Bukowa Góra, czyli neolityczne megality w moim mieście

Korzystając z długotrwałego chorobowego (na „burnoucie”), znalazłem w końcu jakieś sensowne bilety, więc uciekłem w lipcu na chwilę od holenderskiej kuchni i tych protestanckich nudziarzy tu w Amsterdamie, by wybrać się na chwilę do mojego rodzinnego miasta, czyli do Dąbrowy Górniczej.

W zeszłym, 2022 roku, po raz pierwszy usłyszałem o archeologicznym odkryciu tuż pod moim miastem (administracyjnie w jego granicach), na jednym ze wzgórz porośniętych sztucznym (posadzonym w XX w. przez ludzi) lasem bukowym. W 2021 archeolodzy zainteresowali się wystającymi w okolicach szczytu Bukowej Góry z ziemi dziwnymi kamieniami, których kształt i ustawienie (np. pionowe) wyglądały niespecjalnie na dzieło wyłącznie natury.

(Więcej o tym odkryciu i co już wiadomo np. tutaj na śląsko-zagłębiowskim portalu Ślązag.)

Większość mieszkańców okolicy nigdy się nie domyślała, że tak blisko mogłaby znajdować się megalityczna konstrukcja z epoki neolitu, na dodatek o „astronomicznych parametrach” jak jakieś Stonehenge w Anglii czy inne rondele w Austrii czy na Kujawach.

Na pewno mnie w młodości nie mieściło się to w głowie. Miałem wrażenie, jakby całe Zagłębie, przemysłowy region otaczający zewsząd moje miasto, zabudowane było niemal w całości dopiero w epoce nowoczesnej, tak bardzo się tam wszystko kojarzyło z przemysłem, a to, co z przemysłem związane, przemysłem i dla przemysłu postawione tak kompletnie zakryło tam jakąkolwiek starszą przeszłość. Kilka wyjątków, jak kościół św. Antoniego na wzgórzu w dzielnicy Gołonóg, pozwalało się domyślać historii sięgającej najwyżej kilkaset lat wstecz, ale też sprawiało wrażenie, jakby była ta historia wyjątkowo skąpo rozrzucona, obecna jedynie w rzadkich punktach.

Ale ktoś tam sobie czasem spekulował. Mąż jednej mojej przyjaciółki z liceum, a zarazem szwagier drugiej, z jednej z tamtych wsi właśnie pochodząc, nieraz, jak po tym wzgórzu pochodził, powiadał, że to musiała być jakaś ludzka konstrukcja sprzed tysięcy lat. Jak się w końcu okazało.

Na drugi dzień po moim przyjeździe do Dąbrowy Górniczej wyciągnąłem moich braci i bratową na rowerową wycieczkę na Bukową Górę (jak ja, żadne z nich nigdy tam nie było, choć bywali niedaleko).

Nie jest łatwo to znaleźć. Droga nie jest oznaczona, bo nie jest to jeszcze oficjalnie otwarte dla zwiedzających. Miejsce znajduje się na Google Maps, ale jako że jest to w lesie, to GPS nie pokazuje drogi precyzyjnie (można zastać krzaki tam, gdzie Google myśli, że jest ścieżka, itp.), więc zgubić się po wielokroć można łatwo. Po pięciu latach jeżdżenia po Amsterdamie miejskim rowerem bez przerzutek (w kraju tak płaskim jak Niderlandy nikt ich nie potrzebuje) i z hamowaniem w pedałach a nie na kierownicy, miałem problemy z przezwyciężeniem wpisanych w moje mięśnie przyzwyczajeń mojego ciała (gdy trzeba było zwolnić lub zahamować, zawsze reagowałem najpierw nogami), co się skończyło kilkoma drobnymi wypadkami.

Ale dotarliśmy. Stanowisko otoczone było taśmą i ostrzeżeniami, że jest monitorowane, ale były to ściemy, bo nikt nie przeszkadzał we wkroczeniu na kamienny plac, z daleka przesłonięty drzewami.


Moja powieść pt. „Nirvaan”.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Myśliwi, wojownicy, informatycy

Na Dzień Kobiet (wczoraj) przypomniał mi się James Damore. Pamiętacie tego buca? To ten amerykański informatyk, który pod koniec minionego roku zdobył niespodziewanie światową sławę mizoginicznym „memo” opublikowanym przezeń na wewnętrznych platformach komunikacyjnych jego ówczesnego miejsca pracy, Google. Damore czuł się – jako biały, heteroseksualny mężczyzna – „dyskryminowany” przez panującą w Google „monokulturę politycznej poprawności”, która między innymi usiłuje „promować” kobiety. Zdaniem Damore’a w technologicznych gigantach Doliny Krzemowej są one tak słabo reprezentowane nie za sprawą żadnych przeszkód systemowych tylko różnic w „naturalnych”, „biologicznych” predyspozycjach między mężczyznami a kobietami. IT byłaby jakoby środowiskiem odpowiadającym „naturalnym” predyspozycjom mężczyzn, podczas gdy „naturalne” predyspozycje kobiet realizują się w innych branżach, polach aktywności zawodowej i życiowej. Kiedy memo Damore’a zaczęło szaleć nie tylko w biurach Google’a, ale już po całym internecie, kalifornijski gigant technologiczny zwolnił Damore’a pod zarzutem wzywania do dyskryminacji.

Jest wiele punktów, od których można zacząć krytykę esencjalistycznych argumentów Damore’a o „naturalnych” właściwościach mężczyzn i kobiet, i już to chyba z każdej z nich zrobiono.

Że sektor technologiczny ma problem z dyskryminacją, kobiet i kolorowych mężczyzn (innych niż Hindusi, przynajmniej w świecie anglosaskim) i jeśli pion HR w Google’u jest przynajmniej świadomy istnienia takiego problemu, to to akurat świadczy na ich korzyść. Zabawne, że Damore przekonywał (póki co przegrał w amerykańskim odpowiedniku sądu pracy), że dowodem na to, że padł ofiarą dyskryminacji, jest fakt, że zwolniono go, pomimo iż przedtem dostawał roczną premię w akcjach Google o wartości 150 tys. $. Tymczasem nie każdy w Google’u dostaje taką premię i choć zgaduję, to obawiam się, że przy bliższej inspekcji wyszłoby jednak, że mężczyźni częściej niż kobiety, całkiem więc możliwe, że ta jego premia mogłaby być dowodem w zupełnie innej sprawie.

Że argumentacja wiążąca współczesne „męskie” zawody z tym, że „to mężczyźni byli kiedyś myśliwymi”, a kobiety „zbierały jagody i przytulały dzieci” to pseudonauka, podobnie jak prawie cała psychologia ewolucyjna, z której katalogu większość z tych mądrości się wywodzi. Sposoby zdobywania pożywienia i zaspokajania potrzeb to rzeczy, których się uczymy od innych ludzi, a inni potem od nas, wszystko w odpowiedzi na warunki ekologiczne i ekonomiczne, w jakich żyjemy. Rzeczy wyuczone nie stają się cechami dziedziczonymi potem przez dzieci. Jeżeli ktoś z nas zostawiony na tydzień sam w lesie będzie wiedział, jak sobie dopaść własnoręcznie jakieś mięso, to tylko, jeśli od kogoś się wcześniej nauczył, w przeciwnym razie szybko przekonamy się, że ta umiejętność nie jest wcale zapisana w naszych genach, nawet jeśli jesteśmy akurat mężczyzną. Choć zdolność mówienia i myślenia w języku jest naszą cechą biologiczną, gatunkową, to dzieci mówią wyłącznie w tych językach, w których ktoś wcześniej mówił do nich, a nie w tych, którymi mówili nieznani im przodkowie.

Że nie dziedziczymy cech po przodkach tej samej płci, co nasza – nawet gdybyśmy jednak dziedziczyli zdolności przez naszych przodków wyuczone. Nie wiadomo, dlaczego miałaby to być prawda akurat na tej płaszczyźnie, skoro widzimy we własnych rodzinach na pierwszy rzut oka, że innych cech nie dziedziczymy w taki sposób. Ja mam kolor oczu po ojcu a kształt nosa po matce.

Że może i owszem, mózg dorosłej kobiety różni się trochę od mózgu dorosłego mężczyzny, ale mózgi dwóch osób tej samej płci, z których jedna od dzieciństwa codziennie grała na skrzypcach, a druga nigdy nie uczyła się muzyki, też się różnią. Mózg się zmienia i rozwija w zależności od tego, co robi, czego się uczy, do czego jest stymulowany; nie jest cały z góry i do końca zaprojektowany w momencie zapłodnienia. Od wczesnego dzieciństwa każemy chłopcom i dziewczynkom robić inne rzeczy, jednym zabraniamy płakać, innym zabierać głos „bez potrzeby”, jednym każemy biegać i kopać piłkę, a drugim siedzieć cicho. Jak pod koniec tego procesu ich mózgi miałyby wyglądać tak samo?

Wreszcie, że programiści znaleźli się w rzekomo oczywistym łańcuchu „naturalnie męskich” zajęć, ciągnącym się od polowania i wojny, dopiero w latach 80. XX w., kiedy to wydziały związane z informatyką na politechnikach i uniwersytetach zostały zdominowane przez mężczyzn wraz z rosnącym ekonomicznym uznaniem, znaczeniem i prestiżem programowania i okolic w „nowej gospodarce”. W takich np. latach 50. czy 60. XX w. programistki znajdowały się w analogicznym ciągu „naturalnie kobiecych” zajęć wymagających „naturalnie kobiecych” przymiotów cierpliwości, zdolności wykonywania zadań żmudnych i powtarzalnych, itd. Dokładnie jak opieka nad dziećmi i sprzątanie.

Ale wcale naprawdę nie chciałem tutaj pisać drobiazgowej polemiki z myśleniem à la Damore. Nie mam dla niej czasu ani cierpliwości, a Internet pienił się od nich w zeszłym roku, kiedy karierę zrobiło jego memo. Nie ma nic nowego w tym, że nierówności są przez ich beneficjentów (np. białych, heteroseksualnych mężczyzn o konserwatywnych poglądach, otrzymujących co roku premię w akcjach Google o wartości 150 tys. $) przedstawiane nie jako nierówności właśnie tylko jako różnice, oczywiście naturalne. Bo to ich urządza.

To wszystko miało natomiast stanowić rozbudowane wprowadzenie do prawdziwego tematu, który skłonił mnie, żeby tę notatkę naprędce (między rozmowami w sprawie pracy, nomen omen) napisać: czy współczesna antropologia ma odpowiedź na pytanie o pochodzenie podziału ról innych niż prokreacyjne na męskie i żeńskie, czyli pochodzenie płciowego podziału pracy?

Naszymi najbliższymi krewnymi wśród naczelnych są szympanse i bonobo, mieliśmy wspólnego przodka, nasze gałęzie ewolucyjne rozdzieliły się pięć milionów lat temu. Szympanse i bonobo polują czasem w grupach, a nawet „chodzą na wojnę”, tzn. walczą czasem z innym stadem o terytorium. And guess what? Samice uczestniczą w jednym i drugim. Ze względu na nasze bliskie pokrewieństwo, nie ma powodu sądzić, że wśród naszych prehistorycznych przodków było inaczej.

Największy żyjący francuski antropolog, Maurice Godelier (jego detronizująca Lévi-Straussa książka o metamorfozach struktur pokrewieństwa wciąż oczekuje na polski przekład) jest przekonany, że u źródeł płciowego podziału pracy leży społeczny wynalazek, uniwersalnie wdrożony, który w najbardziej radykalny sposób dokonał separacji człowieka od reszty królestwa zwierząt: udomowienie ognia. A więc nie natura a kultura. Przyjmuje się, że miało ono (udomowienie ognia) miejsce około 500 tys. lat temu, już przez homo erectus, choć był to długi i stopniowy proces, który toczył się w różnych częściach świata w różnym tempie; nasi przodkowie żyli wtedy w niewielkich, społecznościach, które dzieliły dystanse utrudniające szybkie przekazywanie sobie wiedzy.

Nasza kolektywna pamięć, „gatunkowa podświadomość”, by tak rzec, nie straciła wszystkich wspomnień po czasach sprzed płciowego podziału pracy, choć trzeba ich szukać pomiędzy wierszami form, które uległy daleko posuniętej transformacji. Symboliczne ślady są tu i ówdzie zamrożone w rezerwuarach mitów, nawet takich, które wciąż całkiem dobrze pamiętamy. Lévi-Strauss odkrył kiedyś, że są dwie grupy, na które dzieli się większość prastarych mitów ludzkości, w zależności od tego, kiedy powstały: paleolityczne i neolityczne. Paleolityczne opowiadają (wprost, pośrednio lub metaforycznie) o opanowaniu ognia właśnie. Neolityczne o opanowaniu ziemi i cykli przyrody, pór roku, itd., czyli o rolnictwie (wprost, pośrednio lub metaforycznie).

Jeden taki paleolityczny mit wszyscy znamy, to ten o Prometeuszu. Mówi on w swojej rzadziej przypominanej części, że zanim ludzie poznali dzięki Prometeuszowi ogień, nie było wśród nich jeszcze kobiet. Sami mężczyźni. Mówi on też, że wykiwany Zeus za kradzież ognia ukarał nie tylko Prometeusza (przykuwając go do skały i skazując na wyrywanie mu wciąż odrastającej wątroby przez orła); pokarał także ludzi, zsyłając pośród nich pierwszą kobietę, Pandorę, która potem otworzyła puszkę z nieszczęściami. Oczywiście, sympatyzując z feminizmem, łatwo, zwłaszcza za sprawą tej ostatniej bohaterki, zatrzymać się na mizoginicznym poziomie/aspekcie rzeczonego mitu i przeoczyć, że w poprzedzającym opanowanie ognia świecie „bez kobiet” zastygła w nim, w symbolicznym, zwodniczym kamuflażu, odległa pamięć o czasach, w których nie było płciowego podziału pracy. Kobiety nie istniały w tym sensie, że nie dzielił ich od mężczyzn podział pracy a z nim cała jego symboliczna obudowa (albo nadbudowa). Podział ról na męskie i żeńskie jest karą (ceną) za ogień.

Godelier (w Metamorfozach pokrewieństwa, przekład mój, naprędce, na podstawie wydania angielskiego, bo takie mam):

Zwierzęta spożywają swój pokarm na surowo i boją się ognia. Ogień jest zarazem bronią i narzędziem. Posiadanie ognia umożliwiło ludziom ochronę przed dzikimi zwierzętami i przed zimnem. Umożliwiło im wykorzystywanie zasobów – roślin w szczególności – które nieugotowane są niejadalne. Dało im dostęp do nowych, zimnych obszarów globu i oczywiście umożliwiło przetrwanie ostatnich epok lodowcowych […]. Ale ponad wszystko, ogień popchnął przodków człowieka do stworzenia miejsc, w których jedzenie było gotowane i się nim dzielono, obozowisk odrębnych od miejsc, w których dziczyzna była zabijana i rozkrawana.

[…]

Ogień musiał być podtrzymywany i chroniony przed wiatrem, deszczem, itd. Te operacje wymagały ze strony społeczeństwa pewnej organizacji, podziału pracy pomiędzy płciami i pokoleniami. Stąd współpraca dla dobra grupy, która używała ognia do gotowania, ogrzewania się i ochrony. A podczas gdy uczyli się używać ognia jako narzędzia ochrony, ludzie musieli się też nauczyć, jak chronić siebie przed ogniem, jak trzymać dzieci z dala od niego.

Trzymać dzieci z dala od ognia. Skoro to kobiety rodziły i karmiły piersią dzieci, to one zostały też z nimi przy ognisku, żeby młode się nie poparzyły. Ale „naturalność” tego rozszerzenia nie była wcale biologiczna, była już operacją społeczną i symboliczną. Tak opanowanie ognia, jak i zmiany, które zaszły w jego konsekwencji, były naszą (jako ludzi) aktywną interwencją w warunki i sposoby naszego wspólnego istnienia, czyli kulturą.

Są to kluczowe fakty z punktu widzenia analizy okoliczności, które doprowadziły do powstania, w grupach protoludzkich, do społecznych komórek prokreacji i wychowywania dzieci, w których dorośli mężczyźni i kobiety wspólnie pracowali. Ogień to więc początek gotowania pożywienia oraz nowego podziału pracy między mężczyznami a kobietami.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Na zdjęciu nad tekstem: Moses Odunmbaku

_20180309_162130