Brzydkie słowo: Pensja

OK, w przeciwieństwie do poprzednichBrzydkich słów”, które są złe znacznie bardziej obiektywnie, niewykluczone, że tym razem to jakaś moja osobista, subiektywna obsesja. Ale – nic nie poradzę. Nienawidzę słowa pensja, dostaję od niego piany na ustach. Pewnie nie udowodnię, że jest to najgłupsze słowo świata, ale może przynajmniej uda mi się wytłumaczyć przyczyny mojej tak silnej alergii. Jeżeli gdzieś się po prostu mylę albo czegoś nie rozumiem, to zapraszam do dyskusji na Facebooku.

Łaciński rzeczownik pensio oznaczał różne formy zapłaty – nie wyłączając czynszu za wynajem dachu nad głową. Ale do języka polskiego rzeczownik ten nie trafił bezpośrednio z łaciny tylko z francuskiego (pension, f.).

Zawsze mnie uderzał trochę paradoksalny sposób, w jaki słowo pensja funkcjonuje w języku polskim, jak daleko sięgam w tej sprawie pamięcią. Pensja oznacza jednocześnie pieniądze, które otrzymujemy – najczęściej raz w miesiącu – jako wynagrodzenie za pracę wykonywaną w warunkach w miarę regularnego zatrudnienia, a zarazem tę przedziwną instytucję, którą wszyscy poznawaliśmy za pośrednictwem starych powieści (i ich ekranizacji) o czasach, kiedy to dziewczęta chodziły do osobnych od chłopców szkół, nadzorowane tam przez stare panny, kapralki patriarchatu, na noc zamykane w swoich pokojach-prawie celach. Anielka, Mała księżniczka, Piknik pod Wiszącą Skałą, you name it.

Kiedy byłem chłopcem, było to dla mnie dziwne bardzo słowo, które znaczyło zupełnie co innego w książkach, które jako dzieci czytaliśmy, a co innego w rozmowach dorosłych, których słuchaliśmy. Po polsku jedno znaczenie występuje dziś niemal wyłącznie w doświadczeniu czytania (czasem oglądania filmu), drugie w języku współczesnym. W jednym rejestrze oznacza pieniądze otrzymywane na pokrycie kosztów utrzymania w zamian za sprzedaż naszego czasu i pracy naszych rąk i umysłów tym, którzy mogą je kupić. W drugim – przybytek, w którym niektórzy ludzie (młodzi, rodzaju żeńskiego) przebywają (i podlegają tresurze) w zamian za opłacenie przez ich rodziny kosztów utrzymania w tym dziwnym otoczeniu.

Ta „bizarna” (skoro moda dziś na Tokarczuk) semantyczna niespójność nie dawała mi spokoju. Czy tylko mnie się wydaje, że to prawie tak, jakby złodzieja i okradzionego nazywać tym samym słowem, bo obaj „zamieszani” są w „transakcję” kradzieży?

Po francusku jednak (po angielsku zresztą również; jedno z wielu słów zassanych przez ten język bez zmian w pisowni, z korektą jedynie fonetyczną i neutralizacją rodzaju gramatycznego) słowo to nigdy nie oznaczało wynagrodzenia za pracę. Szkołę z internatem faktycznie czasem oznacza. Czasem. Podstawowym francuskim znaczeniem tego słowa jest jednak renta (i emerytura, nie wszędzie te dwie sprawy mają odrębne rzeczowniki, jak w polszczyźnie). A kiedy mowa o rencie (i emeryturze, bo pension oznacza też emeryturę), trzeba pamiętać, że do końca XIX wieku (czyli do czasu niemieckich reform Bismarcka), słowo to oznaczało nie ubezpieczenie na wiek późny i/lub na wypadek niezdolności (lub niepełnej zdolności) do pracy z powodu choroby czy niepełnosprawności. Renta to był przede wszystkim dochód kapitałowy – kombinacja dywidend z inwestycji, odsetek od lokat i oszczędności, dochodu od wynajmowanych czy eksploatowanych nieruchomości. Czytaliśmy o takich właśnie rentach (pensions) w Hrabi Monte Christo, u Hugo, Stendhala czy Flauberta. Renty pracownicze przyszły później, i choć z punktu widzenia interesu pracownika są one niczym innym jak odroczonym wynagrodzeniem za pracę (z jego dochodu odprowadzane są w tym celu składki będące formą opodatkowania), to w wielu krajach miały one i mają do dzisiaj (w warunkach neoliberalnego przechwytywania rent i emerytur przez fundusze inwestycyjne – mają coraz bardziej) charakter przynajmniej częściowo kapitałowy.

Pomimo iż słowem pensja posługują się nawet politycy, kiedy mówią o gospodarce, o ekonomii („pensje minimalne”, „pensje Polaków”), jest to słowo wyjątkowo niefachowe, nieekonomiczne. Nie ma – poza językiem potocznym – czegoś takiego jak „pensja minimalna”. W ekonomii nie ma pensji – są za to, na przykład, płace. Płaca minimalna. Płace w gospodarce. Średnia płaca. Mediana płac. Wreszcie – płaca maksymalna (oby, oby wkrótce).

Nie musimy znać kompletnej genealogii każdego słowa i tylko po sprawdzeniu jej słuszności decydować się na jego używanie. W końcu słowa zmieniają czasem znaczenie wędrując między językami. Po rosyjsku familia to nie rodzina a nazwisko. Po francusku facile znaczy to samo, co angielskie easy, ale przechwycone przez angielski facile ma trochę inne znaczenie, bardziej pejoratywne, lekceważące, bardziej jak łatwizna niż że coś jest po prostu łatwe do zrobienia.

Nie musimy zawsze i wszyscy używać w każdej rozmowie najbardziej naukowego terminu w każdym temacie. Język rządzi się swoimi prawami, codzienne interakcje międzyludzkie rządzą się swoimi prawami. Nie możemy wszyscy być ekspertami we wszystkich dziedzinach, ale jakoś musimy z sobą rozmawiać, nawet na tematy, z których nie mamy doktoratów. Nie musimy wiedzieć, że pies to canis familiaris, żeby z psem chodzić na spacer; nie musimy wiedzieć wszystkiego o elektryczności czy wifi, żeby móc ich używać, czy wymieniać się uwagami i poradami przy problemach z ich używaniem.

Dlatego para staruszków na ławce w parku może sobie nawet mówić o pieniążkach, które przyniósł listonosz albo przyszły przelewem. Tak jak mogą sobie mówić o psinach, kiciach, pyrach czy farfoclach.

Spróbujmy sobie jednak wyobrazić, że jest epidemia wścieklizny i weterynarze mówią o szczepieniach i badaniu psin i kici. Moim zdaniem tak właśnie jest z pensjami, kiedy mówią o nich ludzie, którzy mają profesjonalnie decydować o kształtowaniu formalnych ram naszej gospodarki. Marzy mi się, żeby sobie od teraz wyobrażali, że za każdym razem, kiedy mówią pensja lub pensje, mówią w istocie: pieniążki.

Minimalne pieniążki. Pieniążki, jakie Polacy zarabiają, są zbyt niskie. Średnie pieniążki w Polsce. Pieniążki w Polsce powinny się zbliżać do europejskich.

Proponuję takie ćwiczenie.

Pensja to pieniążki. Serio. Moim zdaniem jest to tak samo niepoważne słowo.

Sedno mojej niechęci do pensji tkwi w nieodpartym wrażeniu, że Polaków miłość do tego słowa bierze się właśnie z tego, że nie ma ono jednego znaczenia i przez swą genetyczną francuskość brzmi jakoś tak szlachetniej niż np. wypłata. Że jest w nim i francuska (a następnie także angielska) renta, i miejsce, w którym płaci(ło) się za koszty utrzymania (dziewczynki), i pieniądze, które uzyskuje się (za pracę lub z dochodów kapitałowych) na pokrycie kosztów utrzymania. Wytwarza to wszystko razem pewną fenomenalną niejasność, odnośnie tego, z czego właściwie żyjemy.

Z jakiegoś tajemniczego, niesprecyzowanego, spływającego po prostu nie wiadomo skąd – dochodu.

Jestem przekonany, że jest to po prostu mistyfikacja – albo głęboka potrzeba mistyfikacji. Ta potrzeba jest na dodatek wyjątkowo reakcyjna. To nie jest tęsknota za lepszym światem, w którym nikt nie żyje z pracy innych ludzi i nikt nie jest skazany na pracę na zysk innych ludzi, i po prostu ma z czego żyć. Ona nie wynika z marzenia o zniesieniu stosunków władzy, które sprawiają, że jedni mają z czego żyć tylko, kiedy zdołają sprzedać komuś swoją pracę, i to za wystarczająco godne pieniądze, a innym skapują tylko jakieś tajemnicze oprocentowania, odsetki i ceny wynajmów różnych włości. To nie jest tęsknota za społeczeństwem prawdziwie bezklasowym i wolnym od wyzysku. To jest tęsknota za możliwością ukrywania faktu, że sami żyjemy ze sprzedaży własnej pracy; przesiąknięte wstydem z tego powodu marzenie o podszyciu się pod tych, którzy żyją sobie po prostu z dochodu.

Może to być głęboko powiązane z tym rysem polskiej kultury, który całkiem prawdopodobnie odpowiada w znacznym stopniu za to, jak ciężko to nasze społeczeństwo przekonać do lewicowych, egalitarnych wartości. Chodzi mianowicie o tę polską fantazję, w której wszyscy czują się spadkobiercami szlachty, ze szlachtą odczuwają wspólnotę kulturowej tożsamości i ciągłości, wypierając fakt, że miażdżąca większość z nas jest potomkami tej szlachty niewolników: chłopów pańszczyźnianych.

Płaca nie jest doskonałym rozwiązaniem tego problemu w całej rozciągłości – słowo nadaje się do rozmowy na poziomie ekonomii i polityki ekonomicznej, ale brzmi dosyć głupio w odniesieniu do naszego jednostkowego, codziennego życia.

Jutro dostanę moją płacę. Dostałeś już płacę w tym miesiącu? Zgodzimy się chyba, że brzmi to raczej tak sobie.

W odniesieniu do konkretnej, jednostkowej transakcji, kiedy środki za pracę przechodzą do ręki lub na rachunek bankowy pracownika, w języku codziennym, wypłata wciąż „robi robotę”.

Ale dlaczego właściwie tak kiepskie są nasze stosunki z wynagrodzeniem? Wynagrodzenie sprawdza się doskonale w tych samych zdaniach i kontekstach, co wypłata, a jednocześnie daje radę na wyższych poziomach społecznego czy naukowego uogólnienia, tam, gdzie rozporządza się też płacą.

Wynagrodzenia w Polsce są za niskie. Udział wynagrodzeń w PKB jest w Polsce znacząco niższy niż średnia w Unii Europejskiej. Należy dążyć do podnoszenia minimalnej stawki wynagrodzeń. Daje radę, prawda?

Dlaczego więc tak tego słowa unikamy? Bo jest w jego polu semantycznym trochę miejsca na sąsiedztwo, a nawet pewną część dziwnie wspólną, z rekompensatą, odszkodowaniem, zadośćuczynieniem? Ależ to właśnie jest argument za tym słowem, nie przeciwko niemu!

Wykonując pracę, oddajemy temu, kto ją kupuje, najbardziej nieodnawialny, najcenniejszy z zasobów, jakim dysponujemy: czas naszego życia. Ponosimy w ten sposób realną, bardzo znaczącą i nieodwracalną stratę. Tym bardziej dotkliwą, że tak rzadkim dzisiaj przywilejem jest praca, która ma jakikolwiek głębszy sens, wnosi w życie nasze lub społeczeństwa więcej dobrego niż wykonuje szkód. Większość pracy, jaka jest dzisiaj dostępna na rynku, wykonujemy wyłącznie dlatego, że ktoś chce za nią zapłacić, a my musimy z czegoś utrzymać siebie i nasze rodziny. Jej jedynym uzasadnieniem jest to, że ktoś czerpie z niej wystarczający zysk, by ją zamawiać i za nią płacić – i na tym kończy się lista jej pozytywów. Nie tylko wiele poszczególnych miejsc pracy jest wyłącznie miejscami bezsensownej udręki – całe przemysły nadające ton naszym gospodarkom powinny czym prędzej zostać pozamykane, w całości albo częściowo. Tak negatywny jest społeczny i ekologiczny bilans samego ich istnienia. (Przemysł naftowy, paliwowy, finansowy, ubezpieczeniowy, reklamowy – by wymienić tylko pierwsze z brzegu).

Podtekst odszkodowania kryjący się w słowie wynagrodzenie jest więc jak najbardziej na miejscu. Dlatego właśnie wynagrodzenie jest tak dobrym, tak trafnym i tak potrzebnym nam słowem.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.