Izraelski reżim apartheidu od wielu już tygodni dawał do zrozumienia, że pełnoskalowa ofensywa na Rafah, taka z powietrza i na lądzie z każdej strony, jest sprawą przesądzoną i nieuniknioną. Premier Binjamin Netanjahu oraz inni członkowie rządu i izraelskiej armii mówili o tym otwarcie już od jakiegoś czasu.
Mówią o tym otwarcie, pomimo iż wyrazy potępienia takich planów spływają nie tylko ze strony instytucji, agencji i przedstawicieli ONZ (z sekretarzem generalnym António Guterresem na czele), nie tylko ze strony państw globalnego Południa od dawna krytykujących Izrael (jak Republika Południowej Afryki), ale już także przerażonych konsekwencjami potencjalnej operacji przedstawicieli sojuszników Tel Awiwu, dotąd bezkrytycznych lub milczących. Po jednej stronie Atlantyku Josep Borrell, szef dyplomacji Unii Europejskiej, jeszcze nie tak dawno kojarzony raczej z rasistowskimi bon motami o ogrodzie (liberalno-demokratyczny Zachód) i dżungli (reszta świata). Dzisiaj, 15 maja, głos protestu wydała z siebie w końcu unijna dyplomacja jako taka. A po drugiej stronie może nie aż tak stanowcze, ale jednak zaskakujące, bo niesłyszane chyba od prezydentury Eisenhowera, ostrzeżenia płynące z Białego Domu.
Palestyńczycy w Rafah
Wyrazy potępienia planów ofensywy na Rafah są oczywiście spowodowane tym, że to ostatnia niezrównana jeszcze przez Izrael z ziemią miejscowość w Strefie Gazy, na jej południowym krańcu, dociśnięta do zamkniętej granicy z Egiptem. Granica ta tak naprawdę przecina miasto na dwa Rafah, jak Cieszyn po polskiej i czeskiej stronie. Do Rafah w Strefie Gazy uciekła prawdopodobnie połowa mieszkańców całej enklawy, wypędzona z pozostałych okręgów (tzw. muhafaz) dotychczasowymi ofensywami izraelskiej armii. Rafah miało być tym miejscem, w którym będą „bezpieczni” – tak im mówił Cahal (izraelskie wojsko), kiedy ich przepędzał z kąta w kąt. Stamtąd nie mają już dokąd uciec – tak długo, jak długo granica z Egiptem pozostaje zamknięta. Mogą ewentualnie z powrotem do któregoś z miast i miejscowości na północ od Rafah (mówi się, że ponad pół miliona już próbuje to czynić). Te jednak są nie tylko zniszczone – z całymi dzielnicami nie nadającymi się już do życia – ale też wcale nie przestały być atakowane, gdyż izraelska armia nie przestaje ponawiać uderzeń z powietrza i lądowych inkursji, uzasadniając je potrzebą zapobiegania powrotowi tych terenów pod kontrolę Hamasu.
O ofensywie na Rafah Izrael mówił co najmniej, odkąd atakował Chan Junis. Długo jej jednak nie rozpoczynał. Zgaduję, że w zaciszu gabinetów i na liniach telefonicznych i łączach internetowych toczyło się jakieś przeciąganie liny – najpewniej pomiędzy Waszyngtonem, Tel Awiwem a Kairem.
Pierwotny plan Netanjahu był taki, by z Rafah wszystkich Palestyńczyków ze Strefy Gazy wypchnąć do Egiptu. Wiemy, bo już w październiku wyciekły dokumenty, które na to wskazują. Kair nie chciał się na to zgodzić i cały czas trzymał granicę z Gazą zamkniętą ze swojej strony. (Na przykładzie własnych wysiłków celem wydobycia z Gazy swojego ojca, opowiada po polsku na YouTube i na łamach VivaPalestyna.pl pochodzący ze Strefy Gazy wrocławski chirurg Ahmed Elsaftawy, zamknięta granica i desperacja palestyńskich rodzin stworzyły sytuację korupcyjną i możliwość pozyskiwania walut obcych przez egipskich strażników granicznych). W tym samym czasie Kair zakładał chyba jednak fatalistycznie, że wypchnięcie Palestyńczyków z Gazy na terytorium leżącego w Egipcie Półwyspu Synaj może być całkiem realną konkluzją prowadzonej przez Izrael hekatomby, bo po cichu i w głębokiej tajemnicy rozpoczął jednak budowę czegoś, co wygląda na przygotowywany obóz dla uchodźców. Oficjalne stanowisko Kairu nie ulegało jednak zmianie: był to brak zgody na wypchnięcie gazańczyków do Egiptu.
W tej sytuacji, za zamkniętymi drzwiami, administracja prezydenta Joe Bidena najprawdopodobniej wyszarpała od Netanjahu odsunięcie pełnoskalowej inwazji na Rafah w czasie. Na co chciała ten czas wykorzystać? Na przekonanie Netanjahu do rozmów pokojowych? Raczej nie, bo USA same nie widzą w nich miejsca dla Hamasu, a to w Gazie wciąż „the only game in town” (mówiąc słowami zasłużonego dla sprawy palestyńskiej posła brytyjskiej Labour Party Geralda Kaufmana).
Na co więc? Myślę, że na to, by zorganizować inne niż granica z Egiptem drogi i kierunki ucieczki oraz przerzutu umykających przed zagładą Palestyńczyków. Temu najpewniej – a nie dostarczaniu pomocy humanitarnej (tę można by łatwiej i od razu, nie marnując czasu, dostarczać lądowo) – miał służyć projekt tymczasowego portu budowanego przez Amerykanów w pośpiechu w Strefie Gazy. W takim pośpiechu, żeby był „operacyjny” przed rozpoczęciem przez Izrael inwazji na Rafah.
Sekwencja niespodziewanych zdarzeń
W ostatnich dniach nastąpiła jednak krótka sekwencja znaczących, choć nieoczywistych wydarzeń. W okrutnym teatrze cieni rozgrywanym nad głowami zdesperowanych Palestyńczyków uwięzionych w Rafah, coś uległo niespodziewanej – lub spodziewanej przez niewielu – ale być może radykalnej zmianie.
Co to za wydarzenia?
Po pierwsze, Izrael rozpoczął atakowanie Rafah (w nocy z 6 na 7 maja), jednak póki co, nie jest to operacja „pełnoskalowa”. W porównaniu z poprzednimi inwazjami na miasto Gaza czy na Chan Junis, jest to wciąż względnie ograniczona operacja. Wygląda raczej jak komunikat, coś w rodzaju: „żarty się skończyły, lada dzień zaczynamy na całego”. Połączony jednak być może z próbami wyszarpania wciąż czegoś od Amerykanów.
Po drugie, Amerykanie po raz pierwszy od października zagrozili, że przerwą dostawy broni, jeśli inwazja na Rafah nie będzie poprzedzona jakimś rozwiązaniem gwarantującym bezpieczeństwo cywilów. I faktycznie 8 maja zamrozili dostawę m. in. 1800 wyjątkowo zabójczych bomb MK-84 o masie około tony jedna – właśnie dlatego, że spodziewają się, że pociski te spadłyby na Rafah. Administracja Bidena zorientowała się poniewczasie, że za popieranie obecnej agresji Izraela na Gazę zapłaci przy urnach wyborczych w listopadzie.
Albo jest tak, że te amerykańskie naciski mają zmusić Izrael do odkładania wciąż totalnej ofensywy na Rafah, przez co ten powstrzymuje się jeszcze przed rozpętaniem na całego tej finałowej masakry, choć już wysłał tam pierwsze oddziały, które być może miały ją rozpoczynać. Albo odwrotnie: te już rozpoczęte punktowe ataki na cele w Rafah są sposobem wywierania przez coraz bardziej aroganckiego Netanjahu nacisków na administrację Bidena.
Po trzecie, izraelska ograniczona ofensywa w Rafah ma swój odcinek lądowy: przejęcie przez Izrael całkowitej kontroli nad przejściem granicznym w Rafah (7 maja). Oznacza to odcięcie już wszelkich dostaw pomocy humanitarnej głodującym Palestyńczykom, ale także nawet teoretycznego dostępu do jedynej dla nich drogi ucieczki: do Egiptu.
Jest to bulwersujący i niespodziewany zwrot akcji. Wiadomo, że do niedawna wypchnięcie pozostających przy życiu Palestyńczyków na Synaj było jednym z prawdziwych, choć niewyrażanych jawnie, strategicznych celów Netanjahu od samego początku tej ludobójczej kampanii (sformułowanym w jego gabinecie już w pierwszych dniach po wybuchu prowadzonego przez Hamas palestyńskiego powstania 7 października 2023), a po prawdzie to sam pomysł istniał już od lat. Problemem dla Izraela było to, że Egipt nie chciał się na to zgodzić. Napisałem dla „Tygodnika Spraw Obywatelskich” obszerny tekst, w którym oddzieliłem deklarowane od prawdziwych celów Netanjahu w Gazie, a także wyłożyłem, dlaczego Egipt tak bardzo się tego boi (tekst dostępny jest tutaj). Dzisiaj wygląda na to, że nagle to Izrael nie chce ich już tamtędy wypuścić…
Czyżby w międzyczasie przerażony perspektywą rzezi w Rafah i wybuchu gniewu własnego społeczeństwa, że ich rząd na to pozwala, Kair jakimiś kanałami zasygnalizował w ostatnich dniach gotowość otwarcia przejścia granicznego na oścież?
Po czwarte, no właśnie, Kair. Rząd w Kairze ogłosił 12 maja, że Egipt dołącza do pozwu o ludobójstwo wniesionego przeciwko Izraelowi do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze przez Republikę Południowej Afryki w grudniu 2023. Ruch, którego chyba nikt się po rządzie al-Sisiego nie spodziewał. Od kilkudziesięciu lat panujący w Egipcie reżim militarnej dyktatury, przerwany jedynie szybko abortowanym interludium po obaleniu prezydenta Mubaraka, jest państwem klienckim Stanów Zjednoczonych. W zamian za kolosalne wsparcie materialne dla swojej armii dokonało ono tak głębokiej normalizacji stosunków z Izraelem, że w odniesieniu do Gazy i Palestyńczyków stało się właściwie podwykonawcą polityki okupanta. Przez kilkanaście lat de facto pomagało mu utrzymywać barbarzyńską i w rażący sposób sprzeczną z prawem międzynarodowym blokadę Gazy, która bez kolaboracyjnej postawy Egiptu byłaby po prostu nieskuteczna.
O co w tym wszystkim chodzi?
Jest to więc ze strony Kairu posunięcie niespodziewane i dramatyczne. Może stanowić zerwanie z linią w polityce międzynarodowej, której Egipt trzymał się od czasu prezydentury Anwara Sadata (jako pierwszy arabski przywódca uznał Państwo Izrael na płaszczyźnie dyplomatycznej i podpisał z nim traktat pokojowy w 1979 r.). Jest to niebywały zwrot akcji – nawet jeśli głęboką motywację reżimu al-Sisiego stanowi raczej pragnienie wykonania w ostatniej chwili desperackiego uniku. Uniku przed czym? Przed powtórką z placu Tahrir, czyli przed gniewem egipskiego społeczeństwa, które mogłoby go zmieść z planszy niczym wówczas Mubaraka. W ten sposób rząd w Kairze w ostatniej chwili demonstruje przed swoim społeczeństwem, że może późno, ale w końcu zajmuje słuszną pozycję w sprawie, która spędza sen z powiek całemu Egiptowi. W ostatniej chwili przed czym? Przed rozpoczęciem izraelskiej rzezi Rafah. Znaczyłoby to, że również Egipt traktuje ją już jako w zasadzie przesądzoną.
Dwa ostatnie wydarzenia z omawianej tu sekwencji – zablokowanie przez izraelskie wojsko przejścia granicznego w Rafah od strony palestyńskiej oraz ruch Egiptu przed Trybunałem w Hadze – wydają się być ściśle powiązane. Jakby Egipt wiedział już, że rzeź Rafah jest przesądzona, dlatego postanowił, że otworzy przejście i wpuści wszystkich uciekających gazańczyków na Synaj – a Izrael nagle przewrócił stolik i postanowił zapobiec dokładnie temu, o co zabiegał od października.
Co się zmieniło po stronie izraelskiej? Na razie możemy tylko zgadywać.
Może być tak, że Netanjahu jest już w tak głęboko irracjonalnym amoku, że chce ukarać Stany Zjednoczone za ich niewystarczającą lojalność. Pokazać im, że ogon (Izrael) może merdać psem (Stanami Zjednoczonymi) i wymordować Palestyńczyków w Rafah, zamiast ich wypuścić do Egiptu – na złość Bidenowi. Po to tylko, żeby pokazać, że może zrobić, co zechce; że żadna zewnętrzna siła nie ogranicza woli i nagiej siły Izraela. W międzynarodowych wystąpieniach Netanjahu ton pogardliwego strofowania świata za to, że nie robi wszystkiego, czego od niego oczekuje Państwo Izrael, obecny był od dawna, ale w ostatnich miesiącach się tylko nasilał.
Nie da się wykluczyć, że Netanjahu, w obawie o utratę władzy w Izraelu, próbuje pokazać się swojemu elektoratowi jako „silny przywódca”, za demonstrację tej swojej siły obierając rozwiązanie, które połączy wymordowanie Palestyńczyków zepchniętych do Rafah z „ukaraniem” prezydenta USA, który chciał mu narzucać jakieś ograniczenia.
Może być też nieco inaczej.
Od początku trwającej już ósmy miesiąc izraelskiej zagłady Gazy Netanjahu znajdował się w paranoicznej sytuacji. Z jednej strony „wojnie z Hamasem” zawdzięczał, że wszelkie kampanie zmierzające do pozbawienia go władzy i/lub postawienia przed sądem (m. in. za korupcję) straciły impet. Nowy stan wyjątkowy pomógł mu odzyskać wystarczające polityczne poparcie. Z drugiej strony musi mu jednak cały czas towarzyszyć świadomość, że jeżeli nie dostarczy żądnej krwi publice zwycięstwa, nie zrealizuje deklarowanych celów wojny (Hamas wciąż istnieje, zakładnicy wciąż nieodzyskani), to czyhające na niego siły polityczne wrócą po niego ze zdwojoną energią.
Dlatego od początku dążył do tego, by ta wojna nie skończyła się na Gazie, widząc w jej eskalacji szansę na własne polityczne przetrwanie, a także źródło wymówek dla wszystkich poniesionych w przyszłości porażek (coś w rodzaju: „zbyt wiele sił sprzysięgło się przeciwko nam, byśmy mogli osiągnąć wszystkie cele”). To dlatego od razu, już 7 października, próbował przekonywać międzynarodową opinię, że Hamas tak naprawdę realizował polecenia Iranu. Jesteśmy już w ósmym miesiącu zagłady Gazy – i pomimo rozlicznych prowokacji wymierzonych w Iran, ostrzeliwania pozycji Hezbollahu w Libanie i rutynowych bombardowań tego i owego w Syrii (Izrael prowadzi je od wielu lat) żadna z tych stron nie dała się wkręcić w te machinacje na tyle, by sprawy wyrwały się jej spod kontroli.
W tej sytuacji Netanjahu stanął przed widmem takiego oto rozwoju wydarzeń: gdyby uciekający przed wymordowaniem Palestyńczycy ze Strefy Gazy uciekli teraz wszyscy do Egiptu, on pozostałby na tym pobojowisku z pustymi rękoma. Ani Hamas nie zlikwidowany (działałby nadal na uchodźctwie, a także na Zachodnim Brzegu Jordanu, gdzie jego popularność rośnie, prawdopodobnie wespół z rekrutacją nowych członków), ani zakładnicy nie odbici. A jednak wojnę – przynajmniej tę konkretną wojnę – trzeba by wówczas ogłosić jako zakończoną. Po tej deklaracji czekałaby go bez wątpienia utrata władzy, koniec kariery politycznej i prawdopodobnie więzienie.
Netanjahu postanowił więc zablokować i odciąć przejście graniczne w Rafah być może właśnie w momencie, gdy Egipt był już gotów je otworzyć. Po to, żeby uniknąć tego, czego obawia się najbardziej: zakończenia wojny. Żeby odzyskać szanse na rozpętanie znacznie większej wojny regionalnej – kiedy solidarność arabskiej, irańskiej, albo może nawet pakistańskiej ulicy zmusi w końcu któreś z ich rządów do militarnej odpowiedzi na rzeź zagłodzonej, zapędzonej w kozi róg populacji Gazy.
Jarosław Pietrzak
Jestem na Facebooku i Twitterze (pardon, X).
Tekst opiera się na stanie rzeczy znanym w dniu 15 maja 2024 r.
Źródło ilustracji: OpenStreetMap
Zobacz też: