanie projektu Natalii Janoszek: we współczesnych polskich mediach jedynym człowiekiem, który potrafił rozpoznać niekompetencję, dziadostwo i lenistwo swoich kolegów po fachu okazuje się człowiek ani trochę od nich nie lepszy, człowiek, który z chamstwa zrobił swój styl, podbijał prawicowych demagogów i robił interesy z podejrzanymi podmiotami i ludźmi. Mieszkańcy Indii i ich kultura zlewają się Stanowskiemu w taką samą jak krytykowanym dziennikarzom nierozróżnialną masę, reprezentuje on ten sam kulturalny prowincjonalizm (znajomość spoza Polski jedynie kultury/popkultury amerykańskiej), a w jego wendecie przeciwko Natalii Janoszek wyczuwa się niezdrową rozkosz czerpaną z dokopywania leżącej. Jeśli częstotliwość wyrazów pogardy wobec kobiet, jakimi upstrzony jest jego materiał, jest tu jakąś wskazówką, to być może ta rozkosz ma w jakimś stopniu swoje podłoże mizoginiczne.
To nie jest tak, że dziergany przez tyle lat dziwaczny projekt automistyfikacyjny Natalii Janoszek jest społecznie nieszkodliwy – ponad to, że normalizacja kłamstwa jest trochę szkodliwa. Jeżeli ktoś, tak jak ja, uważa, że reklama jest szkodliwa i powinna być w znacznej mierze zakazana, to trudno się smucić, że komuś się udało oszukać tzw. reklamodawców, fałszując zasięgi swoich profili w social media. Good riddance. Ale, jeśli wierzyć Stanowskiemu, posługując się mistyfikacjami o swojej międzynarodowej karierze, Janoszek wyłudziła też spore odszkodowanie od dostawcy ważnej usługi publicznej (od zakładu komunikacji miejskiej w Warszawie). Brała też udział w czymś, co wygląda na oszustwo blockchainowe, być może było jego częścią także oszustwo podatkowe – jakby mało było tego, że używała swoich zmistyfikowanych „wpływów” w procesie normalizowania wyjątkowo szkodliwej społecznie branży kryptowalut. Szkodliwy jest też model gospodarki, którego nie wielką częścią jest Janoszek: polegającej na czerpaniu zysków z mnożenia cyfrowych pozorów, bo wysysa on realną wartość z sektorów gospodarki, które coś realnego, często bardziej potrzebnego, wytwarzają. Żeby wzbudzać sympatię i uwodzić kolejnych naiwnych, Janoszek opowiadała o swojej działalności charytatywnej, która być może nigdy nie zaistniała. Nie była to więc jedynie niezbyt szkodliwa społecznie mitomania – wymiarów szkodliwości społecznej znajdziemy tu na pewno co najmniej kilka. Podobnie szkodliwa jest demaskowana przez Stanowskiego bezmyślność mediów czytających tak długo z jej skryptu bez sprawdzania.
Smutną lekcję o stanie polskiego dziennikarstwa i mediów (starych i nowych) stanowi jednak fakt, że najgłośniejszym w tym momencie krytykiem amatorszczyzny polskich mediów, w tym największych nadawców telewizyjnych, jest człowiek moralnie, intelektualnie i politycznie od nich nie lepszy – i że lepszych mediów w Polsce nie będzie – i to jeszcze długo. Smutną lekcję stanowi też to, że wobec błyskawicznej popularności materiału Stanowskiego na YouTube (5,6 miliona wyświetleń w 8 dni) trudno nie zadawać pytania, czy swojej roli nie odegrała w niej perwersyjna radość z udziału w linczu na kobiecie, której w końcu powinęła się noga, a już sobie roiła, że nie wiadomo, co z niej będzie.
Jarosław Pietrzak