Miesiąc prezydentury Joe Bidena już za nami (już kilka dni temu). Nowy cesarz świata w okresie czterech tygodni inauguracyjnej parady wykonał kilka pokazowych gestów, starannie sfilmowanych z każdej strony przez CNN i MSNBC, a także sfotografowanych przez „New York Timesa” i „Washington Post”. Pokazowej komedii wielkiej, dobrej zmiany, pięknego powrotu do przyzwoitej amerykańskiej normalności, od której Donald Trump był tylko odstępstwem, rodzajem ponurego karnawału – stało się zadość. Oklaski i umizgi skrajnego centrum, które poczuło, że na powrót konsoliduje swoją kontrolę nad światem, że to znowu ono niesie pochodnię postępu – zebrane.
Tyle dobrego!
Kilka spektakularnych gestów odwrotu od Trumpa spektakularnych gestów odwrotu od Obamy już za nami. Powrót do paryskich porozumień klimatycznych, wstrzymanie budowy muru na granicy z Meksykiem, coś jakby przebąkiwanie o końcu wojny w Jemenie, a w każdym razie wspierania agresji Arabii Saudyjskiej i traktowania hutystów jak terrorystów. A, no i osoby transseksualne znów mają takie samo prawo uczestniczyć w amerykańskich zbrodniach wojennych jak osoby heteronormatywne, ważny projekt emancypacyjny.
Nieuleczalni optymiści ani chybi są przekonani, że to wszystko dowody, że się myliłem, przestrzegając, że Biden będzie jeszcze większym rozczarowaniem niż Obama (bo nie ma nawet jego dobrych chęci, a w administracji Obama-Biden to przecież Biden był „złym gliną”). „Zobacz, jaki wspaniały początek!” – widziałbym pewnie w ich oczach, gdyby nie to, że się od roku, w lockdownach, nie sposób z nikim widywać twarzą w twarz. „A zwłaszcza ten Jemen, widzisz? Biden nie chce już więcej wojen!” No i to znaczenie, jakie od początku przypisał prawom człowieka! (No, prawom niektórych ludzi, LGBT+).
Tylko, że wcale nie, nic jeszcze nie wskazuje, że byłem dla staruszka zbyt surowy, wręcz przeciwnie. Zwłaszcza, jeżeli nie jesteśmy Amerykanami, tylko mieszkańcami tzw. reszty świata, a przecież, jak miażdżąca większość ludzkości, jesteśmy. Nie widzę powodu, byśmy się mieli cieszyć, kiedy Biden dotrzyma słowa i podniesie Amerykanom choć trochę minimalną stawkę godzinową (jeśli kiedyś dotrzyma i podniesie), jeżeli sfinansuje to kolejnymi wojennymi grabieżami destabilizującymi życie reszty ludzkości.
Inauguracyjne „odwroty” Bidena są przede wszystkim medialne, łatwe i bezpieczne dla niego, potrzebne też, by pokazać tradycyjnym sojusznikom USA, że znowu wiadomo, czego się po Waszyngtonie spodziewać. Oprócz paryskiej konwencji klimatycznej, nie wynika z nich żadna istotna zmiana dla świata poza granicami USA. A minimum klimatycznej kooperacji jest Białemu Domowi równie potrzebne, żeby odzyskać zaufanie sojuszników. W Stanach niektórzy też boją się klimatycznego Armagedonu i chcą czasem przynajmniej poudawać, że coś w tej sprawie „jest robione”.
Na zachodzie bez zmian
Jeżeli chodzi o wszystkie inne sprawy wykraczające choć trochę swoim zasięgiem poza granice USA, to na zachodzie wciąż bez zmian. Nawet te meksykańskie i honduraskie dzieci wciąż siedzą w klatkach ICE (jeżeli jeszcze żyją, co wcale nie jest pewne, odkąd zima sparaliżowała Teksas, gdzie wiele z nich było przetrzymywanych).
Chiny są coraz bardziej zniecierpliwione, że od czasu wymiany administracji nie płyną z Białego Domu żadne sygnały przynajmniej woli poprawy stosunków.
Serwisy informacyjne telewizji Al Jazeera English przez dwa dni pełne były irańskiego ministra spraw zagranicznych Dżawada Zarifa. Zauważa on słusznie, że prezydent Biden powtarza tylko w kółko, że polityka Trumpa wobec Iranu – „polityka maksimum nacisku” – okazała się „maksimum porażki”, a jednak Biden wciąż kontynuuje tę politykę bez żadnych modyfikacji, z drakońskimi, bezprawnymi sankcjami gospodarczymi na czele.
I tutaj właśnie docieramy i do Jemenu, i do LGBT+, dwóch czołowych, póki co, ściem Bidena na arenie międzynarodowej. Oprócz tego, że pozwolił osobom transseksualnym postrzelać sobie do Afgańczyków (przyrodzone prawo już dwóch pokoleń Amerykanów), Biden oficjalnie podniósł też „kwestię praw społeczności LGBT” do rangi dogmatu, który świecił będzie nad jego kadencją. Jak zawsze naiwny do granic śmieszności polski komentariat polityczny na tym wątłym fundamencie postawił natychmiast cały pałac fantazji o tym, jak to Biden ukarze wkrótce rząd w Warszawie za jego homofobię i może nawet wyrzuci PiS na śmietnik historii.
Nie, ten nowy ambasador w Warszawie to tylko taki prztyczek, igraszka. Po co karać państwo, które od trzech dekad jest tak posłusznym wasalem Waszyngtonu? Kupuje amerykański złom jako uzbrojenie, pierwsze się rwie do jatki z Rosją (chociaż najbardziej w niej oberwie), a nawet organizuje antyirańskie konferencje, choć mu Iran nigdy nic nie zrobił, a nawet ma historię ratowania polskich uchodźców wojennych, i to w liczbach dziesiątek tysięcy.
Jemen i Arabia Saudyjska
Najpierw Jemen. Przede wszystkim, posunięcie Bidena nie jest aż takim zerwaniem czegokolwiek, na jakie próbowano je wystylizować: zawiera bowiem kilka słów „drobnym druczkiem”. Nie mówi o wycofaniu wszelkiego wsparcia dla saudyjskiej rzezi na najbiedniejszym państwie arabskim, a jedynie wsparcia dla „operacji ofensywnych”. Wystarczy, że Amerykanie dogadają się z Saudami, że te a te operacje są z natury defensywne, i wszystko może się toczyć po staremu. Funny enough, od początku swojego wsparcia dla saudyjskiej agresji (jeszcze za czasów administracji Obama-Biden), Biały Dom utrzymywał, że to, co tam wspiera, ma charakter obronny. Teraz przedstawiać wszystko jako „obronę” będzie jeszcze łatwiej, bo Jemeńczycy, mimo morderczej blokady im narzuconej, są tak zdeterminowani, że potrafią już czasem uderzać w Saudów na ich terytorium. Konsekwencje są, póki co, bardziej psychologiczne niż militarne, ale na propagandowy pretekst do „samoobrony” wystarczą.
Nie znaczy to, że Biden nie może Stanów Zjednoczonych z tej akurat wojny wycofać i na pewno tego nie zrobi. Niewykluczone, że taką potencjalność próbuje otworzyć, ale nie dlatego, żeby wreszcie było mniej wojny, a po to, żeby jej było jeszcze więcej.
Saudowie uwzięli się na Jemen, bo postrzegają ten kraj jako zewnętrzny outpost Iranu, z którym hutyści mają bliskie stosunki. Jest to dla Saudów wojna zastępcza, mająca osłabić regionalną potęgę Iranu, pod nieobecność wojny z Iranem samym. Pierwszą wojnę z Iranem, finansowaną przez Saudów, zbrojoną przez cały Zachód, a prowadzoną rękoma Iraku Saddama Husajna w latach 1980-88 agresorzy przegrali. Ani Saudowie, ani Amerykanie do dzisiaj nie pogodzili się z istnieniem w Iranie republiki tak niezależnej od Imperium Dolara i odrzucającej obowiązujący w królestwach Arabii model monarchicznej władzy absolutnej. Wojny z Iranem jak kania dżdżu łaknie też inny wielki amerykański sojusznik USA w regionie, Izrael.
Iran
Jeśli Biden wycofa się naprawdę z Jemenu, to po to, żeby uderzyć w końcu w prawdziwy, od dawna wymarzony cel, zamiast wciąż ciskać kamieniami naokoło. Stąd taka rola propagandowa „kwestii praw LGBT”. Białego Domu Bidena nie interesuje homofobia nad Wisłą. Biały Dom Bidena interesuje przygotowanie propagandowego gruntu pod możliwość militarnej napaści na kolejne państwo na Bliskim Wschodzie. Izrael już czuje pismo nosem, bo „Jerusalem Post” odgrzewa nagle jako „newsy” jakieś historie sprzed lat o irańskich homoseksualistach. Waszyngton nie będzie homoseksualnych Persów faktycznie bronił przed przemocą czy prześladowaniami, a jedynie zinstrumentalizuje temat ich praw, by wytworzyć na Zachodzie społeczną zgodę na wojnę z Iranem, tak jak kiedyś przy pomocy liberalnych feministek zinstrumentalizował „prawa kobiet w Afganistanie”, by rozpętać wojnę, która nie zakończyła się do dzisiaj.
Z punktu widzenia Imperium Dolara Iran zasługuje na zniszczenie już za swoje własne „przewiny” (marzenie o tym, że sam będzie kształtować swoje przeznaczenie, zamiast przyjąć reguły Pax Americana, „jak wszyscy”). Ale w zależności od głębokości obłędu, w który osunie się jeszcze waszyngtońska „partia wojny” przerażona postępującym rozpadem Imperium, Iran ma też tę dodatkową właściwość, że da się go ewentualnie przekształcić w arenę znacznie większej proxy war obliczonej na wyniszczenie większych wrogów, gdy Teheran uzyska (co prawdopodobne) wsparcie Pekinu i/lub Moskwy. Lub nawet w platformę, z której wojna z Republiką Islamską eskaluje w otwarty konflikt z Chinami i/lub Rosją.
I choć niektórzy w Waszyngtonie od dawna o tym marzą… be careful what you wish for.
Jarosław Pietrzak
Jestem na Facebooku i Twitterze.
Rzuć okiem na moje opowiadania i/lub mikropowieści pod roboczym wspólnym tytułem Soho Stories.