Miesiąc prezydentury Joe Bidena już za nami (już kilka dni temu). Nowy cesarz świata w okresie czterech tygodni inauguracyjnej parady wykonał kilka pokazowych gestów, starannie sfilmowanych z każdej strony przez CNN i MSNBC, a także sfotografowanych przez „New York Timesa” i „Washington Post”. Pokazowej komedii wielkiej, dobrej zmiany, pięknego powrotu do przyzwoitej amerykańskiej normalności, od której Donald Trump był tylko odstępstwem, rodzajem ponurego karnawału – stało się zadość. Oklaski i umizgi skrajnego centrum, które poczuło, że na powrót konsoliduje swoją kontrolę nad światem, że to znowu ono niesie pochodnię postępu – zebrane.
Czytaj dalejJemen
Obama i Trump, różnica i powtórzenie
Czas nauczyć się tej frazy: współczesne amerykańskie obozy koncentracyjne.
Nie tylko Guantanamo, nie tylko niegdysiejsze Abu Ghraib. Dziś także prowadzone przez federalną agencję graniczną ICE (U.S. Immigration and Customs Enforcement) lub na jej zlecenie przez prywatnych kontrahentów. Restrykcyjna i bezlitosna polityka imigracyjna administracji prezydenta Donalda Trumpa jest prawdziwym humanitarnym skandalem. Najazdy na miejsca, w których pracuje wielu przybyszów z Ameryki Środkowej; odbieranie dzieci rodzicom i wywożenie ich przez agentów na lotniska pod osłoną nocy; kilkuletnie dzieci za kratkami, a także stawiane przed sądem, by samotnie broniły swych praw; ludzie przetrzymywani bez wyroku, zarzutów, prawidłowego procesu, prawa do wysłuchania. Domniemanie winy wobec uchodźców, którzy powinni mieć prawo do azylu.
Kiedy w mediach społecznościowych i serwisach informacyjnych amerykańskich mediów (chyba właśnie w takiej kolejności) gruchnęło w końcu o rozmiarach i okrucieństwie tego wszystkiego w ostatnich tygodniach, wśród najbardziej „wiralowych”, bulwersujących zdjęć – kilkuletnie dzieci płaczące z przerażenia w klatkach, w których je pozamykano, karierę zrobiły i takie, które szybko zidentyfikowano jako pochodzące jeszcze z… 2014 roku. Tak, zrobiono je na długo przed Trumpem w Białym Domu, w okresie panowania oświeconego Baracka Obamy, laureata Pokojowej Nagrody Nobla. I przedstawiały ten sam proceder, te same sytuacje, w tych samych obozach koncentracyjnych prowadzonych przez tych samych prywatnych kontrahentów – poza datą i „winą Trumpa” wszystko się zgadzało.
Deporter-in-Chief
Nie, Donald Trump niczego tu nie zaczął, niczego sam nie stworzył, nie jest autorem tej polityki; przejął tylko i okrasił swoim wulgarnym, otwarcie rasistowskim wolapikiem politykę systemowego, niewypowiadanego na głos rasizmu w białych rękawiczkach odziedziczoną po swoim poprzedniku, najpiękniejszym z amerykańskich prezydentów. Nie można nawet z czystym sumieniem powiedzieć, że Trump imigracyjną politykę Obamy eskalował, zwielokrotnił, zaostrzył, bo to by przypisywało Obamie większy umiar. W istocie amerykańscy aktywiści zaangażowani w obronę praw imigrantów mieli na Obamę, gdy ten był jeszcze u władzy, swoją środowiskową ksywkę: Deporter-in-Chief, „Pierwszy” albo „Główny Deportujący”.
Administracja Obamy deportowała znacznie więcej osób niż administracja Busha młodszego, która założyła (z połączenia i poprzesuwania kompetencji innych, starszych agencji) ICE. Administracja Obamy zwiększyła do bizantyjskich rozmiarów jej finansowanie: w 2015 sięgnęło ono 18 miliardów dolarów, więcej niż wszystkich innych amerykańskich agencji law enforcement (FBI, DEA, ATF, itd.) razem wziętych. Wszystko po to, by na przestrzeni dwóch kadencji prezydenckich deportować co najmniej 2,5 miliona ludzi, prawdopodobnie więcej niż administracje wszystkich XX-wiecznych prezydentów razem wziętych.
Oficjalny dyskurs uzasadniał tę politykę tak samo, jak dziś, za Trumpa: „bezpieczeństwem”. Pozbywano się jakoby wyłącznie imigrantów, którzy w USA popełniali przestępstwa. Żeby to było w minimalnym stopniu logiczne, w USA musiałby mieć miejsce nagły, wielokrotny wzrost przestępczości imigrantów. Nie, nie miał miejsca. W istocie deportowano nawet osoby, które do USA przyjechały z rodzicami w dzieciństwie i w ogóle nie pamiętały swoich krajów pochodzenia, do krajów tak niebezpiecznych jak Honduras (od czasu zamachu stanu w 2009 oficjalnie najniebezpieczniejsze miejsce na zachodniej półkuli) za drobne wykroczenia drogowe. Lewicowa dziennikarka Abby Martin, związana z południowoamerykańską telewizją Telesur, była świadkiem poprzedzających deportacje masowych procesów za czasów poprzedniego prezydenta, w toku których sędziowie rozprawiali się na raz z kilkudziesięcioma „nielegalnymi”. Zdaniem Martin tempo deportacji przeprowadzanych przez administrację Trumpa wciąż jest poniżej „wydajności” administracji Obamy; podobnie pół roku temu oceniał neoliberalny brytyjski „The Economist”.
Kontinuum: Bush – Obama – Trump
Początki prezydentury Obamy Tariq Ali podsumował esejem President of Cant w „New Left Review” (po roku) a potem książką The Obama Syndrome (po połowie pierwszej kadencji). Główne tezy analizy pakistańsko-brytyjskiego marksisty nie straciły niestety na aktualności na przestrzeni dwóch kadencji Obamy; dobrze podsumowywała je już okładka książki: przedstawiała portret Obamy en face, przez który „wyłazi” twarz George’a W. Busha.
Kilka umiarkowanych, centrowych reform w polityce wewnętrznej – które jako wprowadzone prezydenckimi dekretami (executive orders), a nie przez Kongres – okazały się, jak słynna reforma służby zdrowia, odwracalne. W polityce zagranicznej, której skutki odciskają się na życiu miliardów ludzi poza Stanami Zjednoczonymi, było sporo dobrych chęci, na których często musiało się kończyć (nieudane próby zamknięcia obozu koncentracyjnego w bazie Guantanamo, uniemożliwiane w Kongresie) i umowa z Iranem. Poza tym – tam, gdzie stawką były wielkie geopolityczne, militarne i finansowe interesy amerykańskiego imperium – kontynuacja a nawet eskalacja zasadniczych trendów polityki Busha młodszego, ich systematyzacja, biurokratyzacja, udoskonalenie narzędzi, przesunięcie niektórych akcentów (wojna przy użyciu dronów w miejsce zamykanych katowni CIA).
Różnica w stosunku do poprzedników rysowała się głównie na poziomie stylu, wizerunku, PR. Gdzie Bill Clinton wykorzystywał swoje stażystki, Obama przeprowadził Biały Dom przez dwie kadencje bez skandali seksualnych. Gdzie Bush młodszy był niedouczonym półgłówkiem, z którego lapsusów można się było nabijać, oglądając CNN, Obama był elokwentnym erudytą, którego fotogeniczny uśmiech rozbrajał dziennikarzy i komentatorów liberalnych mediów. Gdzie Bush był rasistą, Obama był ciemnoskóry i miał wyjątkowo mieszane etniczne pochodzenie. Marzenie piarowca, jeżeli tym, co chcesz sprzedać, jest „zmiana”.
Z Trumpem jest tak samo w stosunku do jego poprzednika. Pomimo radykalnej różnicy stylu – od wulgarnego rasizmu i złych manier w kontaktach z mediami po szokujące „ranty” na Twitterze w środku nocy – zdumiewająco wiele z jego polityki jest prostą kontynuacją lub chaotycznym rozwinięciem tego, co przejął po administracji Obamy. Na polityce imigracyjnej się nie kończy.
Nawet obsceniczne prezenty podatkowe dla jego przyjaciół miliarderów miały swój odpowiednik na początku prezydentury Obamy. Była nim amnestia od jakiejkolwiek odpowiedzialności, prawnej i finansowej, jakiej udzielił bankierom i spekulantom finansowym odpowiedzialnym za wywołanie kryzysu finansowego 2008 roku.
Trump wywołał oburzenie awansowaniem na szefową CIA Giny Haspel, osobiście odpowiedzialnej za przypadki tortur w amerykańskich katowniach w ramach ogłoszonej przez Busha młodszego „wojny z terroryzmem”, a potem za usuwanie dowodów tych tortur w postaci ich nagrań. Poprzedzające nominację przesłuchania przed amerykańskim Senatem pokazały, że Haspel – pytana konkretnie o to przez senator Kamalę Harris – do dzisiaj nie widzi w tych torturach nic niemoralnego. Ale odpowiedzialność za fakt, że taka socjopatka jak Haspel, podobnie jak inni kaci rozsiani po świecie w torturowniach George’a W. Busha, mogła spokojnie do dzisiaj robić karierę w CIA, nie niepokojona przez aparat sprawiedliwości, również spoczywa na Obamie. To była druga – obok tej dla finansjery – z wielkich amnestii, od jakich Obama postanowił rozpocząć swoją pierwszą kadencję. „Patrzmy w przyszłość, nie w przeszłość” – powiedział. Aż przyszłość okazała się tym samym, co przeszłość, a Gina Haspel symbolem fundamentalnej ciągłości tych trzech administracji: Busha, Obamy i Trumpa.
Na Wschodzie bez zmian
Trump był szeroko krytykowany za korupcyjny charakter swoich umizgów do saudyjskiej rodziny królewskiej – ale i tutaj widzimy ciągłość z poprzednikiem, bo żadna waszyngtońska administracja nie zrobiła dotąd Saudom lepiej niż administracja Obamy. Przez tych osiem lat Biały Dom dostarczył Ar-Rijadowi broń i szkolenia o łącznej wartości 115 miliardów dolarów, robiąc to nawet wtedy, kiedy z ich użyciem Saudowie obracali już Jemen w piekło na ziemi.
Stany Zjednoczone Donalda Trumpa zaangażowane są w regularne wojny w siedmiu krajach, nie licząc szemranych „ekspedycji” grup wojskowych w kilkudziesięciu krajach (najwięcej w Afryce), zwykle bez większej wiedzy Kongresu, a co dopiero opinii publicznej. Wszystkie te wojny Trump odziedziczył po Obamie, nie ponosi odpowiedzialności za wybuch czy amerykańskie zaangażowanie w żadną z nich. Administracja Obamy do dnia ostatniego kontynuowała wojny, które przejęła w spadku po Bushu młodszym (w Afganistanie, Iraku i Somalii) i rozpoczęła cztery nowe: w Libii, Syrii, Jemenie i na północy oficjalnego sojusznika, Pakistanu.
Na wojnie siły Trumpa na masową skalę bombardują cele przy użyciu dronów – ale to Obama znormalizował prowadzenie wojny takimi metodami. Bush stosował je w drodze wyjątku, jako „dodatek” do wojny tradycyjnymi metodami. Obama uczynił z nich codzienność funkcjonowania Imperium Amerykańskiego w obszarach jego zwiększonego zainteresowania militarnego. W samym tylko pierwszym roku swojego urzędowania Obama przeprowadził więcej ataków przy użyciu dronów niż George W. Bush przez całą swoją prezydenturę, i to według oficjalnych statystyk administracji Obamy, które kto wie, o ile są zaniżone. A potem było jeszcze gorzej.
Instrumenty autorytaryzmu
Pierwszy problem z dronami polega na tym, że ich użycie – zdalnie sterowane z odległej bazy, mogą operować gdziekolwiek, bez formalnego postawienia przez amerykańskiego żołnierza stopy na obcym terytorium – rozmazuje kluczowe w prawie międzynarodowym rozróżnienia między terytorium w stanie pokoju a terytorium w stanie wojny. Zniesienie tego rozróżnienia pozwala na prowadzenie wojen nieoficjalnych, nigdy nikomu nie wypowiedzianych, coraz dalej od jakkolwiek rozumianej demokratycznej kontroli. Takie były Obamy wojny w północnym Pakistanie i Jemenie (przed wybuchem w 2015 obecnej wojny domowej). Drugi problem z dronami polega na tym, że ich chirurgiczna precyzja jest mitem, a miażdżąca większość ofiar to przypadkowe osoby, które znalazły się w towarzystwie, sąsiedztwie albo zamiast „uzasadnionego” celu. I to uzasadnionego tylko jeśli – i to są kolejne problemy – zgodzimy się, że jest coś uzasadnionego w zabijaniu obywateli obcych państw, których winą jest np. przynależność do organizacji deklarujących wrogość do Stanów Zjednoczonych, a także orzekanie o tym bez procesu, prawa do obrony, w drodze objętej ścisłą tajemnicą administracyjnej decyzji podejmowanej za zamkniętymi drzwiami przez prezydenta USA, na podstawie rekomendacji służb, w których dobre intencje nie mamy powodu wierzyć.
Demontaż demokratycznych standardów prawnych w związku z przyznaniem atakom z dronów tak ogromnej roli we współczesnej praktyce wojennej Stanów Zjednoczonych jest częścią szerszego procesu, którym zarządzała administracja Obamy. Procesu gromadzenia w Białym Domu coraz liczniejszych autorytarnych instrumentów władzy, niepodlegających żadnej publicznej kontroli, z dala od oczu Kongresu, prasy, sądów. Administracja Obamy przyznała sobie prawo do zabijania w ten sam sposób (z dronów, bez wyroku, podpisem prezydenta) także obywateli amerykańskich. W 2011 zalegalizowała możliwość bezterminowego przetrzymywania podejrzanych bez przedstawienia im formalnych zarzutów i realizacji ich prawa do procesu. To również za Obamy nastąpiła prawdziwa eksplozja globalnych programów masowego szpiegowania wszystkich i wszystkiego. Ci, którzy biją na alarm, że Trump zaprowadzi w USA faszyzm, powinni przynajmniej przyznać, że wszystkie pomocne ku temu narzędzia otrzymał na dzień dobry w prezencie od Obamy – wystarczy, że postawi kropkę nad i.
Hologram i marchewkowy Kaligula
Należę do tych, którzy wierzą w dobre intencje Obamy – nie tak miało być, na pewno nie aż tak źle. Obama nigdy nie był radykałem; zmiana, którą chciał przynieść, nie wykraczała poza horyzont „zdroworozsądkowej” postępowości stricte liberalnej, jednak w kilka tych liberalnie postępowych wartości pewnie wierzył naprawdę. O lepszym dziedzictwie, jakie chciał po sobie zostawić, świadczy chociażby umowa z Iranem, dla której zaryzykował cały swój polityczny kapitał. Biorąc pod uwagę jego nieukrywany antagonizm z premierem Izraela Binjaminem Netanjahu, to, że po sporze o Iran i tak podniósł jeszcze sumy, na jakie Waszyngton subwencjonuje izraelskie zbrodnie wojenne, świadczy dla mnie o jego słabości raczej niż cynizmie. Zbyt często brakowało odwagi – jak pokazały małżeństwa homoseksualne, z którymi czekał tak długo, ze strachu, że mogą mu przekreślić reelekcję.
Jako pierwszy Afroamerykanin na najwyższym amerykańskim urzędzie stanął w obliczu sił trwalszych niż prezydenckie administracje, które na pewno dały mu do zrozumienia, że jest tolerowany, pod warunkiem, że się za bardzo nie wychyli, że mu się np. nie zacznie na serio roić jakiś powiedzmy pacyfizm. Sił, które na uwadze mają zawsze długofalowe imperialne interesy Stanów Zjednoczonych i własną pozycję jako ich gwaranta lub beneficjenta. Dysponenci wielkiego kapitału, Pentagon, CIA, itd.
Jako inteligentny i utalentowany polityk, Obama umiał manewrować tak, żeby przetrwać dwie kadencje, niezagrożony np. impeachmentem, ale za cenę stanowczo zbyt daleko idących kompromisów. Trump, nieokrzesany i wulgarny, polityczny amator i demagog, nie ma talentów i doświadczenia Obamy, dlatego te same siły, które Obamę utrzymywały w ryzach, żeby mu się nie zamarzyło za dużo postępowości i emancypacji, wobec Trumpa od razu przystąpiły do prób zniszczenia go – z obawy, że jego obłąkanie i nieprzewidywalność zachwieją podstawami Imperium Amerykańskiego, a jego sympatia dla Władymira Putina, jakiekolwiek są jej powody, odsunie perspektywę wojny z Rosją, dla której z taką nadzieją tyle zainwestowali w kandydaturę Hillary Clinton. Bo tym właśnie jest Russiagate, wojną domową wewnątrz amerykańskiej prawicy (obejmującej Republikanów i większość Demokratów zasiadających w Kongresie), rebelią frakcji wojny z Rosją i frakcji długofalowych interesów Imperium przeciwko frakcji natychmiastowej grabieży, skupionej wokół Trumpa.
Jeśli zgodzimy się, że w polityce, zwłaszcza tak wielkiej, dobre chęci to stanowczo za mało, to może się okazać, że główna różnica między administracjami Obamy i Trumpa będzie taka. Trump nie tyle z czymś radykalnie zerwał, co zepsuł ogromny hologram z olśniewającym uśmiechem telegenicznego poprzednika – hologram, który przesłaniał Amerykanom i sporej części świata widok na to, czym naprawdę są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej: ufundowanym na rasistowskiej przemocy nienasyconym imperium, któremu się wydaje, że cały świat jest jego własnością, żerowiskiem i śmietnikiem. Polityczna i moralna brzydota Trumpa, to jak bezwstydnie posługuje się on rasistowską i seksistowską retoryką, jak histerycznie się zachowuje, kiedy urażone jest jego ego, przebudziła już miliony Amerykanów z letargu, w jakim utrzymywała ich prezydentura Obamy („skoro czarny mężczyzna został już prezydentem, to jest dobrze i będzie tylko coraz lepiej!”).
Ich pierwszą reakcją jest opór przeciwko polityce Trumpa i jemu samemu, a ten powinien szybko prowadzić do odkrycia, że prawie wszystko, co im się w Trumpie nie podoba, działo się już, w ten czy inny sposób, wcześniej, ma długą historię, leży w naturze, czasem nawet u fundamentów ich państwa. Od dziesięcioleci nie było w Stanach takiej politycznej mobilizacji. ICE straciła na deportacyjnej „wydajności” z czasów Obamy, bo Amerykanie po raz pierwszy zaczęli tej polityce stawiać masowy opór (dziesiątki miast ogłosiły się sanctuary cities, miastami bezpiecznymi dla imigrantów, odmawiającymi współpracy z ICE). Gdy piszę te słowa setki kobiet blokują korytarz w Departamencie Sprawiedliwości, domagając się rozwiązania ICE. Wielu Amerykanów dopiero gdy Trump wykonał pierwsze swojej administracji mordy z dronów (niektóre z nich nawet autoryzowane jeszcze przez Obamę, ale nie wykonane przed 20 stycznia 2017) zorientowało się, że Waszyngton robi to od dawna rutynowo. I tak dalej.
W tej sytuacji do zadań lewicy – w Stanach i wszędzie indziej, bo nikt nie jest wolny od skutków amerykańskiej polityki – musi należeć to, by nie dać się wkręcić w narrację, że to tylko Trump jest problemem, że bez niego wszystko będzie dobrze. A także nie dać się wkręcić w najgłupszą wersję tej historii: że Trump jest zły, bo jest marionetką Putina, u władzy dzięki rosyjskim hakerom a nie patologiom amerykańskiej tzw. demokracji. Jedyny interesujący aspekt tej historii jest taki, że wojna domowa wewnątrz imperialnej prawicy, której ta historia jest przejawem, tworzy szczeliny, przez które radykalna krytyka polityki Białego Domu może się dostać nawet do najbardziej zachowawczych mainstreamowych mediów i być przez nie należycie nagłośniona.
Problemem jest nie sam marchewkowy Kaligula tylko Imperium, na czele którego stoi.
Tekst ukazał się na łamach portau Strajk.eu 7 lipca 2018.
Jarosław Pietrzak
Szyici i sunnici – odwieczny konflikt?
Pomiędzy dwiema głównymi gałęziami islamu istnieją poważne różnice doktrynalne, których korzenie sięgają VII wieku. Ale czy naprawdę najlepszym sposobem na rozumienie napięć w regionie jest studiowanie aż tak głęboko historii islamskiej teologii? A co, jeśli obecny kształt napięć pomiędzy krajami, które tradycyjnie opisywane są rozmieszczaniem po dwóch stronach tej opozycji jest tak długowieczny, że… sięga zaledwie końca lat 70. XX wieku?
Arabia Saudyjska a sprawa syryjska
Przedziwne kwietniowe bombardowania Syrii przez koalicję Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji nastąpiły niemal natychmiast po okresie wyjątkowo intensywnej aktywności dyplomatycznej pomiędzy stolicami trzech zachodnich mocarstw a księciem koronnym Arabii Saudyjskiej Muhammadem ibn Salmanem (znanym także jako Mohammed ben Salman, MBS). W wyjątkowo krótkim czasie MBS odbył trzy podróże: do Londynu (7 marca), do Waszyngtonu (19 marca) i do Paryża (8 kwietnia).
Trudno nie spekulować, że na tych spotkaniach uknuto sam rzekomy atak bronią chemiczną w Gucie (jedyny zachodnioeuropejski dziennikarz, który pojechał na miejsce, mówiący po arabsku Robert Fisk z „The Independent”, nie znalazł świadectw na potwierdzenie tezy o ataku chemicznym), podobnie jak zrzucenie odpowiedzialności za ten atak na reżim Baszszara al-Asada, a także bombardowania, jakie mają następnie być za ten rzekomy atak „karą”. „Kara” nadeszła tak szybko, żeby międzynarodowi obserwatorzy i śledczy nie zdążyli znaleźć zawczasu dowodów, że Asad, cokolwiek by nie miał wcześniej na sumieniu, w tym przypadku jest niewinny. Richard Falk, wybitny ekspert od prawa międzynarodowego, rozpoczął swój komentarz do bombardowań od przypuszczenia, że Syria, być może, bardziej niż za to, że użyła broni chemicznej, została ukarana za to, że jej nie użyła.
MBS w ten czy inny sposób zapłacił przynajmniej za część amerykańsko-francusko-brytyjskich bombardowań. W Paryżu np. zostawił za sobą kontrakty o łącznej wartości 19 miliardów dolarów.
Saudyjskie pragnienie zniszczenia reżimu partii Baas w Syrii to oczywiście nic nowego. Od samego początku obecnej wojny Saudowie współpracowali z CIA i Pentagonem we wspieraniu salafickich dżihadystów w Syrii – bronią, strumieniem pieniędzy, a także eksportując tam własnych radykałów z ambicjami zmieniania świata, żeby nie robili szumu w królestwie. Tę metodę pozbywania się potencjalnych wywrotowców z własnych granic Saudowie praktykują od czasu salafickiego powstania Dżuhajmana al-Utajbiego, które w listopadzie 1979 na chwilę zdobyło Wielki Meczet w Mekce. Arabia Saudyjska odegrała jedną z głównych ról w samym wywołaniu wojny w Syrii, tzn. w przekształceniu protestów społecznych z 2011 w wojnę do dziś dla niepoznaki zwaną domową.
Dom Saudów miał kosę z Syryjczykami już w okresie rządów ojca Baszszara, Hafiza al-Asada. Gdy ten zmarł i władzę po nim przejął, albo raczej przyjął Baszszar, na krótki okres (niewiele ponad rok od szczytu Ligi Państw Arabskich w 2009) stosunki się ociepliły – król Abd Allah liczył wtedy na wyprowadzenie Syrii pod przywództwem Asada-syna z jej trwającego trzydzieści lat sojuszu z Iranem.
Z punktu widzenia saudyjskiego wahabizmu (wyjątkowo integrystycznej, „plemiennej” odmiany islamu sunnickiego) syryjscy alawici lądują w jednym worku z szyitami, ponieważ jedni i drudzy są wyznawcami tradycji Alego, a więc dla Saudów heretykami, odstępcami od islamu „prawdziwego”. Jednak Hafiz al-Asad przejął władzę (w wojskowym zamachu stanu w 1970) nie jako reprezentant alawitów a jako człowiek partii Baas. Religijna afiliacja jego rodziny nie odgrywała żadnej istotnej roli politycznej, a jednym ze źródeł legitymizacji i stabilizacji jego reżimu w późniejszych dekadach było uczynienie Syrii państwem świeckim i jako takie oferującym warunki przyjaznego współistnienia przedstawicielom różnych grup etnicznych i wyznaniowych składającym się na wewnętrzną mozaikę kulturową kraju. Częściowo dzięki temu jego reżim, choć opierał się na brutalnej władzy wojska i wszechobecnej tajnej policji, nigdy nie był we własnym kraju tak powszechnie znienawidzony jak np. Husniego Mubaraka w Egipcie. Saudowie się z Hafezem nie lubili już od początku lat 70. XX wieku, ale aż do 1979 nie ujmowali tej animozji publicznie w kategoriach różnic religijnych.
Do 1979, bo wtedy miała miejsce Rewolucja Islamska w Iranie, która zmieniła wszystko.
Iran i groźba rewolucji
Jak pisze wybitny indyjski marksista, historyk i dziennikarz Vijay Prashad (w książce The Death of the Nation):
[…] niewiele było antypatii pomiędzy sułtanami Arabii a królem Iranu – pomimo różnych baz społecznych tych monarchii. Łączył je kolor ich krwi. Tę arterię przecięła jednak irańska rewolucja.
Oraz:
Rewolucja irańska postawiła reżim saudyjski w poważnym niebezpieczeństwie na trzy sposoby jednocześnie. Po pierwsze, muzułmański monarcha (szach) został obalony. Irańczycy sięgnęli głęboko do studni islamskiej myśli, by stworzyć alternatywny model islamskiego rządzenia – Welajat-e Faqih („zwierzchnictwo jurystów” [albo „zwierzchność uczonych” – przyp. JP]). To nie był nacjonalizm w rodzaju Nassera czy Baas, obu zdecydowanie laickich. Irańczycy stworzyli islamską formę republikanizmu. Muzułmańska wspólnota polityczna – ogłosili – nie potrzebowała już więcej monarchii. Po drugie, Irańczycy rozwinęli nowoczesne instytucje, obsadzone zarówno przez mężczyzn jak i przez kobiety, oraz dopuścili wybory do parlamentu (zakazując udziału partiom komunistycznym, liberalnym i kurdyjskim). Wszystko to stanowiło anatemę w Arabii Saudyjskiej. Po trzecie, irańska rewolucja ożywiła intelektualną i polityczną odwagę Mohammeda Huseina Fadlallaha […] w Libanie, by przesunąć politykę po linii szyickiej, co w rezultacie, w kontekście Libańskiej Wojny Domowej, doprowadziło do utworzenia Hezbollahu (Armii Boga). Dostarczyła też nowego dyskursu już niezadowolonym robotnikom roponośnych regionów Arabii Saudyjskiej – tak się złożyło, że wielu z nich było szyitami.
Wkrótce po ustabilizowaniu się w Iranie nowego porządku ajatollaha Chomeiniego Hafiz al-Asad zwrócił uwagę na Teheran, żeby nawiązać nowy sojusz, obliczony na opozycję wobec Iraku Saddama Husajna. Wtedy właśnie oficjalnym saudyjskim problemem z Syrią stała się specyfika religijna jej samej i jej sojuszu z Iranem. Saddam Husajn natomiast w zamian za saudyjskie wsparcie na sumę miliarda dolarów miesięcznie na konieczne wydatki zobowiązał się w Ar-Rijadzie w 1980 do zbrojnego „opanowania” Iranu i miesiąc później zaatakował Iran, rozpoczynając wieloletnią „sunnicką” wojnę z młodą szyicką republiką.
Arabia Saudyjska używa sekciarskich religijnych podziałów, odwołuje się i podgrzewa sekciarskie lęki i fobie (np. rozsiewa plotki, że irańscy szyici potajemnie werbują w Syrii nowych wyznawców, żeby zmarginalizować sunnitów), i „wyjaśnia” swoje zbrojne „interwencje” (np. w Jemenie) argumentami o walce z szyickimi heretykami działającymi na zlecenie Iranu, który pragnie przejąć kontrolę nad całym Bliskim Wschodem. Saudowie i ich sojusznicy z rodzin panujących nad mniejszymi emiratami w Zatoce Perskiej boją się politycznych i intelektualnych wpływów Iranu, bo nie da się ich tak łatwo zdyskredytować argumentem o ich kulturowej obcości i „zachodniości”, jak pokonane już (przy dużym udziale Saudów) projekty arabskiego socjalizmu i komunizmu. Iran pokazuje ich poddanym, że monarchów można obalić na gruncie samej muzułmańskiej tradycji i kultury, odwołując się do i czerpiąc z niej samej.
Histeryczna nadaktywność Domu Saudów
Obecnie obserwujemy wzmożoną, rzec można histeryczną nadaktywność Arabii Saudyjskiej i jej sojuszników, zwłaszcza w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, na coraz liczniejszych frontach. Wojny w Syrii i Jemenie; blokada Kataru, który choć powinien przypominać inne okoliczne emiraty skłania się ku Iranowi; uwięzienie premiera Libanu; coraz gęstsze knowania z zachodnimi stolicami i Tel Awiwem („najgorzej skrywany sekret Bliskiego Wschodu”).
Ta nadaktywność bierze się z coraz większego, wszechogarniającego strachu monarchów Półwyspu Arabskiego. Rośnie społeczne niezadowolenie, a na gospodarce opartej tylko na ropie coraz trudniej polegać. Niedawno trzeba nawet było wprowadzić w końcu podatki. Pieniędzy z ropy, przy użyciu których kupowano dotąd spokój społeczny, coraz mniej, a samo utrzymanie gargantuicznych dworów i rodzin królewskich rośnie. „Al-Saud to rodzina królewska jak żadna inna. Jest ich tysiące”. A każdy z tych tysięcy za samo swoje pokrewieństwo z królem otrzymuje „stypendium” (w wysokości od kilku tysięcy do ponad ćwierć miliona dolarów miesięcznie, w zależności od stopnia pokrewieństwa). A chaos od dekad rozsiewany po świecie eksportem ekstremistów zaczął się znowu przysuwać coraz bliżej granic Arabii.
Arabia Saudyjska dysponuje ogromnymi możliwościami propagandowymi w całym świecie muzułmańskim, które umożliwiają jej sprzedawanie swojej wersji wydarzeń, sekciarskiego kostiumu, w który przebiera swój przemożny strach, że dni arabskich monarchii są policzone. Finansuje międzynarodową konstelację szkół koranicznych i meczetów, które uczą świata według królów w Ar-Rijadzie, wydaje książki i prasę, a saudyjsko-emirackie stacje telewizyjne z siedzibami zwykle w Dubaju, dzięki wspólnocie języka i autorytetowi Półwyspu Arabskiego jako jego kolebki, docierają do arabskojęzycznych odbiorców od Marakeszu po Muskat i Mogadiszu.
Sunnici kontra szyici – w obiektywie Zachodu
Jednak te same religijne wyjaśnienia napięć i konfliktów na Bliskim Wschodzie sprzedawane są także nam, w Europie. My też zbyt często dajemy się nabrać, że konflikty między Iranem i jego sojusznikami a Saudami i ich kliką, to konflikty między dwiema odnogami prastarej religijnej schizmy. Główne powody są co najmniej dwa.
Pierwszy. Bezpieczeństwo monarchii saudyjskiej jest oficjalnie wpisane w doktrynę obronną uzależnionych od niej energetycznie Stanów Zjednoczonych od 1957 r. (najpierw w „doktrynie Eisenhowera”, później jeszcze mocniej w „doktrynie Cartera”). W zamian Saudowie i ich przydupasy z okolicznych emiratów odwdzięczają się realizowaniem amerykańskich interesów w swoim najbliższym sąsiedztwie – zwalczając najpierw komunizm (poprzez Światową Ligę Muzułmańską ustanowioną w 1962 w tym właśnie celu), a teraz Iran, który ze swoją niezgodą na globalny porządek pax americana Waszyngtonowi stoi kością w gardle tak samo jak królom i emirom Arabii. W kolejnym rewanżu Amerykanie wykorzystują planetarną siłę oddziaływania swoich „wolnych” mediów, by powielać propagandowe konstrukty Saudów na skalę wykraczającą daleko poza świat arabski. Często zresztą robią to niechcący i nieświadomie – mając coraz mniej zagranicznych reporterów polegają w coraz większym stopniu na materiałach i komentarzach przysyłanymi im przez „niezależne” think tanki.
Drugi. Waszyngtonowi tak samo jak Saudom opłaca się, żebyśmy wszyscy odbierali sytuację na Bliskim Wschodzie jako gmatwaninę konfliktów religijnych, które sięgają kilkanaście stuleci wstecz. O ile w przypadku Arabii Saudyjskiej służy to politycznej mobilizacji tożsamości „organicznych” na potrzeby jej doraźnych interesów, wytworzeniu emocjonalnego zaangażowania po jednej ze stron archaicznego podziału, o tyle adresowane do nas, którzy nic nie rozumiemy z tej całej schizmy we wczesnym islamie, ma to na celu naszą demobilizację, wytworzenie dystansu. Oto my, racjonalni Europejczycy i Amerykanie jesteśmy postawieni w obliczu zupełnie niezrozumiałego dla nas, średniowiecznego fenomenu, w którym olbrzymie państwa szarpią się do dziś o paru proroków z VII wieku. Ma to stworzyć wrażenie głębokiej cywilizacyjnej przepaści, która nas dzieli od „muzułmańskiej dziczy”, a w ostatniej instancji kazać nam się pogodzić z tym – i machnąć na to ręką, że na taką dzicz znowu spadają bomby. No bo co innego można zrobić, żeby zapanować nad masą tak irracjonalnych stworzeń?
Dwa „takie same” regionalne imperializmy?
Czy to znaczy, że Arabia Saudyjska i Iran to dwa tyle samo warte regionalne mocarstwa uprawiające na obszarze wokół Zatoki Perskiej konkurencyjne regionalne imperializmy, pomiędzy którymi trzeba postawić znak równości? Niestety, część lewicy tak myśli i tak to ujmuje. Ale – nie. Nie może być znaku równości między tak fundamentalnie różnymi ustrojami i tak fundamentalnie różnymi formami zaangażowania międzynarodowego.
Jakkolwiek odległy od marzeń każdego lewicowca jest ustrój współczesnego Iranu, nie można go przytomnie umieścić na tym samym poziomie, co barbarzyńską monarchię absolutną Arabii Saudyjskiej. Nie wszystkie orientacje polityczne mogą w Iranie startować w wyborach, ale przynajmniej są tam wybory. Kobiety nie mają w Iranie równych praw z mężczyznami, ale są prawniczkami, lekarkami i twórczyniami filmów. W tej sytuacji dzień, w którym sięgną po więcej jest kwestią czasu, odpowiedzią na pytanie „kiedy?”, a nie „czy?”. W Arabii Saudyjskiej dopiero zaczną legalnie prowadzić samochody. Cenzura i inne polityczne ograniczenia produkcji kulturalnej i intelektualnej są w Iranie szeroko obecne, ale nie w stopniu uniemożliwiającym istnienie i rozwój dysydenckiej, krytycznej czy poszukującej kultury. Świadczą o tym także tej kultury (np. kina) międzynarodowe sukcesy. W przeciwieństwie do Arabii Saudyjskiej. Socjolog Ahmad Sadri opisując irański system polityczny używa metafory skostniałej autorytarnej skorupy (związanej z klerem szyickim), która trzyma w swojej martwej powłoce wciąć bijące demokratyczne serce społeczeństwa, które tam żyje. Najnowsza historia Iranu pokazuje, że to serce jest wciąż zdolne do narzucenia spektakularnych zwrotów akcji, nie raz nas jeszcze nas one zaskoczą. Trudno cokolwiek podobnego powiedzieć o technokratycznym neośredniowieczu ustroju Arabii Saudyjskiej.
Rozprzestrzeniany przez Saudów po świecie chaos ma na celu wyłącznie zachowanie władzy i przywilejów rodziny królewskiej i spowinowaconych i zaprzyjaźnionych z nią emirów i książąt. Iran kieruje się uzasadnioną potrzebą obrony przed agresją i groźbami Stanów Zjednoczonych i Izraela, które słyszy ustawicznie już od prawie czterdziestu lat. Żeby obronić swoją suwerenność, potrzebuje w swoim otoczeniu państw, które nie upadły i nie zamieniły się w czarne dziury na podobieństwo Afganistanu i Iraku wskutek amerykańskiego, izraelskiego i saudyjskiego gmerania i spiskowania. Irańskie zaangażowanie w Syrii motywowane jest wolą uchronienia sojusznika przed popadnięciem w trwały chaos jak Libia. Iran próbuje powstrzymać chaos. A niektóre kierunki międzynarodowego zaangażowania Iranu miały od samego początku wyjątkowo pryncypialne, aksjologiczne źródła – ze szczególnym uwzględnieniem sprawy palestyńskiej. To nie jest tak, że Iran wspiera Hezbollah i Hamas, żeby zaszkodzić Izraelowi, z którym ma na pieńku. Jest dokładnie na odwrót: złe stosunki Iranu z Izraelem są konsekwencją pryncypialnej, motywowanej aksjologicznie solidarności z antykolonialną walką Palestyńczyków.
Tu ma miejsce kolejny kontrast z Arabią Saudyjską, która od lat funkcjonuje w nieoficjalnym, nienazwanym, niewypowiedzianym sojuszu z Izraelem. A Izrael jest w sojuszu z Arabią Saudyjską, bo jego interesy mogą być bezpieczne tylko w otoczeniu sąsiadów rządzonych przez monarchów i despotów lekceważących przekonania i żądania swoich ludów. W przeciwieństwie do pałaców Ar-Rijadu, Dubaju, Abu Zabi i Kairu, arabska ulica nigdy nie porzuciła swojej głębokiej solidarności z Palestyńczykami, i gdyby struktury władzy w arabskich państwach zaczęły umożliwiać polityczną ekspresję woli ludu, Izrael nie miałby ani jednego sojusznika w regionie.
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się 27 kwietnia 2018 na łamach portalu Strajk.eu
Al Dżazira na celowniku Saudów
Na początku czerwca Arabia Saudyjska skłoniła swoich sojuszników w Zatoce Perskiej (Zjednoczone Emiraty Arabskie i Bahrajn) oraz swoje państwa klienckie (Egipt, szczątkowe rządy Jemenu i Libii) do zerwania wszelkich stosunków i zapoczątkowania międzynarodowej izolacji swojego maleńkiego sąsiada. Rzekomym powodem drastycznych kroków, wśród których znalazła się próba odcięcia Kataru od dostaw żywności, było „finansowanie przez Katar międzynarodowego terroryzmu”. Przedłużający się okres przedziwnej szarady, w okresie którego Saudowie odkładali przedstawienie konkretnych żądań czy postulatów, pokazał Rijadowi, jego przyjaciołom i klientom, że oprócz takich globalnych potęg jak Malediwy, Komory i Mauretania, świat nie rwie się specjalnie do udziału w tym przedsięwzięciu. Donald Trump pobredził sobie przez chwilę na Twitterze, ale przecież to w Katarze Stany Zjednoczone mają swoją największą bazę wojskową w Zatoce Perskiej. Nie udało się zaszantażować nawet tak upadłego państwa jak Somalia, która odmówiła udziału w tym cyrku choćby za cenę utraty saudyjskiej „pomocy finansowej”.
Kiedy Saudowie przedstawili w końcu konkrety – listę trzynastu żądań i termin ich realizacji – można było odnieść kilka różnych wrażeń. Jedno było takie, że Saudowie usiłują zepchnąć na Katar ciężar odpowiedzialności za coś, w czym sami mają znacznie większy udział: sponsorowanie salafickich organizacji siejących terror na Bliskim Wschodzie i poza nim. Ale jest też inne – że niektóre zarzuty i żądania wypocono na siłę, żeby na dłuższej liście przymaskować trochę to, jak bardzo Saudów i emirów w Abu Zabi, Dubaju i Szardży skręca z powodu Al Dżaziry, globalnego imperium medialnego założonego przez ówczesnego emira Kataru szejka Hamada bin Chalifę as-Saniego w drugiej połowie lat 90. XX wieku.
Al Dżazira znaczy Półwysep
Kiedy emir próbował rozkręcić Al Dżazirę, akurat upadł kanał BBC Arabic. Była to spółka joint venture brytyjskiego nadawcy publicznego i saudyjskiego kapitału medialnego. Miała nadawać po arabsku i trzymać się standardów dziennikarskiego i produkcyjnego profesjonalizmu wyprowadzonych z BBC. Umowa z Saudyjczykami zawierała klauzule o redakcyjnej wolności, prezentowaniu rozmaitych opinii, punktów widzenia różnych stron, o prawie do krytyki rządów, o udzielaniu głosu opozycji. Umowa umową, ale Saudyjczycy kontrolowali przekaźniki, przez które sygnał satelitarny trafiał do odbiorników w całym świecie arabskim. Kiedy na antenę BBC Arabic trafili przedstawiciele opozycji wobec monarchii w Rijadzie, saudyjska strona tej joint venture wyłączyła po prostu przekaźniki. BBC i saudyjska korporacja Orbit zerwały wtedy umowę. 150 dziennikarzy i innych znakomicie wyszkolonych profesjonalistów znalazło się bez pracy.
Zbiegło się to w czasie z marzeniami szejka Hamada o odegraniu historycznej roli większej niż rozmiary jego malusieńkiego królestewka, roli, która odpowiadałaby bogactwom, zgromadzonym przez jego państewko za sprawą złóż gazu i ropy. Jedną z możliwości Hamad widział w rozwoju mediów, które w świecie arabskim były w owym czasie wyjątkowo żenującymi tubami propagandowymi teokratycznych monarchii i sklerotycznych dyktatur regionu. Katar miał już swoją własną państwową telewizję, Qatar Broadcasting Corporation, ale chodziło o coś zupełnie innego, o kanał satelitarny zwracający się do całego świata arabskiego, dla którego Katar, w sensie swoich rozmiarów, był jak mały palec wystający z boku Półwyspu Arabskiego (nazwa Al Dżazira oznacza właśnie Półwysep, w domyśle Arabski). Zwolnieni przez umarłą przedwcześnie BBC Arabic dostali propozycje pracy dla nowego nadawcy satelitarnego z siedzibą w Ad-Dauha. Częścią oferty była redakcyjna wolność na wzór tej obiecanej im wcześniej przez BBC Arabic.
Szejk Hamad na brak pieniędzy nie narzekał, na odpalenie Al Dżaziry wyłożył więc 137 milionów dolarów, w formie kredytu, który miał sfinansować jej funkcjonowanie przez pierwszych pięć lat. Plan zakładał, że w tym okresie stanie się dochodowym przedsięwzięciem komercyjnym.
Ale nadawca musiał stawić czoła ograniczeniu, jakim jest dostępność częstotliwości, na których można na różną skalę nadawać. W początkowym okresie Al Dżazira musiała się zadowolić słabszym transponderem – saudyjskie korporacje satelitarne, od których wszystko zależało w domenie arabskich kanałów satelitarnych, nie chciały jej dać nic lepszego. Dopóki kolejny zbieg okoliczności nie sprawił, że jeden z kanałów, dostarczany na potężniejszy transponder z Europy, przez France Telecom, przełączył nagle – wskutek pomyłki człowieka lub błędu technicznego – film animowany dla dzieci na pół godziny ostrego porno z zupełnie innego źródła. Nie tylko Saudyjczycy wpadliby w szał. Saudyjczycy wpadli, pozrywali umowy i uwolniła się częstotliwość, którą zdobyła Al Dżazira.
Al Dżazira rosła, nadawała coraz więcej godzin programu, zdobywała coraz większą widownię w całym świecie arabskim – widownię zaskoczoną jej profesjonalizmem, nowoczesnością, różnorodnością opinii, którym udzielała głosu, opinii wielokrotnie krytycznych wobec ich władców i rządzących. Mottem Al Dżaziry zostało: „Opinia – i inna opinia”. Na porządku dziennym były wywiady i talk shows z udziałem przedstawicieli opozycji wobec Domu Saudów. By przekroczyć bariery różnic pomiędzy lokalnymi dialektami języka arabskiego, językiem antenowym został klasyczny, literacki arabski, znany każdemu w miarę wykształconemu człowiekowi od Maroka po Oman.
Istniała taka legenda, że arabscy dziennikarze mieli w Al Dżazirze prawo krytykować wszystkie arabskie reżimy, tak długo, jak długo nie mówią nic złego o Katarze. Hugh Miles, brytyjski dziennikarz, syn ambasadora w Arabii Saudyjskiej, autor książki opisującej historię powstania i pierwszych lat Al Dżaziry (wydanej w 2005), podważał tę opinię, wyliczając przypadki krytyki rządu katarskiego na antenie Al Dżaziry, a także wskazując na zawarte w umowach z członkami zarządu klauzule chroniące ich przed interwencjami w linię redakcyjną ze strony emira czy jego rządu. Katarska polityka była słabo obecna w programach Al Dżaziry przede wszystkim dlatego, że od początku miała to być telewizja panarabska, poruszająca tematy, które interesują międzynarodową arabską publiczność. Z takiej perspektywy polityka w Egipcie, Arabii Saudyjskiej, Iraku, sprawa palestyńska przez większą część czasu zajmowały naturalnie więcej miejsca niż sprawy maleńkiego emiratu.
Jeżeli Al Dżazira miała od początku być elementem dyplomacji kulturalnej Kataru, to bardziej w ten sposób, że miała umieścić ten kraj na mapie świata, sprawić, że wszyscy o nim słyszeli, pozwolić władcom Kataru prowadzenie polityki międzynarodowej niezależnej od Arabii Saudyjskiej i „boksowanie powyżej własnej kategorii wagowej”. Gdyby była jeszcze jedną propagandową tubą kolejnego arabskiego rządu, nigdy by tego nie osiągnęła – takich telewizji Arabowie od Fezu przez Kair po Abu Zabi mieli pod dostatkiem.
Jest jednak możliwe, że taka rola Al Dżaziry, jako instrumentu soft power, finansowanego niezależnie od własnej nierentowności, wyszła dopiero „w praniu”, tzn. w konsekwencji jej wielkiego sukcesu. Udzielony na pierwszych pięć lat funkcjonowania kredyt zakładał, że Al Dżazira stanie się po prostu dochodowym, samofinansującym się biznesem. Nigdy się nim nie stała, zawsze była deficytowa, pomimo swojej ogromnej popularności. Dom Saudów, pod krytyką dziennikarzy Al Dżaziry, zapraszających na antenę przedstawicieli saudyjskiej opozycji, w ramach zemsty i prób perswazji nałożył na katarskiego nadawcę rodzaj międzynarodowego embarga reklamowego. Nie tylko Saudyjczycy niczego tam nie reklamowali, ale też grozili zagranicznym firmom, że karą za reklamy na antenie Al Dżaziry będzie bojkot ich produktów i zrywanie kontraktów w Arabii Saudyjskiej (największy pod względem siły nabywczej rynek w świecie arabskim).
Po pierwszych pięciu latach okazało się, że Al Dżazira wciąż jest deficytowa, ale emir widział w niej już takie korzyści symboliczne i dyplomatyczne, że od tamtej pory subwencjonował ją nieprzerwanie. Kiedy w Tunezji i Egipcie zaczęła się arabska wiosna, Al Dżazira przedstawiała się już oficjalnie jako katarski nadawca publiczny, tym tłumacząc, co ją różni od amerykańskich nadawców komercyjnych takich jak Fox News czy CNN – skąd się wzięła różnica między sukcesem, jakim były jej relacje z Tunezji i Egiptu, a porażką, jaką na tym froncie poniosły wielkie media amerykańskie.
Okres heroiczny
Okres heroiczny w historii Al Dżaziry zaczął się w roku 1998, kiedy to jej dziennikarze przełamali monopol zachodnich nadawców na dostarczanie wiadomości z frontu pierwszej amerykańskiej inwazji na Irak. Ale Zachód o Al Dżazirze usłyszał dobrze dopiero w 2001 roku, przy okazji nadanej przez nią taśmy Osamy Bin Ladena, w której komentował ataki z 11 września. Wtedy to na Zachodzie zaczęły się szerzyć opinie, że Al Dżazira „sprzyja terrorystom”.
W pierwszej dekadzie XXI wieku, kiedy zachodni nadawcy redukowali liczbę swoich korespondentów zagranicznych, cięli koszty, obniżając coraz bardziej swoje profesjonalne standardy, Al Dżazira dynamicznie rosła. W szczytowym momencie miała blisko sto biur na całym świecie, a więc mniej więcej w co drugim państwie, jak podają Mohamed Zayani i Sofiane Sahraoui, jej organizacja była silnie zdecentralizowana, poszczególne biura regionalne cieszyły się ogromną swobodą redakcyjną i produkcyjną, także w zakresie wydatków – gdy działo się coś ważnego, gdzie warto być pierwszą ekipą telewizyjną, obowiązywała zasada „jakby co, Ad-Dauha zapłaci wszystkie rachunki”. Odsprzedaż oryginalnych materiałów agencjom i innym telewizjom stała się jednym z głównych źródeł dochodów Al Dżaziry.
Al Dżazira była zawsze z Palestyńczykami, każdą izraelską agresję relacjonując ze strony palestyńskiej. Palestyńczycy, którzy są najlepiej wykształconym arabskim społeczeństwem, bywali najbardziej nadreprezentowaną grupą wśród personelu katarskiej telewizji. Palestyńczyk Wadah Khanfar, współpracujący z tą telewizją od jej wczesnych lat, relacjonujący dla niej z Afganistanu i Iraku, został nawet w 2003 jej dyrektorem zarządzającym, a w 2006 dyrektorem generalnym całego imperium medialnego Al Dżaziry.
W czasie wojny w Afganistanie, Al Dżazira była jedynym nadawcą telewizyjnym, który miał dziennikarzy – i biuro – w bombardowanym kraju. Samo biuro też zostało przez Amerykanów zbombardowane, podobnie jak biuro w Iraku w czasie drugiej amerykańskiej inwazji. Zginęło kilku dziennikarzy. Nie były to pomyłki, bo Amerykanie znali lokalizacje biur prasowych, a jak wiemy już od dawna, w okresie wojny w Iraku George W. Bush i Tony Blair rozmawiali nawet o tym, czy by nie zbombardować także głównej siedziby nadawcy w Katarze, żeby uciszyć w końcu jej nieprzerwaną krytykę anglosaskiej „interwencji” w Zatoce Perskiej.
Niedawno wyszło na jaw, że prezydenta USA do zbombardowania głównej siedziby Al Dżaziry podjudzał następca tronu Abu Zabi, Mohamed bin Zayed, co pokazuje, od jak dawna katarski nadawca stoi teokratycznym monarchiom w Zatoce Perskiej kością w gardle. W istocie krytyczny coverage Al Dżaziry doprowadził już wcześniej do kilku kryzysów dyplomatycznych. Arabia Saudyjska, siedem innych państwa arabskich i Etiopia co najmniej raz wycofały przy jakiejś okazji swojego ambasadora w Katarze, domagając się czy to interwencji w jej linię redakcyjną, czy to po prostu całkowitego zamknięcia telewizji przez emira. W okolicy jednego z tych incydentów emir powiedział podobno, że Al Dżazira ma dla Kataru większą wartość niż cały jego korpus dyplomatyczny. Saudyjczycy doszli w końcu do wniosku, że wygrać z Al Dżazirą mogą tylko na jej własnym podwórku, tzn. budując dla niej równie nowoczesną i profesjonalną konkurencję, zmuszoną do przyjęcia wyższych standardów dziennikarskich. Tak powstała (w 2003) Al Arabija, nadająca z Abu Zabi, ale oparta o kapitał saudyjski.
Pierwszą dekadę obecnego stulecia Al Dżazira zamknęła jako największa pod wieloma względami telewizja informacyjna na świecie, z największą liczbą reporterów i najbardziej międzynarodowym, mówiącym dziesiątkami języków personelem. Jej logo – będące kaligraficznym zapisem samej nazwy – znalazło się w pierwszej dziesiątce najbardziej rozpoznawanych w skali globalnej znaków towarowych. Dawno przestała być tylko jednym kanałem, przeistaczając się w całą grupę mediów – w 2006 odpaliła Al Jazeera English i jej serwis internetowy, powstały kanały tematyczne (sportowy, poświęcony filmom dokumentalnym; w kolejnych latach – kanał egipski i bałkański, aplikacja mobilna i „wiralowy” serwis internetowy AJ+, a także nieudana próba wejścia na rynek amerykański, Al Jazeera America).
Arabska Wiosna
Wybuch arabskich rewolucji w Tunezji i Egipcie przyniósł kolejne wielkie chwile Al Dżaziry, która relacjonowała wydarzenia na okrągło, z samego ich środka, nie ukrywając sympatii dla społeczeństw, które porwały się, by obalić reżimy Mubaraka i Ben Alego. Kiedy Hugh Miles pisał w swojej książce, że to Al Dżazira zmobilizowała społeczeństwo Arabii Saudyjskiej do masowych aktów solidarności ze zmagającymi się z izraelską okupacją Palestyńczykami, wbrew ich władcom, którzy od dawna układali się pod stołem z rządami Izraela, ignorując cierpienia Palestyńczyków, niektórzy wskazywali to jako jeden ze słabych punktów jego książki, argumentując, że nie przedstawił wystarczających argumentów o przyczynowo-skutkowych związkach między tymi erupcjami a dziennikarstwem Al Dżaziry. W okresie rewolt w Tunezji i Egipcie nie dało się już jednak nie dostrzegać, że relacje Al Dżaziry pokazały wszystkim arabskim społeczeństwom, jak wiele goryczy i frustracji jest im wspólnych, niezależnie od tego, pod którym stetryczałym wojskowym czy średniowiecznym monarchą konkretnie żyją, a to musiało odegrać rolę mobilizacyjną.
Kiedy jednak wiatry arabskiej wiosny rozniosły się dalej, w Al Dżazirze coś się wyraźnie zmieniło – w odniesieniu do wydarzeń w Libii i Syrii. Jakby dynastia as-Sanich postanowiła w końcu wykorzystać zaufanie i wiarygodność zbudowane przez kilkanaście lat funkcjonowania Al Dżaziry, by w tych dwóch przypadkach w bezwstydny sposób ich nadużyć i forsować regionalne interesy Kataru. Jak dokładnie to się stało, to temat na wielkie dochodzenie – dziennikarskie, medioznawcze, polityczne. Czy był to rezultat centralnych wytycznych, czy specyficznego doboru reporterów i redaktorów? Jakie znaczenie miały zmiany u szczytu władzy w Katarze – przygotowania emira Hamada do odstąpienia władzy swojemu synowi (co nastąpiło w 2013)? Do jakiego stopnia zadziałał tu spadek po liberalnej tradycji BBC, z której wywodził się założycielski trzon personelu Al Dżaziry – wyobraźnia polityczna à la BBC ma skłonność do sprowadzania polityki zawsze do powierzchownej opozycji między „dyktaturą” a „demokracją”, „reżimem” a stawiającym mu opór „społeczeństwem obywatelskim”, niezależnie od tego, jaką realną treścią te kategorie są wypełnione np. w kontekście gry imperializmów i stosunków dominacji pomiędzy państwami.
Tak czy owak, w odniesieniu do Libii i Syrii przekaz katarskiej telewizji podejrzanie zszedł się z przekazem prowojennych korporacyjnych mediów amerykańskich, narracja Al Dżaziry rymowała się podejrzanie ze śpiewką zachodniej koalicji od „wymiany reżimów”. Al Dżazira bezkrytycznie powtarzała fabrykowane przez otoczenie Hillary Clinton, ówczesnej sekretarz stanu USA, pomówienia o rozdawanej żołnierzom Kaddafiego viagrze (żeby gwałcili) i innych monstrualnych, jak się często później okazało, nieprawdziwych zbrodniach sił „reżimowych”. Al Dżazira odegrała swoją rolę w rozpowszechnianiu nigdy nie potwierdzonych doniesień o stosowanej przez Baszszara al-Asada przeciwko cywilom broni chemicznej. Prezentowała jako „demokratyczną opozycję” czy „umiarkowanych rebeliantów” salafickich dżihadystów, których organizacje prowadziły jednocześnie kampanie o znamionach ludobójstwa przeciwko ludności niesunnickiej, i ktoś w Al Dżazirze musiał o tym wiedzieć. Kolportowała i uwiarygodniała szemrane materiały niezwykle podejrzanych Białych Hełmów (wiele wskazuje, że propagandowego odgałęzienia al-Kaidy, finansowanego przez wywiady Wielkiej Brytanii i USA w nadziei na obalenie Asada) jako rzetelne relacje i dowody wydarzeń, choć wiarygodność ich materiałów wideo została wielokrotnie więcej niż podważona. W obydwu wojnach, w Libii i w Syrii, Katar był stroną, zaangażowaną z różnych powodów w „wymianę reżimu”, szczególnie w przypadku Syrii liczącą na korzyści z takiej wymiany (gazociąg przez jej terytorium, którego rząd Asada nie chciał, faworyzując alternatywny projekt z Iranem i Rosją).
Bilans
Libia i Syria, w mniejszym stopniu okresowe łagodzenie przekazu na temat monarchii saudyjskiej (w okresach nadziei Kataru na poprawę stosunków z Rijadem) – są plamami na kartach historii Al Dżaziry. Teraz, kiedy obecny kryzys może się zakończyć jej zupełną likwidacją lub poważnymi zmianami w jej linii programowej, nie powinniśmy jednak zapomnieć o jej kartach wspaniałych.
Przez te dwie dekady z hakiem Al Dżazira wstrząsnęła światowym rynkiem telewizyjnym i obiegiem informacji. Nie tylko podważyła hegemonię Zachodu w światowym obiegu informacji, ale – jak powiada Hugh Miles – w znacznym stopniu odwróciła kierunek jej przepływu: ze Wschodu na Zachód, z Globalnego Południa na Północ (nikt nie miał w XXI wieku więcej międzynarodowych korespondentów niż Al Dżazira). Wywróciła propagandową wojenną narrację Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników o Afganistanie i Iraku. Relacjonowała to, czego zachodnie i arabskie media relacjonować nie chciały. Wstrząsnęła kulturą arabskich mediów masowych bezprecedensowo poszerzając możliwości wypowiedzi i debaty publicznej na tematy polityczne i obyczajowe. Historycy powiedzą kiedyś, że odegrała jedną z kluczowych ról w wielkim przełomie, jaki dokonał się w światowej opinii publicznej na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat w odniesieniu do sprawy palestyńskiej, podminowując skutecznie i na taką skalę jak nikt przed nią propagandową narrację Izraela, że to on jest ofiarą, która tylko się broni. Al Jazeera English programowo udostępniała swój czas antenowy głosom i punktom widzenia niedoreprezentowanym w mainstreamowych mediach na Zachodzie, a więc głosom lewicowym, antywojennym, antyimperialistycznym, czy ekonomicznie heterodoksyjnym. Dziennikarze Al Dżaziry dali przez minione dwie dekady dowody nie tylko wielkiego profesjonalizmu, ale też niezwykłego poświęcenia, prawdziwego heroizmu w imię docierania do prawdy – w Iraku i Afganistanie ponieśli śmierć, w Egipcie po zamachu stanu el-Sisiego trafili do więzienia, w którym siedzą do dzisiaj (a Al Dżazira jest tam zresztą obecnie zakazana). Al Dżazira wyprodukowała, zleciła lub zakupiła od niezależnych twórców niezwykłe bogactwo filmów dokumentalnych prezentujących problemy i punkty widzenia świata arabskiego oraz Globalnego Południa w ogóle.
Niezależnie od tego, co się z nią stanie w konsekwencji obecnego kryzysu w Zatoce Perskiej, Al Dżazira przejdzie do historii jako jedno z największych i najbardziej przełomowych instytucjonalnych osiągnięć kulturalnych końca XX i pierwszych dekad XXI wieku. Jej zamknięcie lub skrępowanie będzie wielką szkodą dla wolności słowa i prawa do informacji, dostarczając natychmiastowej wymówki dla obniżenia standardów przez dotychczasową konkurencję Al Dżaziry.
A historia Al Dżaziry może być punktem wyjścia dla refleksji na znacznie ogólniejsze tematy. O tym, że w epoce dominacji wielkiego, skoncentrowanego, zglobalizowanego kapitału telewizja może najprawdopodobniej być albo dobra, albo na siebie zarabiać – te dwie rzeczy są być może nie do pogodzenia. O tym, że w takich warunkach każde medialne przedsięwzięcie, które chce mieć jakiś wpływ na rzeczywistość, jest zawsze uwikłane w stosunki władzy i grę potężnych sił – kapitału lub władzy politycznej. Że dziennikarze, podobnie jak inni twórcy, muszą czasem podjąć wielkie moralne ryzyko i próbować robić swoje, wypełniać swoje zadanie, nawet gdy przedsięwzięcie, do którego przystępują, jest gdzieś głęboko, na dnie, produktem wybujałego ego jakiegoś absolutnego monarchy czy rozpasanego miliardera, albo zostanie kiedyś nadużyte tak, jak wiarygodność Al Dżaziry wobec Libii i Syrii. Jeżeli chcą uczynić świat lepszym miejscem, dziennikarze i inni twórcy muszą czasem obstawiać i takie zakłady…
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się 12 lipca 2017 na łamach portalu Strajk.eu.
Zobacz też: Imperium kulturalne Kataru.
Jestem na Facebooku i Twitterze.
Barack Obama: zakładnik w Białym Domu
20 stycznia 2017 Barack Obama ustąpi – po dwóch kadencjach – swoje miejsce na szczycie struktur władzy w Waszyngtonie Donaldowi Trumpowi, zwycięzcy wyborów z 8 listopada 2016 roku. Zwycięstwo Trumpa było szczególnym upokorzeniem dla Obamy. Trump uczynił rasistowskie kwestionowanie „amerykańskości” Obamy, insynuacje, że nie urodził się w USA, itd., stałymi składnikami swojego politycznego trollowania jeszcze na długo, zanim został przez Partię Republikańską nominowany na jej kandydata w wyborach prezydenckich. Trump był kandydatem tak niedorzecznym i niekompetentnym, że Obama zapewne, jak większość Demokratów, do ostatnich tygodni przed wyborami nie wierzył, że jego zwycięstwo jest w ogóle na horyzoncie. A jednak.
Kandydatura Hillary Clinton, byłej sekretarz stanu w administracji Obamy, była przez wielu ujmowana w kategoriach nadchodzącej „trzeciej kadencji Obamy”. W tym sensie, że byłaby logiczną i prostą kontynuacją polityki rozwijanej w okresie, kiedy w najważniejszym fotelu Gabinetu Owalnego zasiadał Barack Obama. Dlatego wyborcza porażka Clinton jest także, w jakimś stopniu, oceną wystawioną przez amerykańskie społeczeństwo samemu Obamie. I mylą się ci, którzy sprowadzają rozczarowanie amerykańskiego społeczeństwa Obamą do rasistowskiego backlashu przeciwko pierwszemu czarnemu prezydentowi USA.
Swoje pierwsze wyborcze zwycięstwo – w 2008 roku – Obama odniósł na fali społecznego entuzjazmu i mobilizacji nie pamiętanymi wtedy w amerykańskiej polityce od dziesięcioleci. Wydawał się doskonałym anty-Bushem. Postępowe na amerykańskie warunki poglądy, oczytany, wykształcony i elokwentny, krytykował ekscesy Wall Street, które doprowadziły do kryzysu finansowego, jak i ekscesy „wojny z terroryzmem” ogłoszonej przez swojego poprzednika. Do tego Afroamerykanin, co wydawało się tak radykalną odpowiedzią na rasizm George’a Busha młodszego. Jakby tego wszystkiego było mało, Obama jest fizycznie pięknym mężczyzną, który rozkochuje w sobie obiektywy aparatów fotograficznych i kamer telewizyjnych – Amerykanie nigdy nie mieli piękniejszego prezydenta. Tak naprawdę, z odrobiny dystansu, wyglądało to wszystko aż za dobrze, jakby wymyślono go od początku do końca w najlepszej agencji PR.
Obama w pewnym sensie okazał się właśnie tym: wielką operacją PR-ową. Jego pozornie tak radykalna odmienność od Busha dawała głębszym strukturom amerykańskiego aparatu władzy, zdominowanego przez resorty bezpieczeństwa, przemysł wojny i baronów nowojorskiej finansjery, wspaniałą możliwość zwodzenia opinii publicznej i odwracania jej uwagi, podczas gdy wszystko, co politycznie najważniejsze, mogło toczyć się wciąż po staremu.
Obamie nie można odmówić, że miał znacznie większe, szczere ambicje i bardzo chciał stać się czymś więcej niż tylko efektowną fasadą tego samego, starego porządku. Pragnął przynieść realną zmianę. Okazało się jednak, że struktury władzy Imperium Amerykańskiego są niezwykle oporne i odporne na taką zmianę i prezydent „jest tylko prezydentem”, jak powiedział kiedyś Edward Snowden. Obama stanął twarzą w twarz z mechanizmami władzy, wobec których okazał się w znacznym stopniu bezsilny, zwłaszcza odkąd pozwolił „profesjonalistom” nadzorującym jego kampanię wyborczą w Partii Demokratycznej, zgodnie z przykazaniami wywiedzionymi z ich podręczników „profesjonalnej” polityki, by rozwiązali i rozesłali do domów bezprecedensowe tłumy aktywistów, które zmobilizowała jego kampania, a które – gdyby zdecydował się utrzymać ich mobilizację – mogły stanowić bazę legitymizująca i wspierającą politykę znacznie odważniejszą, taką, o jakiej prowadzeniu tak naprawdę marzył.
Obama na stanowisku prezydenta okazał się politykiem znacznie słabszym niż się spodziewał – był młody jak na prezydenta (ur. w 1961), co pomogło jego otoczeniu go zdominować, ale przede wszystkim jego afroamerykańska tożsamość sprawiła, że powstała wokół niego atmosfera, w której „wolno mu mniej”.
Ta sama stara gwardia, która odpowiadała za ekonomiczną politykę Stanów Zjednoczonych natychmiast znalazła drogę do jego administracji i żadnemu banksterowi nie stała się krzywda za doprowadzenie do kryzysu finansowego. Jego administracja prowadziła politykę pozornego stymulowania gospodarki, ale większość drukowanych przez nią pieniędzy i tak kończyła w obiegu spekulacyjnym, a nie w realnej, produktywnej gospodarce, a prawie 95% miejsc pracy powstałych w ciągu dwóch kadencji Obamy, okazało się według najnowszego raportu miejscami pracy niestabilnej i krótkoterminowej.
Przez osiem lat Obamie nie udało się zamknąć obozu koncentracyjnego w bazie Guantanamo, więżącego przypadkowych muzułmanów porywanych na całym świecie przez administrację Busha młodszego; obiecywał to w obydwu kampaniach wyborczych i przez większość czasu trwania obydwu kadencji.
Jestem przekonany, że chciał być tym prezydentem, z którego nazwiskiem będzie wiązać się zmiana w amerykańskiej polityce międzynarodowej, przede wszystkim odejście od polityki militaryzacji ładu światowego i mnożenia działań wojennych w różnych częściach planety. Nie ma powodu nie wierzyć, że szczerze pragnął zasłużyć na pokojową Nagrodę Nobla, którą dostał za samo to, że nie jest Bushem. Świadczy o tym dobitnie determinacja, z jaką dążył do sfinalizowania umowy normalizującej w końcu stosunki z Iranem, na przekór bardzo potężnym grupom interesu, które od dawna parły na wojnę z tym krajem. Niemal wszędzie indziej poniósł jednak porażkę, okazując się bezsilnym zakładnikiem amerykańskiego przemysłu wojny.
Jego administracja kontynuowała agresywną politykę odziedziczoną po Bushu młodszym; bombardowała siedem państw: Libię, Syrię, Jemen, Somalię, Afganistan, Pakistan i Irak. Na drugi dzień po wiadomości o wyborczym zwycięstwie Donalda Trumpa Obama rozkazał bombardować pozycje syryjskiego ramienia al-Kaidy – do tamtej pory Amerykanie bombardowali różne siły w Syrii, ale nigdy nie pozycje al-Kaidy. Szczegółowe okoliczności czy jakiekolwiek przekonujące wyjaśnienie tej decyzji nie są, póki co, znane. Czyżby administracja Obamy, kiedy do Białego Domu wkroczyć ma przedstawiciel konkurencyjnej partii, chciała wyeliminować świadków i zniszczyć naprędce dowody skali, na jaką przez lata wspierała al-Kaidę w Syrii, byle tylko obalić prezydenta Baszszara al-Asada? Jeśli tak, to tę listopadową decyzję historycy być może będą w przyszłości widzieć jako swego rodzaju symbol „tragedii pomyłek”, w jaką obróciła się polityka międzynarodowa Obamy.
Pomimo widocznych, czasem dramatycznych napięć w kontaktach z premierem Izraela Binjaminem Netanjahu, okazał się ostatecznie za słaby, by nie ugiąć się pod presją izraelskiego lobby posiadającego patologicznie wielki wpływ na amerykański proces polityczny (organizacja lobbingowa AIPAC finansuje kampanie wyborcze większej części Kongresu). Umowa z Iranem była jedynym, w czym udało mu się przez osiem lat skutecznie „postawić” premierowi Netanjahu i jego lobby w Waszyngtonie. W drugiej kadencji Obama przyznał Izraelowi jeszcze większą subwencję na „bezpieczeństwo” – czytaj: na finansowanie okupacji Terytoriów Palestyńskich (38 miliardów dolarów rozłożonych na dziesięć lat). Grudniowe wstrzymanie się od głosu nad rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ potępiającą rozwój osadnictwa żydowskiego na Palestyńskich Terytoriach Okupowanych stanowiło pierwszą instancję, kiedy USA z Obamą w Białym Domu zagłosowały na tym forum inaczej niż sobie życzył Izrael. Przez minionych osiem lat wetowały każdą taką próbę, a w okresie tym Izrael popełnił multum zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Nawet prawicowa administracja George’a W. Busha dopuściła w Radzie Bezpieczeństwa do przegłosowania aż sześciu rezolucji potępiających Izrael.
Największą międzynarodową zbrodnią Obamy była eskalacja niekontrolowanej, rozlewającej się na coraz więcej terytoriów, kampanii wojny przy użyciu dronów, czyli samolotów bezzałogowych sterowanych zdalnie, coraz częściej w ogóle nie przez ludzi a przez komputerowe algorytmy. Przy ich użyciu Amerykanie dokonują na odległość zabójstw ludzi podejrzanych o terroryzm lub działanie wrogie Stanom Zjednoczonym. Na listę takich wrogów nazwiska trafiają decyzją administracyjną urzędników w Waszyngtonie, bez przewodu sądowego, prawa do obrony, itd. Wyroki są wykonywane przez maszyny, które czasem trafiają w kogoś podobnego, bywającego w tych samych miejscach, albo noszącego to samo nazwisko, z reguły także zabijając w eksplozji po kilka, a bywa, że i kilkadziesiąt przypadkowych osób znajdujących się wokół, bo np. jest wesele. Niektórzy ludzie giną tylko dlatego, że obserwujący ich algorytm uznaje ich zachowanie (pory dnia lub nocy, kiedy wychodzą z lub wracają do domu, ulice, którymi chadzają, osoby, które po drodze spotykają) za „podejrzane”, bo „pasujące do wzoru”. Wszystko to odbywa się nawet na terytoriach państw, z którymi USA nie są formalnie w stanie wojny, co zaburza kluczowe dla stosowania przepisów prawa międzynarodowego rozróżnienie między stanem wojny a stanem pokoju. Praktykę tę Amerykanie przyjęli (wprowadzeni w nią przez zaprzyjaźnione siły zbrojne Izraela) już za czasów prezydenta Busha młodszego, ale nawet ta prawicowa administracja obawiała się wrót piekieł, jakie mogą się w ten sposób otworzyć, i stosowała ją jako środek nadzwyczajny. Administracja Obamy natomiast zabiła w atakach dronów tylu ludzi w pierwszych kilku miesiącach pierwszej kadencji, co administracja Busha przez całe swoje dwie kadencje. Potem było już tylko gorzej.
Ekspansja drone warfare jest kolejnym wskazaniem, do jakiego stopnia dobre chęci Obamy rozbiły się o zastane w Waszyngtonie struktury władzy, które wzięły go za zakładnika. Niektórzy obserwatorzy jego polityki uważają, że władcy amerykańskiego przemysłu wojny i waszyngtońskiego aparatu bezpieczeństwa kazali mu wybierać: albo kontynuacja porwań i tortur zainicjowanych przez Busha młodszego, albo ekspansja drone warfare. Wybrał to drugie, jako mniejsze zło…
Wśród obietnic, które wyniosły Obamę do urzędu, ogromną rolę odgrywały te, że jego administracja ukróci zmasowane szpiegowanie własnych obywateli, uruchomione przez „wojnę z terroryzmem” George’a W. Busha, a także, że odwróci zapoczątkowany przez niego trend gromadzenia w rękach prezydenta coraz bardziej autorytarnych instrumentów władzy, m. in. za pośrednictwem omijających Kongres dekretów prezydenckich (executive orders). W obydwu obszarach Obama kontynuował jednak drogę poprzednika i posunął się znacznie dalej. Szczególnie wymowny jest tu stosunek administracji Obamy do „sygnalistów”, którzy, jak Chelsea Manning czy Edward Snowden, zdecydowali się, podejmując ogromne ryzyko osobiste, poinformować amerykańskie społeczeństwo o ekscesach aparatu bezpieczeństwa ich państwa. Żadna wcześniejsza amerykańska administracja nie skazała i nie ścigała bezwzględnie po całym świecie więcej „sygnalistów” niż administracja Obamy.
Szczególnym rozczarowaniem okazał się Obama dla tej społeczności, która być może wiązała z nim największe nadzieje: Afroamerykanów. Jakby bał się do końca odrzucenia przez białą większość; jakby niczego nie pragnął bardziej, niż udowodnić jej, że nie mają się czego bać, że on nie przyszedł po to, żeby zemścić się na nich za wszystko, co zrobili swoim czarnym rodakom. W rezultacie pozwolił na wykorzystywanie jego wizerunku i tożsamości przez tych wszystkich, którzy chcieli pokazać, jakim to post-rasowym społeczeństwem stały się Stany Zjednoczone, zostawiając Afroamerykanów całkowicie na lodzie.
Rozziew w dochodach pomiędzy gospodarstwami domowymi czarnych i białych Amerykanów pogłębił się tylko przez ostatnich osiem lat. Tempo masowej inkarceracji młodych czarnych mężczyzn, w tym za wykroczenia, za które ich biali rówieśnicy nie stają nawet przed sądem, nie zwolniło ani trochę. Policyjna przemoc w stosunku do Afroamerykanów osiągnęła poziomy, które przebiły wszystkie historyczne dane. Nie ma dnia, żeby gdzieś w Stanach Zjednoczonych policja nie zabiła jakiegoś czarnego chłopaka lub dziewczyny za takie zbrodnie jak noszenie kaptura na głowie, niewłączenie świateł mijania czy sprzedawanie papierosów na ulicy. Tej eskalacji rasowej przemocy policji, którą ONZ, bijąc na alarm, porównała już do linczów sprzed stu lat, towarzyszy zupełna bezczynność administracji Obamy. Gorzej nawet niż bezczynność. Zamiast interweniować w obronie ofiar tej przemocy, Obama posunął się kiedyś do wygłoszenia bon motu, że czarni mężczyźni zbyt często używają policyjnej agresji jako wymówki i usprawiedliwienia dla własnego uwikłania w przemoc i przestępczość. Tymczasem statystki wykazują, że czarni Amerykanie są mniej, a nie bardziej, prawdopodobnymi sprawcami przestępstw z użyciem przemocy, niż biali Amerykanie. Obama zadał też wielki cios ruchom politycznym Afroamerykanów, opowiadając się zdecydowanie przeciwko kampanii na rzecz reparacji za niewolnictwo.
Obama odchodzi z Białego Domu jako jedno z największych rozczarowań w historii amerykańskiej polityki. Skala tego rozczarowania miała swój udział w zwycięstwie Donalda Trumpa. Nawet jeśli sama prezydentura Trumpa, która niewątpliwie będzie dla Amerykanów katastrofą, spowoduje, że będzie przez porównanie wspominany z nostalgią.
W ostatnich miesiącach swojego urzędowania Obama udzielił wypowiedzi, w których wydawał się sygnalizować, jak wielkim ograniczeniom podlegał, pełniąc urząd prezydenta; jak wielu rzeczy nie mógł zrobić ani powiedzieć. I że powie je, kiedy opuści Biały Dom. Zobaczymy.
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się 3 stycznia 2017 na łamach portalu Strajk.eu.
Jestem na Facebooku i Twitterze.
Zła kobieta. Zbrodnie Hillary Clinton
W wyborze między Donaldem Trumpem a Hillary Rodham Clinton nie ma „mniejszego zła”
Specyfika amerykańskiego systemu partyjnego jest taka, że na poziomie ogólnokrajowym wybory sprowadzają się do rywalizacji pomiędzy dwoma dominującymi partiami, Demokratyczną i Republikańską. To są jedyne partie, które w ostatecznym rozrachunku się liczą, choć nie jedyne, które istnieją. Kandydatką amerykańskich Zielonych w nadchodzących wyborach prezydenckich jest Jill Stein. W rozmowie dla niezależnego, lewicowego serwisu informacyjnego (telewizyjno-radiowego) „Democracy Now!” (9 czerwca 2016), zwróciła ona uwagę na ignorowany paradoks wyboru między kandydującą z ramienia Demokratów Hillary Clinton a Donaldem Trumpem z Partii Republikańskiej. Boimy się, do czego może być zdolny taki szaleniec jak Trump, podczas gdy o Clinton wiemy już, że jest do tego samego zdolna. Wiemy z jej dotychczasowego dorobku politycznego. Można by taką opinię zbyć: kandydatka marginalnej partii za wszelką cenę chce się przebić. Problem z tym, że coś jest na rzeczy.
Z punktu widzenia mieszkańców „reszty świata”, do których należy piszący i większość czytających te słowa, najważniejszy jest dorobek byłej Pierwszej Damy (1993-2001) na stanowisku Sekretarz Stanu w administracji prezydenta Baracka Obamy (2009-2013). W amerykańskiej terminologii to minister spraw zagranicznych. Jako szefowa amerykańskiej dyplomacji Hillary Clinton skłaniała się ku rozwiązaniom siłowym wszędzie tam, gdzie się dało.
Honduras
Clinton zaczęła się w ten sposób realizować już w 2009, zaraz po objęciu funkcji. Kiedy prezydent Hondurasu, Manuel Zelaya, zaczął przebąkiwać o podniesieniu płacy minimalnej, miejscowa oligarchia i amerykańscy „obserwatorzy” zaczęli bić na alarm, że to początek „komunistycznej apokalipsy”, jak ironizuje znakomita dziennikarka Belén Fernández (w swoim rozdziale zbiorowej książki amerykańskich feministek poddających dorobek Clinton miażdżącej krytyce, False Choices pod redakcją Lizy Featherstone). 28 czerwca, na kilka godzin przed wyborami połączonymi z referendum w sprawie zaledwie rozważenia możliwości wprowadzenia zmian do konstytucji, wojsko usunęło Zelayę z pałacu prezydenckiego w Tegucigalpie i wywiozło go w piżamie za granicę, do Kostaryki. Pod fałszywym pretekstem, że prezydent chciał w istocie zmienić konstytucję po to, by zostać u władzy do śmierci. W przygotowaniu zamachu stanu na pewno uczestniczyły jakieś siły amerykańskie, choć raczej nie sięgające aż poziomu waszyngtońskiego Departamentu Stanu. Niemniej jednak, kiedy do zamachu już doszło, Clinton dynamicznym krokiem wkroczyła do akcji, by zapewnić operacji trwały sukces. Zaprzeczyła, jakoby miał tam miejsce zamach stanu i zaangażowała się po stronie wojskowych i oligarchów, by uniemożliwić Zelayi powrót do władzy. Wiemy o tym, bo sama się tym chwaliła w autobiografii pt. Hard Choices, wydanej w 2014 roku.
Honduras nie wyszedł od tamtego czasu z chaosu. Morderstwa polityczne stały się codziennością – ich ofiarami padają wiejscy aktywiści zwani campesinos. W warunkach instytucjonalnej niestabilności ograniczone zasoby biednego kraju stały się przedmiotem wojen gangów, a straumatyzowane tym wszystkim społeczeństwo wdrożyło się do przemocy jako sposobu codziennego funkcjonowania i walki o przetrwanie. Dziś Honduras jest jednym z najniebezpieczniejszych krajów na świecie i głównym źródłem uchodźców na zachodniej półkuli. Świadomość tego wzrosła nieco w samych Stanach, ponieważ uchodźcy ci starają się zwykle dostać do USA. Pewnie dlatego całe passusy dotyczące honduraskiej eskapady Hillary Clinton wstydliwie zniknęły z drugiego, tańszego wydania Hard Choices w miękkiej okładce (2015).
Jemen, Libia, Pakistan, Syria…
Prawdziwą skarbnicą wiedzy o amerykańskiej polityce międzynarodowej okazały się serwis WikiLeaks. Znakomitym przewodnikiem po gąszczu ujawnionych przez organizację Juliana Assange’a dokumentów jest książka The WikiLeaks Files: The World According to US Empire londyńsko-nowojorskiego wydawnictwa Verso. Z rzeczy, które z tych wycieków wiemy o Clinton, warto wymienić współpracę w 2010 z dyktatorem Jemenu w bombardowaniu tamtejszej ludności cywilnej pod pretekstem walki z Al Kaidą. Jemen również stał się areną jednej z największych kampanii zabójstw politycznych przy użyciu dronów. Drugą podobnej skali wojnę przy użyciu dronów Departament Stanu pod wodzą Hillary Clinton eskalował w Pakistanie.
Clinton należała do głównych (wraz z prezydentem Francji Nicolasem Sarkozy) aktorów dążących do pogłębienia konfliktu w Libii i wciągnięcia weń zachodnich mocarstw. Clinton grała pierwsze skrzypce w propagandowych wysiłkach fabrykujących doniesienia o wyssanych z palca zbrodniach Kaddafiego, takich jak rozdawanie żołnierzom viagry, żeby masowo gwałcili mieszkanki zbuntowanych przeciwko Kaddafiemu miast. Roznoszenie tego rodzaju pomówień od Al Dżaziry po CNN było częścią kampanii „wytwarzania przyzwolenia” międzynarodowej opinii publicznej dla zachodniej interwencji zbrojnej w Libii i obalenia Muammara Kaddafiego, którego panafrykańskie ambicje poważnie uwierały USA i Francję. Libia, która za Kaddafiego była celem, a nie źródłem migracji zarobkowych, jest dzisiaj państwem upadłym, polityczną próżnią, w której rozwija się Państwo Islamskie.
Legerndarny amerykański dziennikarz Seymour Hersh, którego najnowsza książka to poświęcone rozczarowaniu prezydenturą Obamy The Killing of Osama bin Laden, przekonuje, że Clinton była także odpowiedzialna za szmuglowanie z Libii broni chemicznej do Syrii. Jej adresatem byli rebelianci, walczący przeciwko siłom Baszara Asada, którzy mieli ich użyć tak, żeby oskarżenie dało się rzucić pod adresem Asada właśnie. Chodziło o to, żeby do wojny w Syrii wciągnąć Stany Zjednoczone – Obama powiedział, że Stany Zjednoczone dokonają interwencji, jeśli Asad użyje broni chemicznej przeciwko ludności cywilnej.
Z WikiLeaks wiemy, że amerykańskie rządy knuły obalenie Asada bez przerwy poczynając od 2005 roku. Finansowano i na inne sposoby wspierano każdą opozycję, nawet kiedy wiedziano, że ma fundamentalistyczny, salaficki profil, z którego ostatecznie powstało Państwo Islamskie. Clinton odziedziczyła więc linię antyasadowską po poprzedniej administracji, ale impet z jakim na tym froncie drążyła charakteryzował się szczerym entuzjazmem i zaangażowaniem z jej strony. Dążyła do eskalacji wojny domowej w Syrii i jedną z centralnych motywacji były dla niej interesy Izraela. Rząd Binjamina Netanjahu od dawna chciał rozwalić Syrię Asada, gdyż osłabiłoby to i dodatkowo oblężyło Iran (Syria była jego sojusznikiem), umocniłoby pozycję Izraela na Wzgórzach Golan okupowanych od 1967, według prawa międzynarodowego stanowiących część terytorium Syrii. Wzmocniłoby dominację Izraela w regionie i dało pożywkę głodnemu wojny przemysłowi zbrojeniowemu tego kraju i kształtującej jego politykę klice dygnitarzy wojskowych. Clinton jest wobec Izraela i wszystkich jego pragnień bezkrytyczna w stopniu szokującym nawet jak na amerykańskie standardy. Miłość ta ma związek z finansami jej kampanii – źródłem ich ogromnej części są proizraelscy milionerzy żydowskiego pochodzenia (m. in. Haim Saban) orbitujący wokół potężnej organizacji lobbingowej AIPAC.
Clinton i Obama
W perspektywie międzynarodowej prezydentura Baracka Obamy okazała się rozczarowującą kontynuacją katastrof z epoki George’a W. Busha, ale stało się tak chyba nie z woli Obamy, a dlatego, że okazał się za słaby, by zrealizować swoje ambicje bardziej pokojowej polityki międzynarodowej, za słaby, by pokonać skupione w i wokół jego administracji znacznie bardziej agresywne interesy „jastrzębi” i amerykańskiego przemysłu wojny. Paradoksalnie świadczyć o tym może nawet najbardziej ponure i brzemienne w skutki dla przyszłości prawa międzynarodowego dziedzictwo Obamy, jego największa zbrodnia: ekspansja niby-wojny przy użyciu dronów, bezzałogowych samolotów sterowanych zdalnie, w rosnącym stopniu przez algorytmy komputerowe. Niemal wszystkie tej niby-wojny ofiary to przypadkowi cywile; wyroki śmierci wydawane są bez sądu, administracyjnie, w tajemnicy; wydawane są na podstawie oskarżenia o walkę przeciwko USA, jakby istniał jakiś uniwersalny, obejmujący i pasterzy w Jemenie, i chłopów w Pakistanie, obowiązek lojalności wszystkich mieszkańców planety w stosunku do Stanów Zjednoczonych; zaburzeniu uległa możliwość prawnego rozróżnienia terytorium w stanie wojny od terytorium w stanie pokoju. Jest jednak taka teoria, że Obama otworzył tę puszkę Pandory, bo amerykańska machina wojenna postawia go przed alternatywą: albo globalny Neogułag na wzór Abu Ghraib i Guantanamo, albo wojna przy użyciu dronów. Wybrał więc to drugie, jako „mniejsze zło”. Jak wiedzą filozofowie przedmiotu (np. Eyal Weizman), z mniejszym złem jest tak, że ponieważ jawi się jako mniejsze, tym łatwiej popełnia się je coraz częściej, aż w końcu suma zła z tych mniejszych złożonego okazuje się większa jeszcze niż to, dla czego miało być alternatywą…
Clinton była zawsze na czele „jastrzębi” w administracji Obamy. Obama pragnął normalizację stosunków z Iranem uczynić jednym z najważniejszych swoich dokonań. Clinton otwarcie i w zgodzie z życzeniami swoich sponsorów z AIPAC mówiła, że najchętniej zmiotłaby Iran z powierzchni Ziemi. Żeby wciągnąć USA do wojny w Syrii, spiski z generałem Davidem Petraeusem knuła za plecami Obamy. Obama chciał zamknąć obóz w Guantanamo. Clinton zlecała swojemu personelowi produkowanie prawnej ekwilibrystyki dowodzącej słuszności jego utrzymywania. I tak dalej. Obama nie umiał powstrzymać amerykańskiej machiny wojennej; Clinton jest tej machiny reprezentantką, uosobieniem.
Clinton i Trump
Jest taka lewicowo-liberalna klisza mówiąca, że nawet przy bardzo krytycznej ocenie Clinton, jest ona przecież oczywistym mniejszym złem niż Trump. Ja tak nie sądzę. Między tym dwojgiem nie ma mniejszego zła. Jest, owszem, wielka różnica, ale jej sendo tkwi w tym, dla kogo każde z nich będzie złem większym.
Trump będzie wewnętrzną katastrofą dla Stanów Zjednoczonych. Cofnie ich dyskurs i praktykę polityczną do XIX wieku, jeszcze bardziej podgrzeje napięcia rasowe i prawdopodobnie zrujnuje amerykańską gospodarkę, albowiem jest ekonomicznym kretynem (fortunę odziedziczył). Ale Trump, przy całym swoim prymitywnym rasizmie i kretyńskiej burżuazyjnej fiksacji na własnym ego, pozostaje stosunkowo niezainteresowany światem zewnętrznym. Jego „ambicje” w tym zakresie ograniczają się do budowy muru na granicy z Meksykiem i wprowadzenia zakazu wjazdu do USA dla muzułmanów. Jest to oczywiście skandaliczne, ale to wciąż nie to samo, co obracanie jednego kraju za drugim w kupę gruzu.
Jeśli w obecnym rozdaniu kart w amerykańskim establiszmencie są jakieś znaczące siły polityczne zainteresowane zatrzymaniem spirali amerykańskich wojen w coraz to nowych częściach świata, to są one wśród Republikanów. Jak bardzo nie przeczyłoby to dekadom naszych przyzwyczajeń. Nawet jeśli kierują nimi jedynie zmęczenie i frustracja wojnami tak długo już, jałowo i bez sukcesów toczonymi. Jeśli skutkiem ma być mniej wojen, to lepsze takie powody, niż żadne. W ostatnich latach to Republikanie, nawet związani kiedyś z administracją Busha młodszego (jak Robert Gates), głosowali i lobbowali przeciwko nowym działaniom wojennym lub eskalacji starych. W tych samych sprawach (Afganistan, Libia, Syria) Clinton pałała żądzą wojny, podobnie jak otaczający ją patrycjat Partii Demokratycznej.
Clinton będzie katastrofą dla reszty świata, bo gotowa jest resztę świata puścić z dymem, byle tylko utrzymać dla swoich przyjaciół z Wall Street imperialną pozycję Stanów Zjednoczonych. Wiemy to na podstawie tego, co już w tej sprawie zrobiła. Uchodźcy dobijający się dzisiaj do bram Europy i tonący w wodach Morza Śródziemnego to uciekinierzy z krajów, na terenie których Hillary Clinton przysposabiała się do roli Cesarzowej Świata. Kiedy wespnie się w końcu i na ten tron, nie będzie już żaden mięczak Obama ograniczał jej pola manewru.
Jarosław Pietrzak
Skrócona wersja tego tekstu ukazała się w Tygodniku Faktycznie (nr 5, 4-10 sierpnia 2016).
O (i na marginesie) powieści Saleema Haddada „Guapa”
Ciała arabskich queerów stały się polem bitwy w znacznie większej wojnie
Saleem Haddad, The Myth of the Queer Arab Life
„Gdzieś na Bliskim Wschodzie”…
Akcja debiutanckiej powieści Saleema Haddada Guapa toczy się współcześnie w wielkim mieście w nienazwanym kraju arabskim. Uchodźcy, którzy przebywają w kraju w obozach, kojarzą się z sytuacją w Libanie, Syrii przed obecną wojną domową czy Jordanii. Gejowskie życie nocne, którego „królową” jest jeden z najbliższych przyjaciół głównego bohatera, Maj, najbardziej odruchowo kojarzyłoby się z Bejrutem; w Bejrucie też (choć pewnie nie tylko) miało miejsce wydarzenie podobne do znajdującego swe miejsce w powieści najazdu policji na kino w biednej dzielnicy, stanowiące miejsce homoseksualnych schadzek i rodzaj „pikiety”. Rysy systemu politycznego, który wyłania się z opisywanych sytuacji – formalnie republikańskiego, de facto jednak dyktatury – przypominałyby najbardziej Egipt albo Syrię. Pewne elementy pejzażu społecznego, jak choćby filipińska gosposia, przypominają jednak Liban. W odniesieniu do policji politycznej pada raz słowo Mukhabarat (Muẖābarāt), które najpowszechniej kojarzy się z bezpieką egipską, ale w języku arabskim używane jest też do nazywania służb wywiadowczych Jordanii, Iraku, Syrii, Arabii Saudyjskiej i Libii.
Miasto i kraj, w którym ze swoją seksualnością zmaga się główny bohater i zarazem narrator, Rasa, reprezentują więc coś w rodzaju „gdzieś na Bliskim Wschodzie” albo „Bliski Wschód w ogóle”. Ryzykowne zagranie, grożące osunięciem się w orientalistyczny fantazmat. Orientalizm – w sensie, jaki nadał temu słowu Edward Said w przełomowej książce z 1978 r. pod takim właśnie tytułem – to (rasistowska) ideologia, która buduje obraz „Wschodu” z wybranych „egzotycznych” elementów jego kultur i wrzuca je wszystkie do jednego ponadczasowego worka, w którym nie ma miejsca na niuanse i rozróżnienia, na to, że przecież są to nie tylko bardzo różne społeczeństwa, ale też wewnętrznie zróżnicowane klasowo, nierzadko religijnie, a także zmieniające się w czasie w toku procesów historycznych. Muzułmański Bliski Wschód, jako twór ideologiczny, jako ahistoryczny fantazmat, był Europie i Zachodowi potrzebny jako tożsamościowy Inny, w opozycji do którego budowano nowoczesną tożsamość Europy, a potem Zachodu euroatlantyckiego. Taki obraz był potrzebny najpierw, by Europa wymyśliła sobie, czym się różni od nie-Europy, a następnie, by świat euro-atlantycki nauczył się dobrze czuć z własną dominacją nad resztą ludzkości i jej eksploatacją. Muzułmański Bliski Wschód z orientalistycznych fantazji funkcjonuje właśnie jako taki ahistoryczny „Bliski Wschód w ogóle”. Same te fantazje, choć prezentują się zawsze jako odwieczny i stały obraz Bliskiego Wschodu i jego immanentnej „natury”, ulegały jednak poważnym zmianom historycznym, nawet odwróceniom o 180 stopni, w zależności od tego, od czego akurat wtedy tożsamość europejska/euroatlantycka chciała się we własnych oczach odróżniać.
Kiedy arabski pisarz postanawia posłużyć się wehikułem narracyjnym geograficznej nieprecyzyjności – nienazwanym arabskim krajem na Bliskim Wschodzie – może to jednak być podjęte lub rzucone jako wyzwanie, służyć dobrej sprawie i zostać zwieńczone artystycznym sukcesem. Incendies Wajdiego Mouawada, genialny dramat równie genialnie później zekranizowany przez Denisa Villeneuve’a (Pogorzelisko), może być jednym z najmocniejszych dowodów w tej sprawie. Haddad postanowił – podobno po okresie wahania – podjąć to ryzyko. W końcu arabska tożsamość posiada też poziomy i składniki wychodzące poza granice postkolonialnych państw narodowych i przechodzące im w poprzek. Egipskie kino popularne; muzyka produkowana w Kairze i Bejrucie; telewizja nadawana z Kataru, Libanu i Dubaju; dzięki wspólnocie języka literackiego także wiele gazet ma zasięg ponadgraniczny, panarabski („Al-Hayat”, „Al-Ahram” i in.). Haddad buduje świat swojej powieści z bardzo realnych, materialnch konkretów, dotykalnych, mających temperaturę i zapachy. Przedmiotów życia codziennego, kulturowych artefaktów, potraw, drobiazgowo obserwowanych klasowych habitusów. Haddad miał z czego to budować. Urodził się (w 1983) w stolicy Kuwejtu, jego ojciec jest w połowie Palestyńczykiem, w połowie Libańczykiem, a matka w połowie Irakijką, w połowie Niemką. Wychowywał się m. in. w Jordanii, pracował z organizacją Lekarze Bez Granic w Jemenie, Syrii i Iraku. Świat Guapy udaje mu się więc mimo wszystko skonstruować bardzo materialistycznie, unikając osunięcia się w powierzchowność fantazji „orientalisty”.
Ale Haddad zdecydował się na to rozwiązanie – na nienazwany arabski kraj na Bliskim Wschodzie – przede wszystkim dlatego, że korespondowało mu ono z sytuacją głównego bohatera, zagubionego i skołowanego w kwestiach własnej tożsamości i przynależności komplikowanych przez homoseksualne pragnienie. Rasa ma problem z odpowiedziami na pytania, kim jest, do jakiego świata i jakej grupy należy – ze względu na naturę i kierunek swojego pożądania. Zamyka się w łazience, puszcza wodę, i uczy się do lustra powiedzieć do samego siebie: Anā lūṭī; Anā ẖawal… Jestem… kim? – pedałem? – gejem? Jak arabskie słowa mają sie do „tożsamości seksualnej”?
Królestwa rozwiązłości
Seksualność, w tym centralna w powieści Haddada homoseksualność, odgrywała jedną z głównych ról w operacjach podmieniania Bliskiemu Wschodowi grzechów, żeby dopasować je do zmieniających się tożsamościowych potrzeb Zachodu. Kiedy europejska nowoczesność budowała swoją tożsamość przez represję, nadzór i dyscyplinę seksualności, rysując restrykcyjne granice dzielące normę od anomalii i wymyślając m. in. coś takiego jak homoseksualizm (słowo powstało w latach 60. XIX wieku), muzułmański Bliski Wschód służył jako negatywny punkt odniesienia: wielkie gniazdo rozwiązłości, zboczeń i rozpasania. A spragnieni ciała innego mężczyzny Europejczycy, których było na to stać, uciekali do Maroka czy któregoś z królestw lub prowincji Lewantu, by w śniadych ramionach pięknych arabskich młodzieńców odnajdować stygmatyzowane czy wręcz kryminalizowane w Europie rozkosze.
Jeszcze mniej niż trzy dekady temu włoski redaktor, podróżujący często po Magrebie, pisał w relacji z Maroka m. in., że „Marokańczyk ma wzwód cały czas, więc turysta dostaje, czego chce”, a
Rašīd, facet, który kręci się wokół Café de France w al-Gueliz, europejskiej dzielnicy Marakeszu, zagadał do mnie, z nadętymi nozdrzami, z napompowaną klatką piersiową, wykonując jakiś gest rodem z karate: „Jestem Rašīd, znany jako oracz turystów. Czym mogę służyć?”.
Pewien Amerykanin na kontrakcie w Teheranie przed Rewolucją Islamską Chomeiniego pisał:
Iran był dla mnie, i dla wielu jak ja, seksualnym rajem. Zarówno pod względem ilości, jak i jakości, było to najbardziej ekscytujące doświadczenie w moim życiu. Jednak za jednym czy może dwoma wyjątkami nigdy nie spotkałem w Iranie Irańczyka, który by całkowicie określił się jako homoseksualny.
Świat arabski i muzułmański do początku XIX wieku zrodziły literaturę o tematyce homoerotycznej w ilościach nie znających odpowiednika gdziekolwiek w Europie w równoległych okresach historycznych. Z samej tej literatury, jak również z relacji podróżników europejskich po krajach muzułmańskiego Bliskiego Wschodu i vice versa (podróżników stamtąd po Europie) wynika, że zachowania dziś klasyfikowane jako homoseksualne, cieszyły się na Bliskim Wschodzie bez porównania większą akceptacją i powszechnością praktykowania. To dlatego Tariq Ali, kiedy zdał sobie sprawę, że islamofobia stała się centralną i kluczową ideologią w strukturze współczesnego zachodniego rasizmu, która domaga się odpowiedzi ze strony lewicy, i postanowił napisać swój Kwintet Muzułmański, cykl pięciu powieści odmalowujących wkład świata arabskiego i muzułmańskiego w rozwój cywilizacji, także zachodniej, tyle miejsca poświęcił w nich erotycznym wątkom homoseksualnym.
Powszechność i akceptacja. Działo się to jednak bez pojęcia odpowiadającego kategorii homoseksualizmu i binarnej opozycji homo- vs heteroseksualizm (która jest specyficznym wytworem euroatlantyckiej nowoczesności). Fascynującym opracowaniem tego tematu jest znakomita książka Khaleda El-Rouayheba Before Homosexuality in the Arab-Islamic World, 1500-1800. Autor zaznacza, że jego obserwacje i wnioski do jakiegoś stopnia zachowują ważność rozciągnięte głębiej w przeszłość, niż wskazują ramowe daty z tytułu, jak również do sąsiadujących z Arabami innych kultur muzułmańskich (Turcja, Persja/Iran, itd.). Powstrzymuje się jednak przed aplikowaniem ich poza te ramy, gdyż obszarem jego ekspertyzy jest właśnie literatura arabska tego okresu.
Islam oficjalnie zakazuje liwāṭ, analnego stosunku seksualnego między dwoma mężczyznami. Zakazuje konkretnego czynu, a nie „typu osobowości”, z czym go nawet nie wiąże. Arabska kultura rozwijała się przez kilkanaście stuleci na ogromnym obszarze; jest kulturą złożoną, w której obecne i ścierające się były różne nurty, m. in. restrykcyjnej religijnej jurysprudencji z niezwykle w niej silnymi nurtami celebrującymi zmysłowe doświadczenie rzeczywistości (jako pochodzącej od Boga). W niezliczonych kontekstach zakaz analnego stosunku seksualnego był przychylnie „zawieszany” i ignorowany, gdy między partnerami istaniała różnica wieku i dojrzały mężczyzna był insertywnym partnerem pasywnego młodzieńca, którego urodą się zachwycał nieraz publicznie. Młody mężczyzna, który przyjmował rolę pasywną, ryzykował w wielu kontekstach, że wypadnie w oczach swojego otoczenia z kategorii męskości normatywnej i zacznie być postrzegany jako „nie-mężczyzna”. W ramy normatywnej męskości powracał jednak zwykle, gdy po raz pierwszy się żenił. Statusu „prawdziwego”, normatywnego mężczyzny nigdy nie tracił mężczyzna angażujący się w stosunki z innymi mężczyznami zawsze i wyłącznie jako ten, który penetruje drugiego. Nierzadko na tym lub innym etapie życia był żonaty lub angażował się w pozamałżeńskie stosunki z kobietami.
Uczucia nieskonsumowane w postaci stosunku, platoniczne uwielbienie urody młodego mężczyzny, wyrażane w formie różnego rodzaju sublimacji estetycznych, było przedmiotem represji wyłącznie najbardziej twardogłowych koranicznych jurystów. Nawet oni jednak nie mogli nikogo przekonać, że samo uczucie mężczyzny do innego mężczyzny, samo podziwianie jego urody jest już grzeszne, co najwyżej, że może wyrwać się spod kontroli i doprowadzić do zakazanego czynu, liwāṭ. Jednocześnie to przyzwolenie na otwartą adorację urody innego mężczyzny dawało znaczne możliwości ukrywania, że miłość ta jest konsumowana, bo po prostu rzeczy fundamentalnie zakazanej nie robiło się przy świadkach, a formy aktywności seksualnej innej niż analna penetracja zwykle rozumiane były jako znajdujące się poza owym centralnym zakazem.
Jednak dzisiaj, w Europie, gdy w jednym zdaniu padają Arabowie czy muzułmanie i homoseksualiści, obrazy, które niemal automatycznie są przed nasze oczy przywoływane, to mężczyźni zrzucani przez wojowników Państwa Islamskiego z dachów wysokich budynków czy Iran, gdzie „homoseksualizm jest karalny”. Jak to się stało, jak do tego doszło?
Królestwa zakazów i kar
W połowie XIX wieku dominacja polityczna, militarna i ekonomiczna Zachodu przekuła się już w dominację kulturalną. El-Rouayheb wskazuje, że już egipski uczony Rifā’ah al-Ṭahṭāwī (Rifā’ah aṭ-Ṭahṭāwī), który kształcił się w Paryżu w latach 1826-31 zapowiadał ten dryf. Nie tylko odnotował on stopień dezaprobaty, z jaką Europejczycy obserwowali arabski luz w temacie wyrażania erotycznych uczuć między mężczyznami – on sam przyjął także ten europejski punkt widzenia. Uznał, że Europejczycy mają rację, ten składnik arabskiej kultury rzeczywiście jest powodem do wstydu i powinien być przedmiotem zwalczania. Kiedy tłumaczył arabską poezję erotyczną na francuski, to gdy obiektem uczucia poety lub podmiotu lirycznego był młodzieniec, podmieniał w tłumaczeniu rodzaj gramatyczny wszystkich dotyczących tego młodzieńca określeń. Jego przekłady udawały w rezultacie poezję heteroseksualną.
Elity świata muzułmańskiego i jego klasy średnie, okcydentalizujące swoją edukację, stopniowo przyjęły w drugiej połowie XIX wieku wiele z zachodniego sposobu postrzegania homoseksualności. W drugiej połowie XX wieku proces wyzwalania się społeczeństw Trzeciego Świata z kolonializmu szedł w świecie arabskim w parze z orkiestrowanymi przez instytucje państwowe projektami konstruowania nowoczesnej tożsamości narodowej zdolnej do stania na jednej płaszczyźnie z silnymi euroatlantyckimi tożsamościami narodowymi. Represja widzialności praktyk homoseksualnych była w różnym stopniu częścią tych procesów, w strukturalnym związku z represją innych fenomenów, które w tym kontekście wydawały się grozić „niemęskim”, „zniewieściałym” czy „zdemoralizowanym” wizerunkiem szukających wstępu do nowoczesności państw arabskich, jak choćby tradycja męskich tancerzy brzucha (tak, męskich tancerzy brzucha). Względnie postępowe projekty polityczne świeckich reżimów odwołujących się, jak porządek ustanowiony przez Nassera w Egipcie, nawet do wartości w pewnym stopniu lewicowych, a w każdym razie progresywnych i modernizujących, zaczęły się uginać i upadać pod presją polityczną i ekonomiczną USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Świeckie ruchy lewicowe zostały stopniowo wyeliminowane przez siły sponsorowane przez CIA i marionetkowe reżimy wspierane przez Biały Dom. Próżnię po świeckiej lewicy i po progresywnych wizjach rozwoju zajęły ruchy islamu politycznego (też zresztą wspierane przez CIA, Pentagon i inne zachodnie ośrodki władzy). Stary zakaz liwāṭ, analnego stosunku seksualnego między mężczyznami, zlał się z przeniesionymi z Zachodu ideami dotyczącymi homoseksualizmu. Wzmocniły się one wzajemnie i zrodziły nowe jakościowo formy represji i opresji.
Ale coś stało się równocześnie po drugiej stronie. Zachód, w swoich kulturowych technologiach dyscyplinowania seksualności przeszedł od wiktoriańskiej represji do imperatywów narcystycznej rywalizacji, kolekcjonowania wrażeń i „spełniania siebie”, a także kompletnego utowarowienia seksualności, sprzedawanych samym zachodnim społeczeństwom przez ich przemysły kulturowe jako seksualne „wyzwolenie”. Zachód nigdy nie stracił jednak ideologicznej potrzeby posiadania Innego, przez różnicę wobec którego mógł się czuć lepszy i rozgrzeszony z winy brutalnej eksploatacji reszty świata. Ten sam Bliski Wschód, który dla cnotliwej hipokryzji wiktoriańskiej Europy był siedliskiem niemoralnej rozpusty i seksualnego zezwierzęcenia, dla Zachodu szczycącego się nagle swoim seksualnym „wyzwoleniem”, stał się teraz potrzebny jako otchłań zacofanych seksualnych zakazów i kar, przestrzeń, w której nie ma wolności „sypiania z kim chcesz”, w której homoseksualizm bywa karany śmiercią.
W nowych krucjatach Zachodu świat arabski i muzułmański wydają się istnieć wyłącznie w celu prześladowania kobiet i gejów, połączonych w jeden pakiet ulubionych przez Zachód ofiar prześladowań, nad których losem lubi się on pochylać, kiedy trzeba utwierdzić się we własnym liberalizmie, ale nie wtedy, kiedy toną w wodach Morza Środziemnego. Niezależnie od tego, że niektóre kraje arabskie mają bardziej liberalne przepisy w zakresie praw reprodukcyjnych kobiet niż niektóre państwa Unii Europejskiej (Polska, Irlandia, Malta), a taka np. Tunezja przyznała kobietom prawo do aborcji wcześniej niż Francja czy Niemcy. Niezależnie od tego, że Iran ajatollahów miał przez kilkadziesiąt lat fenomenalne wskaźniki dostępu kobiet do wyższego wykształcenia, a zapisy tamtejszego prawa kryminalizujące stosunki homoseksualne pozostawały martwe, bo uruchomienie postępowania obłożono takimi restrykcjami, że stało się możliwe tylko teoretycznie (oskarżenie wymaga czterech naocznych świadków stosunku – świadkowie muszą być płci męskiej i o nieposzlakowanej opinii). Ci młodzi mężczyźni, o których kiedyś czytałeś w jednej z internetowych legend o Iranie, w rzeczywistości nie zostali skazani „za to, że się kochali”, a za wspólny gwałt na dziecku.
Jednocześnie pojęcie homoseksualizmu (łączące w sobie wszystkie, nie tylko analny, stosunki seksualne między osobami tej samej płci, ale także samo pragnienie, nawet nigdy nie wyrażone, skierowane do osób tej samej płci) dorobiło się może własnego arabskiego słowa, urobionego jako kalka z języków europejskich (šuḏūḏ ǧinsī), jednak słowo to w niewielkim stopniu zdołało – pardon le mot – spenetrować pokłady kultury klas ludowych i nie przyjęło się jak dotąd na powszechnym poziomie żadnej wersji potocznego, mówionego arabskiego. W kulturze klas ludowych wiele starych rozróżnień – przede wszystkim to na aktywną i pasywną rolę w stosunku analnym, gdzie mężczyzna zawsze aktywny niczym się nie różni od mężczyzny wyłącznie heteroseksualnego – wciąż ma się dobrze.
O rzeczywistość, jej niuanse i skomplikowanie – o prawdę, mówiąc krótko – w zachodnich krucjatach w obronie muzułmańskich kobiet i gejów wcale nie chodzi. Chodzi o to, żeby zachodni telewidz nie czuł się źle, oglądając w serwisach informacyjnych bombardowane miasta w kolejnym muzułmańskim kraju, któremu zachodnie mocarstwa chcą zagrabić zasoby surowcowe, więc mówią, że chodzi o demokrację, o czadory i burki, i o gejów. Jakby bomby, spadając na ich domy, mogły ominąć kobiety i gejów i sprawiedliwie spaść tylko na głowy ich patriarchalnych oprawców. Jakby patriarchalni oprawcy nie stawali się takimi, jakby nie zapiekali się w tej roli właśnie wskutek imperialnego terroru, bezustannej presji i przemocy wywieranej na ich społeczeństwa ze strony władców świata. A wojowników Państwa Islamskiego, jak Haddad zwrócił uwagę w artykule napisanym dla serwisu The Daily Beast, homoseksualni mężczyźni interesują tylko dlatego, że ciosy skierowane w nich są ciosami we w wartości Zachodu; że ciosy skierowane w nich wstrząsną Zachodem i wywołają tam przerażenie.
Pragnienie w cieniu Imperium
Usytuowanie homoseksualnego podmiotu, homoseksualnego pragnienia, homoseksualnego ciała w stosunkach władzy nie tylko społeczeństwa, w którym najbardziej bezpośrednio są usadowione, ale także w znacznie szerszych stosunkach władzy organizujących relacje pomiędzy całymi społeczeństwami, a więc stosunkach globalnej dominacji – to jest wielki temat, z którym mierzy się Haddad. Dlatego środkową z trzech długich części, na które zamiast rozdziałów dzieli się Guapa, zatytułował Imperial Dreams. Trzy części to coś jak tryptyk w malarstwie, a w tradycyjnym tryptyku środkowy segment dominuje, przezeń przebiegają osie symetrii, w nim skupiają się perspektywy. Tutaj środkowa część opowiada wspomnienia narratora z okresu studiów na amerykańskim uniwersytecie.
Pojechał tam w nadziei, że w Ameryce uwolni się jego skrywane pragnienie, jego tłumione, ukrywane, homoseksualne ja, w domu przerażone represją patriarchalnego społeczeństwa. Ale tam wszystko się tylko skomplikowało. Osie inności, odmienności, tożsamości, pomiędzy którymi przybyszowi z Bliskiego Wschodu, homoseksualnemu czy nie, trzeba było nauczyć się lawirować, zamiast się rozpłynąć, uległy rozmnożeniu, a ich krawędzie okazały się wcale nie mniej ostre. Wśród Arabów inny, bo pragnie seksualnej bliskości innego mężczyzny, wśród Amerykanów pozostanie jednak przede wszystkim Arabem. Zwłaszcza po 11 września. Zakocha się tam tylko raz, w Sufyanie, Amerykaninie arabskiego pochodzenia, „najpiękniejszym człowieku, jakiego kiedykolwiek spotkał”, który jednak przed jego uczuciem ucieknie… w fałszywą bezpieczną przystań tożsamościowego integryzmu. Rasa, który nie znajdzie w Ameryce seksualnego wyzwolenia, na szczęście – w bibliotece, w której pracuje – odnajdzie inne niż Sufyan intelektualne oparcie: będą nim Marks, Gramsci, Chatterjee (również intelektualni przewodnicy samego Haddada).
Tytuł powieści także pochodzi gdzieś z porządku globalnych stosunków dominacji. Guapa to gejowski bar prowadzony przez lesbijkę w swego rodzaju pół-tajemnicy. Od pewnego czasu ulubione miejsce Rasy i jego najlepszego od dzieciństwa przyjaciela, Maja. Guapa znaczy ‘piękna’ – po hiszpańsku. A hiszpański to z arabskiego punktu widzenia jednocześnie jeden z języków Zachodu (Hiszpanii, jednego z dwóch pierwszych mocarstw kolonialnych, później bezlitośnie zdeklasowanej i zmarginalizowanej, ale swoją dużą kolonię w Maroku mającej jeszcze w XX wieku), ale też zarazem spoza tego Zachodu prawdziwego współczesnego centrum. Owszem, Hiszpania leży w Europie, ale nie prowadzi w Afryce Północnej ani zachodniej Azji nic podobnego do interesów anglosaskich czy francuskich. Hiszpański jest też językiem innych peryferii – Ameryki Łacińskiej. Peryferie te są jednocześnie kulturalnie integralną częścią szeroko rozumianej cywilizacji Zachodu. Peryferie te również od dawna dociskane są butem Imperium Dolara, ale mocarstwu z Północy nie udało się jednak zdławić ich tradycji popularnych ruchów postępowych, wciąż tworzących inspirujące cały świat zagłębia walki o emancypację ludzką – w tym „odmieńcow” seksualnych. Nazwa Guapa wydaje się więc wyrażać pragnienie emancypacji, świata w którym bez obaw można każdemu, kogo znajdujemy pięknym, niezależnie od jego i naszej płci, powiedzieć, że jest piękny; ale też opór przed uwiedzeniem przez fałszywe obietnice emancypacji składane przez hipokryzję uniwersalizmu Imperium.
Rasa, Taymour, Maj i inni
Haddad porywa czytelnika postaciami, które rozpisał tak, że na długo z czytelnikiem pozostaną. Najważniejszą z tych postaci jest oczywiście dwudziestoparoletni Rasa, który sam tutaj o sobie opowiada. Dla kontrastu ze skalą stosunków dominacji, w które wpisane jest jego skołowane homoseksualne pragnienie, „właściwa” akcja powieści toczy się w ciągu jednej doby. Dzień wschodzi ze wstydem – minionej nocy jego babcia Teta, przez dziurkę od klucza, odkryła u niego w pokoju, u niego w łóżku, jego ukochanego Taymoura, który dotąd zawsze wymykał się, zanim Teta się obudziła. Ile widziała? Unikać jej teraz czy stanąć do otwartej konfrontacji? A może próbować wmawiać starszej kobiecie, że coś jej się przyśniło, jak doradza mu jego przyjaciółka Basma? Ale to nie koniec problemów. Jego przyjaciel Maj, który był z nimi ostatniego wieczora w Guapie, zniknął, nikt nie wie, gdzie się podział. W radio mówią o najeździe policji na szemrane kino, którego mrok słynął z tego, że pozwalał wygłodniałym seksualnie mężczynom na chwilę odnaleźć nawzajem swoje ciała. Czy Maj polazł tam po wyjściu z Guapy? Jest w areszcie? Atmosfera polityczna w mieście jest na granicy wybuchu. Demokratyczne demonstracje sprzed kilku miesięcy, wyciągnięte na ulice na fali Arabskiej Wiosny, dawno przechwycili i zdominowali islamiści. Amerykańska dziennikarka potrzebuje pomocy Rasy jako tłumacza, żeby porozmawiać z ludźmi na biednych przedmieściach. Wieczorem Rasa ma iść na wesele – wydarzenie to tak nad nim ciąży, że Rasa jako narrator nie mówi nam nawet do ostatniej chwili, kto jest tym jego żeniącym się dziś przyjacielem. Jakby do ostatniej chwili starał się wyprzeć ze świadomości, co się dzisiaj stanie.
W tę akcję właściwą, rozpiętą na przestrzeni mniej-więcej dwudziestu czterech godzin, wpisane są retrospekcje, wspomnienia Rasy wybiegające aż do jego dzieciństwa. Dowiadujemy się z nich wiele o społecznym usytuowaniu jego rodziny. Niegdyś zamożna klasa średnia, wciąż trzymająca fason, ale zdeklasowana o jeden poziom (sprzedaż domu i przeprowadzka do mieszkania, wciąż jednak w dobrej dzielnicy) po śmierci ojca, który był lekarzem. Matka zniknęła z życia Rasy, choć być może została od Rasy odizolowana przez Tetę, matkę jego ojca. Jako przedstawiciel wykształconej, zokcydentalizowanej klasy średniej, Rasa zinternalizował swoje homoseksualne pożądanie jako tożsamość. Ta osamotniona tożsamość czepiała się punktów odniesienia w zachodniej kulturze masowej i wykradała przyjemności z oglądanych potajemnie w nocy filmów erotycznych na polskim (sic!) kanale satelitarnym (były „heteryckie”, ale występowali w nich piękni, nadzy mężczyźni). Swoją seksualną inicjację przeżył w wieku czternastu lat z przypadkowym, jednorazowym incydencie z młodym taksówkarzem, od którego dzielił go oczywisty dystans klasowy. Dystans, który wyrażał się także w odmiennym doświadczeniu przez nich homoseksualnego pragnienia i jego realizacji. Także w tym, jak przeżyli to konkretne wydarzenie, które ich na chwilę połączyło.
Klasowo uwikłana, tylko że odwrotnie, jest także miłość Rasy do Taymoura, skazanego na sukces, przystojnego syna bogatej, niezwykle wpływowej rodziny. Taymour musi odgrywać komedię społecznego konwenansu, jeśli nie chce oddać odziedziczonej społecznej pozycji, więc Rasa staje się jego dirty little secret. To dysproporcja ich klasowej pozycji powoduje, że Rasa tak długo obawia się i wzbrania oddać Taymourowi analnie – jakby bał się oddać mu pełnię władzy nad sobą, potwierdzić jego całkowitą społeczną przewagę.
Inne postacie Haddada również fascynują. Babka głównego bohatera, Teta, obracając dom w mauzoleum zmarłego syna, czyli ojca Rasy, stała się personifikacją patriarchalnego porządku niczym Bernarda Alba u Garcíi Lorki. De facto wypędzona przez nią matka chłopaka, która nigdy nie oduczyła się swoich młodzieńczych ideałów i nie umiała dostosować się do drobnomieszczańskiego konformizmu, osuwając się w uzależnienie od alkoholu. Przyjaciel Rasy, Maj, który swoją ostentacyjną queerness rzuca wyzwanie własnemu patriarchalnemu społeczeństwu i występuje jako drag queen, ale nieustannie poszukuje też dialektycznych strategii sprzeciwu wobec tych form imperializmu kulturalnego, które gay identity eksportują jako wehikuł neokolonialnej przewagi nad „dzikimi”, nad „wrogami zachodnich wolności”.
Wspaniała powieść, oby nie musiała długo czekać na polskie wydanie.
Jarosław Pietrzak
Saleem Haddad, Guapa, New York: Other Press, 2016.
Cytaty z podróżników (Włocha i Amerykanina) pochodzą z tekstów Gianniego De Martino i Jerry’ego Zarita pomieszczonych w tomie: Sexuality and Eroticism Among Males in Moslem Societies, red. Arno Schmitt, Jehoeda Sofer, New York – London – Norwood: Harrington Park Press, 1992.
Źródła, z których korzystałem, stosowały różne szkoły transkrypcji języka arabskiego (Haddad stosuje uproszczoną angielską, Schmitt i Sofer oraz El-Rouayheb dwie różne transkrypcje naukowe). Starałem się ujednolicić tę transkrypcję (za pomoc w tym dziękuję Sławomirowi Królakowi) według zasad ISO; imiona bohaterów powieści Haddada zostawiłem w formie, w jakiej są one zapisywane w Guapie.
Tekst ukazał się pierwotnie, pod tytułem Lūṭī, ẖawal, gay… w serwisie Queer.pl.