Dlaczego ilustracją nad tekstem o pedofilii jest zdjęcie z wnętrza katolickiego kościoła? Dziś pewnie nie trzeba już tego wyjaśniać, nawet w Polsce.
Kler Smarzowskiego widziałem w Amsterdamie (był w holenderskich kinach, w regularnej dystrybucji) i bardzo mi się podobał. Nie jest to arcydzieło, ale naprawdę dobry, pod wieloma względami, film, i pojechał po bandzie. Cieszy, że Smarzowskiemu udało się przemówić do szerokiej publiczności. Ucieszyła mnie też społeczna odpowiedź na zrealizowany za środki z publicznej ściepki i udostępniony za darmo na YouTubie dokument Tomasza Sekielskiego Tylko nie mów nikomu.
Tak więc w końcu nawet Polacy dowiedzieli się tego o Kościele katolickim. Nie mogą się już dłużej okłamywać, nie mogą już od siebie odsuwać, że takie rzeczy to się może i zdarzają, ale – dawno i daleko, czyli jak nieprawda.
W końcu nawet do Polaków dotarło, że jedną z najpotężniejszych instytucji w ich kraju, wywierającą olbrzymi, patologiczny wręcz wpływ na całość ich życia społecznego, jest Międzynarodowy Syndykat Gwałcicieli Dzieci. Jego funkcjonariusze między Wisłą a Bugiem, tak samo jak wszędzie indziej, systemowo i na masową skalę gwałcą dzieci, a inni tych, którzy dzieci gwałcą, osłaniają przed odpowiedzialnością za wyrządzane krzywdy. W końcu nawet do Polaków dotarło, że w ich kraju, w ich mieście, w ich parafii – też są gwałciciele w sutannach, gwałciciele dzieci, nierzadko seryjni gwałciciele dzieci. Albo/oraz kryjący ich wspólnicy.
Dotarło, prawda?
A jednak – po chwili czegoś, co wydawało się wstrząsem, nastąpił być może… radykalny powrót do status quo ante.
Nie rozpoczęło się żadne dochodzenie o charakterze systemowym; biskupom, którzy przez lata ukrywali gwałcicieli przed wymiarem sprawiedliwości, nic nie grozi; żadna prokuratura nie weszła nigdzie po dokumentację; za dobrą monetę przyjęto wymówki hierarchów, że niby papiery gdzieś wyjechały. Jeśli polecą jakieś głowy, to – wiele na to wskazuje – wyłącznie kilku prowincjonalnych proboszczów. Jeśli wierzyć temu sondażowi, Kościołowi nie spadło też społeczne poparcie, albo nawet wręcz przeciwnie. Czyżby Polacy byli bardziej przywiązani do księżej kiecy, której się uporczywie trzymają, niż do własnych dzieci? Do tego stopnia, że nie przeszkadza im nawet, kiedy wiedzą, że nosiciele tej kiecy gwałcą ich dzieci?
Jakby tego było mało, wygląda na to, że motywy pozornej „walki z pedofilią” zostały błyskawicznie przechwycone przez i włączone w zupełnie inną opowieść – reakcyjną, prawicową, ultrakatolicką krucjatę przeciwko „kampanii zgorszenia i demoralizacji” przez „lobby LGBT” i edukatorów seksualnych. To pedały i lesby, edukatorzy i agenci „ideologii gender”, a nie księża, czają się na nasze i wasze dzieci! Pojawiło się też ryzyko kryminalizacji seksu między nastolatkami.
Co jednak, jeśli sposób, w jaki mówimy o problemie – najważniejsze w tej sprawie słowo, jego (problemu) nazwa – ma swój udział w tym, jak łatwo Kościołowi się z tego wywinąć, a prawicy obrócić wszystko w reakcyjne mambo-dżambo uderzające znowu w mniejszości seksualne, w seksualną podmiotowość młodych ludzi i w prawo ludzi najmłodszych do rzetelnej wiedzy o ludzkiej seksualności zdobywanej odpowiedzialnymi kanałami edukacyjnymi?
Czy problemem w Kościele rzymsko-katolickim jest naprawdę pedofilia księży czy może jednak fakt, że księża gwałcą dzieci? To wbrew pozorom nie jest to samo i nazywając to pedofilią być może strzelamy sobie na dłuższą metę w stopę.
Nie ma takiego przestępstwa jak pedofilia. Pedofilia jest patologiczną strukturą pożądania, która przedmiotem pragnienia czyni dzieci. Z jednej strony człowiek, który ma tak zaburzoną strukturę pożądania, a jednak nie podejmuje działań, by takie pragnienia zaspokoić – a więc nie dobiera się do nikogo – nie popełnia przestępstwa. Nie powinien być karany, powinien być leczony. Z drugiej strony nie każdy człowiek, który gwałci dzieci, jest pedofilem. Bywa, że gwałciciel gwałci po prostu tych ludzi, nad którymi ma władzę, do których ma dostęp, którzy nie mają jak się przed nim bronić. Gwałciciel gwałci niekoniecznie tych ludzi, których najbardziej pożąda i pragnie (gdyby mógł wybierać do woli). Gwałciciel gwałci przede wszystkim tych ludzi, których może zgwałcić, licząc jednocześnie na to, że mu to ujdzie na sucho. Dlatego księża tak często gwałcą chłopców – bo społeczeństwo samo wpycha im w łapy całe chłopców zastępy, w postaci ministrantów. I na te łapy im nie patrzy, nie interesuje się tym, co ci chłopcy mówią, lub tym, że nagle nic nie mówią.
Większość młodych mężczyzn, którzy decydują się wstąpić w stan kapłański, ma mniejsze lub większe problemy psychiczne, emocjonalne i/lub seksualne. To one przyciągają ogromną część rekrutów do wstąpienia w szeregi tej instytucji. Niekoniecznie jest to od razu pedofilia, może być np. patologiczna relacja z matką, sublimowanie wypieranego homoseksualizmu albo strachu przed sprostaniem normom męskiej seksualnej sprawności, inne problemy z seksualną tożsamością, nieumiejętność nawiązywania relacji erotycznych lub w ogóle międzyludzkich. Rekrutacja przez Kościół nowych funkcjonariuszy jest zaprogramowana tak, by trafiała do tego rodzaju ludzi – w końcu młody mężczyzna przy zdrowych zmysłach na perspektywę życia do śmierci w stanie seksualnego wykluczenia patrzy raczej z przerażeniem. Taką ofertę, żeby kogokolwiek przyciągnęła, trzeba więc kierować do kogoś, z kim od początku coś jest nie tak (przynajmniej od czasu, kiedy rodziny straciły autorytarną władzę decydowania o kapłaństwie swoich synów wbrew ich woli).
Młodzi mężczyźni z wewnętrznymi problemami (w tym seksualnymi) trafiają więc do instytucji, w której ich seksualność podlega silnej, zinstytucjonalizowanej represji pod postacią oficjalnego celibatu. Ta sama instytucja od stuleci reprodukuje jednak w ukryciu swoją „strefę cienia”: nieoficjalną, mroczną kulturę seksualną, która wynikające z oficjalnego celibatu frustracje kanalizuje w wentyl w postaci możliwości bezkarnego seksualnego wykorzystywania dzieci podsyłanych im przez lokalne społeczności – „pod opiekę”, na lekcje religii, do komunii i bierzmowania, do posługi w czasie mszy. Wentyl ten dostarcza jednocześnie poczucia społecznej władzy i wyjątkowości, przynależności do szczególnej kasty, której nic ze strony „ziemskiego prawa” nie grozi, nawet za gwałcenie dzieci.
Organizacyjna kultura gwałcenia dzieci nie jest przecież w Kościele rzymsko-katolickim niczym nowym, nie jest czymś, co się tam jakoś nagle stało dopiero w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. W osadzonej w XIX wieku powieści Stanisława Brzozowskiego Płomienie, opublikowanej w 1908 roku, jest już o tym wstrząsający epizod. Kultura gwałcenia dzieci jest w tę organizację wpisana strukturalnie i być może pokonać ją można tylko przez Kościoła całkowitą likwidację.
Jestem dziwnie przekonany, że większość gwałcących dzieci księży gwałci dzieci, bo akurat dzieci może gwałcić bezkarnie, a nie dlatego, że to zawsze i przede wszystkim na dzieciach ogniskowało się ich pożądanie. Praktyki pedofilskie to jest kierunek, w którym kanalizowane są seksualne i psychiczne problemy, które mogły, ale nie musiały od początku mieć charakteru pragnień pedofilskich. Kanalizowane tam są przez praktykę Kościoła jako instytucji, jako organizacji, przez jego mroczną kulturę seksualną, która personelowi tej instytucji podsuwa dzieci jako zastępczą formę rozładowania seksualnych frustracji, niezależnie od tych frustracji pierwotnego pochodzenia.
Jest to z mojej strony spekulacja – nie wiem, czy istnieją badania, które potrafiłyby to oszacować i jak właściwie można by to obiektywnie zrobić. Mniejszość czy większość – to jednak nie jest sedno sprawy. Chodzi o to, że nazywając to, z czym walczymy, możemy niechcący określić operacyjne możliwości walki, którą toczymy, zdecydować o tym, w jakie wpadnie ona koleiny. Istnieje fundamentalna różnica między walką ze złem, które ludzie czynią innym poprzez swoje działania (gwałty na dzieciach), a walką z mroczną tajemnicą pożądania tkwiącą we wnętrzu poszczególnych ludzkich, pardon le mot, „dusz” (pedofilia).
Nie ma dobrego sposobu, by obiektywnie orzec, co tkwi w głębi – „w samym sercu” – pragnień innego człowieka (we wnętrzu jego „duszy”). Może mówić prawdę lub ją ukrywać. Możemy jego motywacje rozumieć, ale możemy też zupełnie się w ich ocenie mylić z przyczyn od nas niezależnych. Nawet tak „obiektywne”, pomiarowe metody, jak mierzenie zmian obwodu członka w reakcji na bodźce pomyślane jako seksualne, są może skuteczne jako źródło jakiegoś statystycznego obrazu pewnej populacji, zwłaszcza kiedy są anonimowe, ale nie wydaje mi się, że można by na nich polegać w odniesieniu do każdego indywidualnego tak badanego delikwenta. U jednego strach przed kryminałem wyłączy reagowanie na bodźce seksualne, innego z kolei pobudzi sama sytuacja takiego badania (bo np. czerpie niezdrową, ale przecież niekaralną przyjemność z bycia upokarzanym albo podporządkowanym mechanicznym narzędziom). Osoby, których seksualność jest społecznie potępiana, wypracowują często mechanizmy kamuflażu, zaprzeczania, czasem oszukiwania samych siebie. I tak dalej.
W sytuacji niemożliwości obiektywnego stwierdzenia, co jest sednem pragnienia drugiego człowieka (co ów człowiek naprawdę, w głębi duszy czuje) – i w obliczu faktu, że nie można w tej sprawie liczyć na szczerość podmiotu, którego pragnienie jest patologiczne, a więc wypowiedziane na głos byłoby przyznaniem się do pragnienia popełnienia wyjątkowo ciężkiego przestępstwa – jeśli pozostaniemy przy pedofilii (a nie gwałtach na dzieciach) jako nazwie problemu, skazujemy się prędzej czy później na przerzucanie się zaklęciami na temat i pod adresem „głębi duszy” innych ludzi. Na końcu tej drogi jest jakaś forma powrotu do średniowiecznych „sądów bożych”, w których o winie, zamiast możliwych do stwierdzenia materialnych faktów, będzie decydował ślepy traf.
Po drodze do tego końca wydarzy się cały szereg różnych szkód.
Jeśli pozostaniemy przy logice prawdy pożądania (zamiast prawdy popełnionych czynów, prawdy materialnych faktów), bez problemu jestem sobie w stanie wyobrazić taką linię obrony jakiegoś hiszpańskiego, brazylijskiego czy portugalskiego biskupa (w tych państwach wiek dopuszczalności stosunków seksualnych jest bardzo niski): „nie jestem pedofilem, bo nie wiedziałem, że ten chłopiec nie miał jeszcze 14 lat, wyglądał na więcej, mówił, że ma już 14”. Jeśli zgodzimy się i zaczniemy przyjmować jako założenie, że zbrodnią jest pedofilia, a nie gwałt, to mu się może udać. To się naprawdę może okazać strategią odwracania uwagi od faktu, że będąca przedmiotem sprawy sytuacja byłaby gwałtem nawet gdyby rzeczony chłopiec już od roku miał za sobą przekroczenie progu dopuszczalności stosunków seksualnych – nie dlatego, że Hiszpania, Brazylia i Portugalia mają ten próg ustawiony za nisko, tylko dlatego, że biskup nadużył władzy, wykorzystał młodego człowieka, który się czuł wobec niego bezbronny, przygnieciony biskupa autorytetem.
Jeśli się na to zgodzimy, to borykający się z ciężkim psychicznym zaburzeniem człowiek, który jednak wciąż ze swoim chorym pragnieniem walczy i nikomu jeszcze nie wyrządził krzywdy, nie odważy się szukać pomocy terapeuty, bo tym samym przyznałby się do „winy pedofilii” i wystawiłby się być może nawet na ryzyko jakiejś formy linczu, np. w mediach społecznościowych. Potępiani tak samo jak wielokrotni gwałciciele, którzy nie mieli moralnych oporów, ludzie tacy zamiast szukać pomocy i leczyć swoje pragnienie, będą się w końcu osuwać w resentyment („dlaczego właśnie ja i tylko ja nie mam prawa do mojej przyjemności seksualnej?”) i w ponurą kulturę tych, co nie mieli nigdy skrupułów, rozpowszechnianą w najmroczniejszych szambach Internetu. Zamiast chronić dzieci przed seksualną przemocą, będziemy wytwarzać coraz więcej gwałcicieli dzieci. Podobnie jak „chroniąc” dzieci przed „seksualizacją” przez edukację seksualną, będziemy je czynić bardziej bezbronnymi wobec seksualnych napastników.
Mam też dziwne przeczucie, że jeśli ostateczną nazwą, jaką ten nasz problem otrzyma, będzie „kryzys pedofilii w Kościele katolickim”, to koniec końców wyjdzie to na dobre najbardziej reakcyjnej prawicy, nawet jeśli po drodze, żeby uspokoić społeczne nastroje, poleci kilka biskupich głów (and that’s a big IF) – prawica w końcu nigdy nie miała większego problemu ze składaniem czasem jakiegoś kozła w ofierze. Nawet Kościół może z tego wyjść bez większych strat, jeśli chodzi o skalę zgromadzonej władzy.
Prawica zrobi z tego quasi-metafizyczne hokus-pokus, oparte na prawdzie pożądania tkwiącej gdzieś głęboko w tajemniczym, niepoznawalnym do końca rdzeniu dusz niektórych złych ludzi, odklei problem od czynów, krzywd i warunków ich zaistnienia, a przyfastryguje go do pedofilii udrapowanej na podobieństwo seksualnej tożsamości. I wymiesza ją samą i odpowiedzialność za nią z seksualnymi tożsamościami z prawdziwego zdarzenia, z tymi grupami, które walczyły i walczą o prawo do życia w zgodzie ze swoim prawdziwym pragnieniem seksualnym, ale takim, które nie jest patologiczne ani nie wyrządza krzywdy. To się przecież już na naszych oczach zaczyna. Po Polsce hula kampania „Stop pedofilii” oparta na takich konstrukcjach „logicznych”. Kościół mówi, że trzeba więcej energii poświęcić na to, by eliminować z rekrutacji do duchowieństwa mężczyzn ze skłonnościami homoseksualnymi. Gdyby księża gwałcili tylko chłopców, to by jeszcze miało jakiś pozór (choć tylko pozór) logicznego umocowania – ale przecież nie tylko chłopców gwałcą.
Prawica już próbuje społeczne napięcia z tym wszystkim związane przekuć w tradycyjną panikę moralną zaciągniętą na służbę jej projektu – nazwijmy to tak roboczo – „reakcji neopurytańskiej” (niedocenianego przez ogromną część lewicy, by the way). „Kryzys pedofilii w Kościele katolickim” wywołała porażka w odsiewaniu homoseksualnych aspirantów do sutanny, więc trzeba chronić dzieci przed „lobby LGBT”, które chce je indoktrynować i demoralizować, po to, żeby się potem do nich dobrać. Skoro problemem jest pedofilia jako występna natura pożądania, to czyż nie łączy jej jakaś forma ciągłości z mniejszościowymi tożsamościami seksualnymi opartymi na afirmacji „odstępnej” (od „normy”) natury pożądania (do tej samej płci, do obydwu płci)? Logiczne, no nie? Nie, ale prawica i Kościół nie spoczną, by tak to wszystko porozmazywać i to tam prowadzą koleiny, w które wjeżdżamy, zgadzając się na taką a nie inną nazwę problemu, na rozmowę o uczuciach zamiast rozmowy o faktach. Mętność dyskursu o prawdzie pożądania ukrytej w niezgłębionych zakamarkach duszy ułatwi zacieranie i mącenie granic między pedofilią a innymi kategoriami z porządku struktur pożądania.
Ale gdy tylko zaskoczy, że trzeba dzieci chronić przed „lobby LGBT”, to sprawa pójdzie dalej. Żeby je skuteczniej chronić, podnieśmy wiek zgody, wiek dopuszczalności stosunków seksualnych! Logiczne, no nie? Nie, ale tak to niestety później działa. Nowa fala restrykcji na polu age of consent będzie miała katastrofalne konsekwencje i jest marzeniem reakcjonistów. Odbuduje kulturę strachu otaczającą seks, zwłaszcza w doświadczeniu młodych ludzi, co z kolei wyda wielu z nich na pastwę kleru, od stuleci żerującego na (przez siebie wytwarzanym) seksualnym poczuciu winy. Poskutkuje kryminałem i złamanym życiem dla tysięcy nastolatków, których poniosło z innym nastolatkiem czy inną nastolatką, od których byli o rok czy dwa lata starsi. Najgorszemu, najbardziej reakcyjnemu sortowi rodziców podaruje nieocenione narzędzie, gdy będą chcieli odciąć swoje nastoletnie dzieci od niewłaściwych partnerów – osób tej samej płci, innego koloru skóry, innego wyznania albo niższego statusu klasowego. Źle wybranym sympatiom swoich dzieci będą mogli zagrozić więzieniem lub ich/je skutecznie tam wysłać. Do tego tak naprawdę służy wysoki próg age of consent (i dlatego w Wielkiej Brytanii tak długo był wyższy dla stosunków homoseksualnych niż dla heteroseksualnych).
Jak ze złem walczy się w sposób polityczny, a więc naprawdę zmieniający rzeczywistość? – w przeciwieństwie do „walki” moralizatorskiej? Na przykład tak. W okresie tuż po Rewolucji Kubańskiej rząd Fidela Castro jako jeden z wielkich problemów kraju odziedziczonych po epoce zależności kolonialnej i quasi-kolonialnej trafnie zidentyfikował rasizm strukturyzujący nierówności na wyspie. Castro i jego ludzie rozumieli jednak, że problemów systemowych nie pokonuje się rywalizując z klechami poszukiwaniem „źródeł grzechu” w indywidualnych „błądzących duszach”; robi się to uderzając w materialne uwarunkowania, przekształcając je bezpowrotnie. Zamiast moralizowania (nie było żadnego), Castro przeprowadził np. błyskawiczną kampanię likwidacji analfabetyzmu, jednego z głównych wymiarów dyskryminacji czarnych Kubańczyków (uderzyła za jednym zamachem w szereg problemów społecznych jednocześnie). To jedna z najsłynniejszych operacji Rewolucji Kubańskiej, ale walka komunistycznej Hawany z rasizmem odbywała się też na mniej dziś pamiętanych, mniej spektakularnych frontach. Na przykład takim. Parki w wielu kubańskich miastach miały układ przestrzenny z „tradycyjnym”, utrwalonym zwyczajowo podziałem na sektory „białe” i „czarne”. Rewolucyjna Kuba zidentyfikowała takie parki, zburzyła je i przebudowała, by usunąć ślady takich układów i możliwość odtworzenia w nich podobnej segregacji. Uwarunkowania materialne, instytucje, nawet sama lokalna przestrzeń – tak się skutecznie walczy ze złem.
Zapytajmy więc jak Lenin: co robić? Gwałt gwałtem nazywać, molestowanie molestowaniem. Nie żadnym „umiłowaniem” (to przecież znaczy -filia). Zamiast poszukiwania mrocznych tajemnic „duszy” – ustalać fakty, skutecznie karać czyny (gwałty i ich ukrywanie), oraz uderzać w instytucjonalne urządzenia, które pozwalają na powtarzanie się takich wydarzeń w nieskończoność (władza kleru nad dziećmi; niekontrolowany kleru dostęp do dzieci; jego wszechobecność w szkołach; jego funkcjonowanie poza normalnym, obowiązującym wszystkich obywateli prawem).
Jarosław Pietrzak