Myśliwi, wojownicy, informatycy

Na Dzień Kobiet (wczoraj) przypomniał mi się James Damore. Pamiętacie tego buca? To ten amerykański informatyk, który pod koniec minionego roku zdobył niespodziewanie światową sławę mizoginicznym „memo” opublikowanym przezeń na wewnętrznych platformach komunikacyjnych jego ówczesnego miejsca pracy, Google. Damore czuł się – jako biały, heteroseksualny mężczyzna – „dyskryminowany” przez panującą w Google „monokulturę politycznej poprawności”, która między innymi usiłuje „promować” kobiety. Zdaniem Damore’a w technologicznych gigantach Doliny Krzemowej są one tak słabo reprezentowane nie za sprawą żadnych przeszkód systemowych tylko różnic w „naturalnych”, „biologicznych” predyspozycjach między mężczyznami a kobietami. IT byłaby jakoby środowiskiem odpowiadającym „naturalnym” predyspozycjom mężczyzn, podczas gdy „naturalne” predyspozycje kobiet realizują się w innych branżach, polach aktywności zawodowej i życiowej. Kiedy memo Damore’a zaczęło szaleć nie tylko w biurach Google’a, ale już po całym internecie, kalifornijski gigant technologiczny zwolnił Damore’a pod zarzutem wzywania do dyskryminacji.

Jest wiele punktów, od których można zacząć krytykę esencjalistycznych argumentów Damore’a o „naturalnych” właściwościach mężczyzn i kobiet, i już to chyba z każdej z nich zrobiono.

Że sektor technologiczny ma problem z dyskryminacją, kobiet i kolorowych mężczyzn (innych niż Hindusi, przynajmniej w świecie anglosaskim) i jeśli pion HR w Google’u jest przynajmniej świadomy istnienia takiego problemu, to to akurat świadczy na ich korzyść. Zabawne, że Damore przekonywał (póki co przegrał w amerykańskim odpowiedniku sądu pracy), że dowodem na to, że padł ofiarą dyskryminacji, jest fakt, że zwolniono go, pomimo iż przedtem dostawał roczną premię w akcjach Google o wartości 150 tys. $. Tymczasem nie każdy w Google’u dostaje taką premię i choć zgaduję, to obawiam się, że przy bliższej inspekcji wyszłoby jednak, że mężczyźni częściej niż kobiety, całkiem więc możliwe, że ta jego premia mogłaby być dowodem w zupełnie innej sprawie.

Że argumentacja wiążąca współczesne „męskie” zawody z tym, że „to mężczyźni byli kiedyś myśliwymi”, a kobiety „zbierały jagody i przytulały dzieci” to pseudonauka, podobnie jak prawie cała psychologia ewolucyjna, z której katalogu większość z tych mądrości się wywodzi. Sposoby zdobywania pożywienia i zaspokajania potrzeb to rzeczy, których się uczymy od innych ludzi, a inni potem od nas, wszystko w odpowiedzi na warunki ekologiczne i ekonomiczne, w jakich żyjemy. Rzeczy wyuczone nie stają się cechami dziedziczonymi potem przez dzieci. Jeżeli ktoś z nas zostawiony na tydzień sam w lesie będzie wiedział, jak sobie dopaść własnoręcznie jakieś mięso, to tylko, jeśli od kogoś się wcześniej nauczył, w przeciwnym razie szybko przekonamy się, że ta umiejętność nie jest wcale zapisana w naszych genach, nawet jeśli jesteśmy akurat mężczyzną. Choć zdolność mówienia i myślenia w języku jest naszą cechą biologiczną, gatunkową, to dzieci mówią wyłącznie w tych językach, w których ktoś wcześniej mówił do nich, a nie w tych, którymi mówili nieznani im przodkowie.

Że nie dziedziczymy cech po przodkach tej samej płci, co nasza – nawet gdybyśmy jednak dziedziczyli zdolności przez naszych przodków wyuczone. Nie wiadomo, dlaczego miałaby to być prawda akurat na tej płaszczyźnie, skoro widzimy we własnych rodzinach na pierwszy rzut oka, że innych cech nie dziedziczymy w taki sposób. Ja mam kolor oczu po ojcu a kształt nosa po matce.

Że może i owszem, mózg dorosłej kobiety różni się trochę od mózgu dorosłego mężczyzny, ale mózgi dwóch osób tej samej płci, z których jedna od dzieciństwa codziennie grała na skrzypcach, a druga nigdy nie uczyła się muzyki, też się różnią. Mózg się zmienia i rozwija w zależności od tego, co robi, czego się uczy, do czego jest stymulowany; nie jest cały z góry i do końca zaprojektowany w momencie zapłodnienia. Od wczesnego dzieciństwa każemy chłopcom i dziewczynkom robić inne rzeczy, jednym zabraniamy płakać, innym zabierać głos „bez potrzeby”, jednym każemy biegać i kopać piłkę, a drugim siedzieć cicho. Jak pod koniec tego procesu ich mózgi miałyby wyglądać tak samo?

Wreszcie, że programiści znaleźli się w rzekomo oczywistym łańcuchu „naturalnie męskich” zajęć, ciągnącym się od polowania i wojny, dopiero w latach 80. XX w., kiedy to wydziały związane z informatyką na politechnikach i uniwersytetach zostały zdominowane przez mężczyzn wraz z rosnącym ekonomicznym uznaniem, znaczeniem i prestiżem programowania i okolic w „nowej gospodarce”. W takich np. latach 50. czy 60. XX w. programistki znajdowały się w analogicznym ciągu „naturalnie kobiecych” zajęć wymagających „naturalnie kobiecych” przymiotów cierpliwości, zdolności wykonywania zadań żmudnych i powtarzalnych, itd. Dokładnie jak opieka nad dziećmi i sprzątanie.

Ale wcale naprawdę nie chciałem tutaj pisać drobiazgowej polemiki z myśleniem à la Damore. Nie mam dla niej czasu ani cierpliwości, a Internet pienił się od nich w zeszłym roku, kiedy karierę zrobiło jego memo. Nie ma nic nowego w tym, że nierówności są przez ich beneficjentów (np. białych, heteroseksualnych mężczyzn o konserwatywnych poglądach, otrzymujących co roku premię w akcjach Google o wartości 150 tys. $) przedstawiane nie jako nierówności właśnie tylko jako różnice, oczywiście naturalne. Bo to ich urządza.

To wszystko miało natomiast stanowić rozbudowane wprowadzenie do prawdziwego tematu, który skłonił mnie, żeby tę notatkę naprędce (między rozmowami w sprawie pracy, nomen omen) napisać: czy współczesna antropologia ma odpowiedź na pytanie o pochodzenie podziału ról innych niż prokreacyjne na męskie i żeńskie, czyli pochodzenie płciowego podziału pracy?

Naszymi najbliższymi krewnymi wśród naczelnych są szympanse i bonobo, mieliśmy wspólnego przodka, nasze gałęzie ewolucyjne rozdzieliły się pięć milionów lat temu. Szympanse i bonobo polują czasem w grupach, a nawet „chodzą na wojnę”, tzn. walczą czasem z innym stadem o terytorium. And guess what? Samice uczestniczą w jednym i drugim. Ze względu na nasze bliskie pokrewieństwo, nie ma powodu sądzić, że wśród naszych prehistorycznych przodków było inaczej.

Największy żyjący francuski antropolog, Maurice Godelier (jego detronizująca Lévi-Straussa książka o metamorfozach struktur pokrewieństwa wciąż oczekuje na polski przekład) jest przekonany, że u źródeł płciowego podziału pracy leży społeczny wynalazek, uniwersalnie wdrożony, który w najbardziej radykalny sposób dokonał separacji człowieka od reszty królestwa zwierząt: udomowienie ognia. A więc nie natura a kultura. Przyjmuje się, że miało ono (udomowienie ognia) miejsce około 500 tys. lat temu, już przez homo erectus, choć był to długi i stopniowy proces, który toczył się w różnych częściach świata w różnym tempie; nasi przodkowie żyli wtedy w niewielkich, społecznościach, które dzieliły dystanse utrudniające szybkie przekazywanie sobie wiedzy.

Nasza kolektywna pamięć, „gatunkowa podświadomość”, by tak rzec, nie straciła wszystkich wspomnień po czasach sprzed płciowego podziału pracy, choć trzeba ich szukać pomiędzy wierszami form, które uległy daleko posuniętej transformacji. Symboliczne ślady są tu i ówdzie zamrożone w rezerwuarach mitów, nawet takich, które wciąż całkiem dobrze pamiętamy. Lévi-Strauss odkrył kiedyś, że są dwie grupy, na które dzieli się większość prastarych mitów ludzkości, w zależności od tego, kiedy powstały: paleolityczne i neolityczne. Paleolityczne opowiadają (wprost, pośrednio lub metaforycznie) o opanowaniu ognia właśnie. Neolityczne o opanowaniu ziemi i cykli przyrody, pór roku, itd., czyli o rolnictwie (wprost, pośrednio lub metaforycznie).

Jeden taki paleolityczny mit wszyscy znamy, to ten o Prometeuszu. Mówi on w swojej rzadziej przypominanej części, że zanim ludzie poznali dzięki Prometeuszowi ogień, nie było wśród nich jeszcze kobiet. Sami mężczyźni. Mówi on też, że wykiwany Zeus za kradzież ognia ukarał nie tylko Prometeusza (przykuwając go do skały i skazując na wyrywanie mu wciąż odrastającej wątroby przez orła); pokarał także ludzi, zsyłając pośród nich pierwszą kobietę, Pandorę, która potem otworzyła puszkę z nieszczęściami. Oczywiście, sympatyzując z feminizmem, łatwo, zwłaszcza za sprawą tej ostatniej bohaterki, zatrzymać się na mizoginicznym poziomie/aspekcie rzeczonego mitu i przeoczyć, że w poprzedzającym opanowanie ognia świecie „bez kobiet” zastygła w nim, w symbolicznym, zwodniczym kamuflażu, odległa pamięć o czasach, w których nie było płciowego podziału pracy. Kobiety nie istniały w tym sensie, że nie dzielił ich od mężczyzn podział pracy a z nim cała jego symboliczna obudowa (albo nadbudowa). Podział ról na męskie i żeńskie jest karą (ceną) za ogień.

Godelier (w Metamorfozach pokrewieństwa, przekład mój, naprędce, na podstawie wydania angielskiego, bo takie mam):

Zwierzęta spożywają swój pokarm na surowo i boją się ognia. Ogień jest zarazem bronią i narzędziem. Posiadanie ognia umożliwiło ludziom ochronę przed dzikimi zwierzętami i przed zimnem. Umożliwiło im wykorzystywanie zasobów – roślin w szczególności – które nieugotowane są niejadalne. Dało im dostęp do nowych, zimnych obszarów globu i oczywiście umożliwiło przetrwanie ostatnich epok lodowcowych […]. Ale ponad wszystko, ogień popchnął przodków człowieka do stworzenia miejsc, w których jedzenie było gotowane i się nim dzielono, obozowisk odrębnych od miejsc, w których dziczyzna była zabijana i rozkrawana.

[…]

Ogień musiał być podtrzymywany i chroniony przed wiatrem, deszczem, itd. Te operacje wymagały ze strony społeczeństwa pewnej organizacji, podziału pracy pomiędzy płciami i pokoleniami. Stąd współpraca dla dobra grupy, która używała ognia do gotowania, ogrzewania się i ochrony. A podczas gdy uczyli się używać ognia jako narzędzia ochrony, ludzie musieli się też nauczyć, jak chronić siebie przed ogniem, jak trzymać dzieci z dala od niego.

Trzymać dzieci z dala od ognia. Skoro to kobiety rodziły i karmiły piersią dzieci, to one zostały też z nimi przy ognisku, żeby młode się nie poparzyły. Ale „naturalność” tego rozszerzenia nie była wcale biologiczna, była już operacją społeczną i symboliczną. Tak opanowanie ognia, jak i zmiany, które zaszły w jego konsekwencji, były naszą (jako ludzi) aktywną interwencją w warunki i sposoby naszego wspólnego istnienia, czyli kulturą.

Są to kluczowe fakty z punktu widzenia analizy okoliczności, które doprowadziły do powstania, w grupach protoludzkich, do społecznych komórek prokreacji i wychowywania dzieci, w których dorośli mężczyźni i kobiety wspólnie pracowali. Ogień to więc początek gotowania pożywienia oraz nowego podziału pracy między mężczyznami a kobietami.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Na zdjęciu nad tekstem: Moses Odunmbaku

_20180309_162130

Transylwania

Opowieść transylwańska

Wpodsumowaniach filmowego roku 2009 zapomniano trochę o filmie, który jeszcze nie tak wiele miesięcy przed wszystkimi Baftami i Oscarami robił furorę w obiegu festiwalowym i w prasie branżowej. Najbardziej prestiżowe brytyjskie pismo filmowe, „Sight & Sound”, w numerze z listopada sugerowało już z okładki, że najlepszym brytyjskim filmem 2009 roku jest nakręcony w Transylwanii za około 30 tysięcy euro (!), mówiony po rumuńsku i węgiersku (!) debiut fabularny Petera Stricklanda Katalin Varga. Już na początku ubiegłego roku film został nagrodzony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, ale do dystrybucji kinowej trafił dopiero w październiku. W Polsce pokazywany był jak dotąd na festiwalu Era Nowe Horyzonty. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie on rozpowszechniony także w Polsce. Zainteresowanych partyzancką historią jego powstania oraz drogą reżysera do debiutu odsyłam do wspomnianego numeru „S&S”, który publikuje obszerny wywiad ze Stricklandem.

Kraina poza nawiasem czasu

Film jest w istocie niebywały. Wbija w fotel plastyczna konsekwencja formy: dominacja zieleni pejzażu (zwykle przygaszonej, wyostrzającej się jedynie w ujęciach nocy przebijanej światłami samochodu), zderzanej z ciepłymi barwami ludzkich twarzy, a to wszystko rozrywane czasami zarysowaną ostrym konturem zimną plamą niebieskiej chusty Katalin. Piorunujące wrażenie robi niezwykła warstwa dźwiękowa filmu, a dokładniej rozegranie relacji między ciszą, dźwiękiem, muzyką i dialogiem. Aktorzy, wyciągnięci z prowincjonalnego węgierskiego teatru lub znalezieni za pośrednictwem przyjaciół i przyjaciół przyjaciół, są nie tylko bez wyjątku znakomici, ale też nie sposób oderwać oczu od ich niezwykłych – w sensie czysto estetycznym – twarzy.

Strickland mówi, że marzył o zrobieniu period film, filmu z epoki, kostiumowego, co było jednak niemożliwe z niewielkimi środkami, jakimi dysponował na jego realizację. Wtedy zdał sobie sprawę, że „w tej części Rumunii, to właściwie jakby robić film kostiumowy”.

Transylwania w filmie Stricklanda wydaje się wyjęta poza nawias czasu. Wszystko wygląda podobnie, jak wyglądało w tych stronach – przemierzanych przez Katalin Vargę (Hilda Péter) i jej syna (Norbert Tankó) na ciągniętym przez jednego konia wozie – sto czy trzysta lat temu, ale pojawia się też samochód czy telefony komórkowe.

Szczególne wrażenie wyjęcia poza biegnący linearnie czas historyczny wspomaga „efekt mitu”, na którym opiera się film.

Kobieta i efekt mitu/baśni

Tytułowa bohaterka zostaje wyrzucona przez męża z domu i wykluczona przez lokalną społeczność swojej wsi, gdy wychodzi na jaw, że jej syn nie został spłodzony przez jej męża. W rzeczywistości ciąża pochodziła z gwałtu. Katalin wiedziała, że w bezwzględnie patriarchalnych ramach kultury, w której żyją, nie może mężowi wyjawić prawdy. Kiedy prawda mimo to wychodzi na jaw, okazuje do jakiego stopnia miała rację. Katalin, nie mając już nic do stracenia, postanawia rzucić wyzwanie strukturze męskiej dominacji i przyjmuje męskie zadanie wymierzenia bezlitosnej zemsty. Zabija mężczyznę, który gwałtowi się kiedyś przyglądał i odnajduje jego przyjaciela, który był głównym sprawcą (Tibor Pálffy). Żyje on ze swą kochającą go bezwarunkowo łagodną żoną, z którą nie może mieć dzieci – bezpłodność wydaje się być pokutą za dawny gwałt, z którego pochodzi jedyne dziecko mężczyzny.

Struktura filmu opiera się w znacznym stopniu na zderzeniu inscenizacyjnego minimalizmu (30 tysięcy euro nie pozwala na zbyt wiele) z szerokim oddechem fundamentalnych kwestii właściwych dla mitu czy jego słabszej formy, baśni. Jednocześnie wydaje się czynić swoim tematem samą strukturę tego rodzaju narracji w kulturze, wydobywając ją niejako „na wierzch”. Czyni to wprowadzając kilka zaburzeń i niedoskonałości w odwzorowaniu matrycy. Mit obejmuje takie motywy jak poczęcie, pochodzenie czy imperatyw zemsty, ale swoim bohaterem czyni postać ponad przeciętną miarę, boską lub heroiczną, wolną od „braku”, nazwaną tylko powszechnie znanym (wskutek wyjątkowości samej postaci) imieniem, które często staje się „tytułem” mitu – jeżeli o micie można powiedzieć, że ma tytuł.

Katalin nie jest taką postacią – przypominałaby raczej postać z ludowej bajki/baśni. Jeśli rację miał Bruno Bettelheim, mówiąc że baśń różni się od mitu tym, że mówi o postaci zwykłej, opisanej albo swoją funkcją społeczną („szewc”, „królewna”), miejscem w strukturze rodziny („najmłodszy brat”) lub pospolitym, niespecjalnie indywidualizującym imieniem (jak Jaś i Małgosia), to film Stricklanda tu również nie pasuje – w funkcji tytułu posługuje się bowiem indywidualnie dookreślonym imieniem i nazwiskiem głównej bohaterki, na wzór osiemnasto­‑ czy dziewiętnastowiecznej powieści. Między innymi w ten właśnie sposób kieruje uwagę na same narracyjne mechanizmy mitu i baśni, a konkretnie ich mizoginiczny charakter.

Mit i baśń jawią się tu jako struktura, w której (i z której) dla kobiety nie ma dobrego wyjścia – czego by nie uczyniła. Niezależnie od tego, czy przyjmie ona z pokorą, narzuconą jej przez strukturę męskiej dominacji, rolę biernego podporządkowania, czy też ją odrzuci lub przyjmie rolę męską, ideologiczna potęga mitu funduje społeczeństwo i jego porządek na wykluczeniu kobiety, na złożeniu jej w ofierze. Francuski antropolog René Girard twierdził, że u źródła każdego mitu i ufundowanej na nim kultury leży kolektywny mord dokonany na osobie kozła ofiarnego. Strickland dopowiada, że w strukturę mitu wpisana jest śmierć zadana przez społeczność/kulturę kobiecie, bezwarunkowe jej wykluczenie i odmowa podmiotowości. Mamy tu więc do czynienia z sytuacją podobną do dokonanej przez Lacana korekty Freudowskiej opowieści o pierwotnej hordzie. Tym, na czym opiera się i z czego się wziął nasz porządek społeczny, nie jest pierwotny mord braci dokonany na ojcu, ale brutalne wykluczenie podmiotowości kobiet.

Mimo tego, że Katalin przyjmowała narzucone jej miejsce i krzywdę zgwałconej kobiety ukrywała głęboko za parawanem wstydu, i tak spotkała ją kara i wykluczenie. Kiedy w odpowiedzi na wykluczenie przyjęła męską rolę wykonawcy zemsty na tych, którzy ją kiedyś skrzywdzili, okazało się po pierwsze, że jej zemsta najmocniej uderza w inne kobiety (żony obydwu mężczyzn), a po drugie reakcja patriarchalnej kultury (której agentami są podający się za policjantów krewni zamordowanego przez Katalin świadka gwałtu) na jej działania wykorzystuje je do przywrócenia i umocnienia status quo patriarchalnego porządku. Można się domyślać, że po kończącej film śmierci Katalin jej syn trafi do domu biologicznego ojca, który go począł w akcie przemocy. Będzie nosił jego nazwisko i przedłuży jego ród. Już zdążył go pokochać i zaczął tworzyć alternatywną historię własnego poczęcia. W jego wyobraźni matka i ten człowiek byli w młodości kochankami. Tylko śmierć Katalin z rąk mścicieli jej zemsty umożliwi utrzymanie tej wersji wydarzeń – a więc mitu o własnym pochodzeniu.

Między krytyką a fascynacją

Film jest ambiwalentnie rozpięty pomiędzy krytyką, która wydobywa na jaw mizoginiczne mechanizmy mitu a fascynacją jego magnetyczną potęgą. Ujawnia i naświetla przemoc, jakiej mit dokonuje na kobietach, ale jednocześnie tkwi w ramach przez mit narzucanych. Rozgrywa logikę mitu demaskując jej okrucieństwo, ale jej nie przekracza i dlatego nosi w sobie ryzyko odczytania niekrytycznego, jako „mitu po prostu” – podtrzymującego patriarchalne status quo (doskonałość artystyczna filmu może jeszcze potęgować takie jego działanie). Ideologiczne ramy mitycznych wyobrażeń przestrzennych reprodukuje także samo funkcjonowanie w tym filmie Rumunii/Transylwanii. Wschodnioeuropejska prowincja jest tu przestrzenią irracjonalną, wciąż nasyconą pierwiastkami mitu i sacrum – w domyślnej opozycji do wysuszonego racjonalizmem Zachodu. Reprodukuje więc mechanizmy ideologiczne opisane przez Edwarda Saida pod nazwą orientalizmu, tyle że w odniesieniu do tego Wschodu, który mieści się w Europie.

Jedno wątpliwości nie ulega: Strickland jest dzisiaj jednym z najbardziej obiecujących artystycznie, nowych nazwisk w brytyjskim kinie.

Jarosław Pietrzak


Test ukazał się pierwotnie 17 kwietnia 2010 na stronie internetowej pisma Recykling Idei.