Wiecie, jak wyglądają amsterdamskie kontenery na śmieci z gospodarstw domowych? Są wpuszczone w chodnik, plac lub ulicę, wkopane w ziemię. Ponad powierzchnię wystaje tylko metalowa kaseta sięgająca człowiekowi mniej więcej do pasa, z czubem, za który może go z tego wgłębienia wyciągnąć dźwig holenderskiej śmieciarki oraz paszczą, w którą wkłada się worki ze śmieciami. Gdy się paszczę tę zamyka, worek wpada w głąb, pod ziemię. Paszcza to dobre słowo, bo wewnątrz jest kilka rzędów metalowych zębów, które chwytają worek ze śmieciami, zanim go wrzucą do środka, gdy się paszczę zamknie. Jak na tym zdjęciu nad tekstem.
21 lutego, przed północą, w dzielnicy Amsterdam-Zuidoost, w jednym z takich śmietników, tam w głębi, pod ziemią, znaleziono niemowlę. Boję się nawet myśleć, w jakim stanie – cały czas mam przed oczyma zęby tej paszczy. Noworodka znaleziono tylko dzięki temu, że jakiś człowiek złamał godzinę policyjną i przechodził tamtędy koło godziny 23:00. Usłyszał dobiegający spod ziemi płacz, zadzwonił po pomoc. Gdyby przestrzegał godziny policyjnej – metody, którą pełniący (pomimo dymisji) obowiązki premiera neoliberał Mark Rutte „walczy z pandemią”, dziecko by pewnie umarło i trafiło na śmietnik.
Godzina policyjna w walce z wirusem. Lekcje tych nowatorskich metod leczenia nowych chorób Rutte pobiera od innego (skrajnego) neoliberała, absolutnego króla Francji, Emmanuela Malutkiego, pardon, Macrona. Rutte nie miał jeszcze odwagi aż tak pojechać po bandzie i godzinę policyjną wprowadził na razie od 21:00, a nie 18:00, jak Macron wewnątrz Heksagonu – ale kto wie, czego się jeszcze możemy spodziewać.
Policja nie chce dużo mówić o sprawie tego niemowlęcia, bo chyba musiałaby – jak niedawno sąd pierwszej instancji, który uznał godzinę policyjną za nielegalną (pomimo to pozostaje ona w mocy) – „rozczarować” premiera (pardon, pełniącego obowiązki), przyznając de facto, że łamanie godziny policyjnej ratuje życie najsłabszych ludzkich istot. Czego nie można, póki co, powiedzieć o samej godzinie policyjnej – obowiązuje już miesiąc i jeśli miała wpływ na wirusa, to tylko taki, że po dwóch tygodniach krzywa nowych zachorowań, która leciała sobie równiutko w dół od Bożego Narodzenia, zatrzymała się i właśnie odbiła z powrotem do góry. Więc albo żaden, albo przeciwny do zamierzonego (lub deklarowanego).

Niewiele oficjalnie wiadomo, więc nie wiadomo, czyje to dziecko. A jednak prawdopodobieństwo, że matka pozbyła się go, bo wskutek ciągnących się już rok lockdownów i wynikających z nich ekonomicznych wstrząsów straciła środki do życia albo nawet dach nad głową, a może popadła w depresję lub inne zaburzenia psychiczne, albo też wszystko to razem – prawdopodobieństwo takiego tła incydentu jest więcej niż wysokie. Jeśli matka była młoda, jeśli była imigrantką – to po utracie pracy zasiłek dla bezrobotnych dostała tylko na trzy miesiące.
Zwolennicy dalszego przeciągania lockdownów lubią snuć fantazje o sobie samych jako „pięknych i dobrych”, którzy „ratują życie”, zwłaszcza „życie najsłabszych”. Przybierają pozy wyższości, a nawet niepokojąco nitzscheańskiej pogardy wobec żałosnych „słabeuszy”, którzy cierpią w tak długiej izolacji i z braku życia społecznego. Nie spoczywają w strofowaniu i piętnowaniu każdego, kto się poskarży, komu się zdarzy zapomnieć maski, albo z innego powodu nie może tych masek już dłużej wytrzymać. Nie wahają się obciążać takiego delikwenta odpowiedzialnością, osobistą, za całą pandemię, za wszystkie zgony. Jak również za to, że wciąż trwają lockdowny (których sami są zwolennikami). „Spójrz na mnie! Ja potrafię się poświęcać, zrezygnować z kilku wygód!”
Lockdowny to dla nich jednoznacznie i po prostu ratowanie życia za cenę drobnej niewygody.
To zwykle nie są ludzie zamknięci w czterech ścianach z agresywnym członkiem rodziny. To zwykle nie są ludzie zamknięci w czterech ścianach samotnie. To zwykle nie są ludzie, którzy stracili pracę w tym samym czasie, co ich partner, i nagle nikt w gospodarstwie domowym nie ma dochodu. To zwykle nie są ludzie w depresji lub ze stanami lękowymi. To zwykle nie są ludzie, którym maski przypominają na każdym kroku traumę przemocy, której kiedyś doświadczyli. I tak dalej.
Wbrew fantazjom takich szlachetnych sadystów, lockdowny nie są po prostu „obroną życia przed śmiercią”. Nie w takiej ilości, nie w takich dawkach, nie tak długo. Lockdowny też skazują na śmierć – po prostu skazują na śmierć kogoś innego. Amsterdamskie niemowlę, od którego zacząłem, przeżyło tylko dlatego, że ktoś złamał „obostrzenia”.
Lockdowny są przesuwaniem śmierci do innej rubryki. Są kreatywną księgowością śmierci. Przesuwaniem śmierci z jednego człowieka w tym miesiącu na innego za rok. Na kogoś, kto zapłaci zdrowiem za dwa lata unieruchomienia w dusznych czterech ścianach; za dwa lata w czterech ścianach z ojcem, który pije i bije, z mężem, który gwałci; za dwa lata bez dostępu do lekarzy, gdy rozwijał się u nich nowotwór lub choroba krążenia, bo od lekarzy odcięto wszystkich, których dolegliwości spowodowało coś innego niż „drugi SARS”.
Ale też na przedwczesne śmierci, które nawet nie zostaną ani trochę odsunięte w czasie; na śmierci, które już się wydarzają, ale lockdownowa kreatywna księgowość zgonów jeszcze nie rozpoznaje ich specyfiki, ich związku z „obostrzeniami”. Bo na przykład są śmierciami samobójczymi.
Wiecie, że najnowsze statystyki samobójstw dostępne w dniu, kiedy piszę te słowa, na stronach Eurostatu, pochodzą z roku 2016? To znaczy, że skalę i trendy samobójstw w Europie w latach 2020 i 2021, a tym samym także pełny obraz tego, czy lockdowny nie zabiły czasem więcej ludzi niż sam COVID-19, poznamy w pełni najwcześniej gdzieś w 2025 roku. How convenient.
Póki co, jest jedno państwo tzw. rozwinięte, które samobójstwa traktuje niezwykle poważnie – bo miało z nimi niezwykle poważny problem. I publikuje statystyki właściwie na bieżąco. Japonia. Przez bitą dekadę Japonia notowała godne pochwały postępy w redukowaniu plagi samobójstw, ich liczba systematycznie spadała. Aż zaczęły się koronawirusowe restrykcje. Trend się odwrócił. W samym tylko październiku 2020 roku liczba samobójstw podskoczyła o 70%. Życie tylko w tamtym miesiącu odebrało sobie więcej ludzi (głównie kobiet), niż umarło w Japonii na COVID-19 w całym roku 2020.
Ale najbardziej mrożące krew w żyłach jest to, że w Japonii nie było w ogóle takich lockdownów, jak te, w których od roku męczymy się w Europie: trzymających cały kraj w masowym areszcie domowym przez trzy miesiące, a potem znowu przez dwa, i tak w nieskończoność. Były tylko punktowe, selektywne restrykcje (jednocześnie epidemia została opanowana bez porównania lepiej niż gdziekolwiek w Europie – na pewno zbieg okoliczności). Ale tyle wystarczyło.
Póki co, liczba raportów, że młodzież coraz częściej odbiera sobie życie, lub odebrać sobie próbuje – rośnie.
Nawet ludzie, których najbardziej bezpośredniej ochronie nowe reżimy sanitarne są rzekomo poświęcone, mają powody, żeby czuć się z tym co najmniej nieswojo.
Wyobraźmy sobie wszyscy, że jesteśmy osiemdziesięcioletnią, słabowitą staruszką i proponuje się nam gwarancję, że pożyjemy jeszcze trzy lata, ale za cenę, że już nigdy nie zobaczymy z bliska nikogo, kogo kochamy. No nie wiem, jak wy, ale ja bym chyba zaryzykował, że umrę za kilka miesięcy, ale jeśli nawet, to przynajmniej spędzę te miesiące np. z córką przy kawie i wnuczką na kolanach; przy koniaczku, czy to tam się pije w tym wieku, z ostatnim przyjacielem z młodości pozostającym jeszcze przy życiu.
Na coś przecież kiedyś umrzemy. Wartość życia nie tkwi w samym wyrażonym numerycznie czasie jego trwania, a raczej w tym, czym czas ten jest/może być wypełniony. Nigdy byśmy nie powiedzieli komuś niesłusznie skazanemu na dożywocie za zbrodnię, której nie popełnił, że przynajmniej dożył w tym więzieniu osiemdziesiątki. Czas wypełniony samotnością i izolacją przed telewizorem, przerywaną posiłkami podsuwanymi przez dziurę w drzwiach przez szeleszczące błękitne sylwetki bez twarzy, na pewno nie wpisuje się w moje marzenia o najlepszym zmierzchu mojego życia. Nie wiem, jak wasze.
Ktoś takich ludzi pyta, czy aby na pewno chcą być w taki sposób „ratowani” – i za taką cenę? Za cenę, po pierwsze, własnej tak kompletnej samotności w ostatnim rozdziale życia. Ale też za cenę zrujnowania całego życia wnukom czy prawnukom.
Bo o ile skutki dwu- czy trzymiesięcznych lockdownów mogły jeszcze być w rozwoju dzieci i młodzieży nimi dotkniętych odwracalne, to rok (dwa, trzy, pięć? – kto wie) przeciągania tego koszmaru wielu młodym ludziom już nieodwracalnie zniszczyło życie. Będą miały przed sobą lata, jeśli nie dekady, problemów psychicznych, depresji, stanów lękowych, zaburzeń socjalizacji, ale też problemów ze zdrowiem fizycznym, bo w okresie, kiedy powinny były skakać po drzewach, rozwijać swoje organizmy i zbierać „zarazki”, siedziały w bezruchu w czterech ścianach, zastraszane niegroźną dla nich zarazą. Dzieci z biednych rodzin nigdy też nie nadrobią edukacyjnej dziury wyrwanej z ich żyć, bo nie miały w domu dość komputerów, dość osobnych pokojów, dość dobrego Internetu, albo rodziców z wystarczającymi kompetencjami i ilością wolnego czasu, by mogli im na bieżąco pomagać w tym, z czego przyswajaniem w takich warunkach mają problemy.
W niektórych krajach Azji lockdowny się udały – przede wszystkim dlatego, że zostały wprowadzone wcześnie (oprócz tego, że punktowo, a nie na cały duży kraj). Wszyscy się zgadzają, że najważniejszym źródłem ich europejskiej porażki jest to, że wprowadzono je, kiedy było już za późno. A jednak próbuje się nas przekonać, że da się to naprawić przeciąganiem ich w nieskończoność, tak jakby teraz było wcześniej niż rok temu (kiedy już było za późno).
W międzyczasie władcom dyskursu udało się po cichu, ale całkowicie poprzestawiać uzasadniającą lockdowny narrację. Kto jeszcze pamięta, że w pierwszych miesiącach 2020 roku lockdowny w ogóle nie były, per se, środkiem walki z wirusem/pandemią? Nie tak były przedstawiane. Ich zadaniem miało być jedynie kupowanie czasu – żeby systemy mogły się przygotować do prawdziwej walki z pandemią, faktycznej walki z nowym patogenem. Właściwie trudno wskazać konkretny moment, kiedy to przesunięcie się dokonało, ale dzisiaj mamy już wierzyć, że lockdowny (od niedawna też godziny policyjne) same w sobie są walką z pandemią i wirusem.
Moim zdaniem ta zmiana paradygmatu została ostatecznie domknięta gdzieś pod koniec wiosny, pod koniec pierwszych europejskich lockdownów. Wtedy już oceniano lockdowny w kategoriach tego, jak bardzo samym restrykcjom udało się zatrzymać rozprzestrzenianie się wirusa; wtedy zaczęto się rozwodzić nad tym, czy aby na pewno jest to odpowiedzialne, by pozwolić ludziom wyjść na słońce i na powietrze; a także przygotowywano nas już ostrożnie do myśli o kolejnych lockdownach jako nieuniknionej konieczności. Lockdowny z metody kupowania czasu stały się synonimem walki z pandemią sensu stricto. Czy tylko mnie zastanawia, co się właściwie w międzyczasie wydarzyło za kulisami tej zmiany kursu?
Oto, co się, moim zdaniem, wydarzyło. Kiedy na przełomie zimy i wiosny, rok temu, po raz pierwszy pozamykaliśmy się w domach, liczyliśmy na to, że władcy naszego świata wykorzystają to nasze zbiorowe poświęcenie tak, jak mówili, że wykorzystają – czyli żeby przygotować systemy ochrony zdrowia do działania. Jednak rządzą nami te same neoliberalne gangi i kliki, które kryzys roku 2008 rozwiązały tylko pod siebie, poświęcając dobrobyt i bezpieczeństwo ekonomiczne większości z nas, więc udzieliliśmy im oczywiście nadmiernego i niezasłużonego kredytu zaufania. Władcy naszego świata, w zaciszach swoich gabinetów, w swoich nieoficjalnych, nietransmitowanych w telewizji pogawędkach, zrozumieli coś dla nich bardzo smutnego: że lewacy od dawna mieli rację.
Zrozumieli, że warunkiem stawienia temu wyzwaniu czoła naprawdę, na poważnie musiałoby być zakwestionowanie podstawowych założeń neoliberalnego systemu ekonomicznego. Z jego agresywnym i coraz efektywniejszym pożeraniem zasobów przyrody (które skutkuje wymianą wirusów z gatunkami, które nigdy nie chciały wejść z nami w tak bliskie sąsiedztwo). Z jego über-optymalizacją wszystkiego, z jego just-in-time supply chains (które sprawiły, że w systemie nie ma żadnych materialnych rezerw na ciężkie czasy, żadnych buforów na wypadek sytuacji awaryjnych, ponad statystyczną normę). Z jego dekadami odchudzania służby zdrowia, sępienia jej każdego grosza, jej postępującej prywatyzacji. Z krępującym postęp medyczny reżimem własności intelektualnej i dominacją zainteresowanej tylko tym, co przynosi największe zyski, Big Pharmy. I że trzeba by natychmiast dofinansować politykę zdrowotną i badania naukowe.
Mówiąc krótko, zrozumieli, że gdyby mieli wyzwanie potraktować serio, to musieliby się chyba zgodzić na jakiś natychmiastowy, globalny, międzynarodowy „zwrot socjalistyczny”, innego wyjścia nie ma. A przecież nie po to przez czterdzieści lat uprawiali neoliberalną grabież, żeby teraz oddawać zagrabione!
Stwierdzili więc, że skoro tak, to już wolą ciągnąć te lockdowny w nieskończoność – zamiast walki z pandemią. Prezentując je nam jako walkę z pandemią. Tym bardziej, że okazało się w międzyczasie, iż nie wszyscy na lockdownach tracą. Zapytajcie Jeffa Bezosa i Marka Zuckerberga. Choć na lockdownach zarabia niezbyt wielu ludzi, to tak się składa, że ci, którzy już byli najpotężniejsi, tylko rosną na nich w siłę.
Jednocześnie przynajmniej część naszych elit politycznych od jakiegoś czasu zdaje sobie sprawę, że obecny system prowadzi już tylko do kolejnych społecznych kryzysów i traci legitymizację na łeb, na szyję. Choć ludzie ci żyją z odgrywania spektaklu liberalnej demokracji zaślubionej wolnemu rynkowi, sami od dawna w ich opowieść nie wierzą – i nie wierzą, że dość ludzi jeszcze wierzy, żeby to się mogło wszystko utrzymać po staremu. Przynajmniej część z nich już od dawna przeczuwa, że już niebawem system będzie się dało trzymać w garści już tylko siłą i przemocą.
W pandemicznych lockdownach i godzinach policyjnych dostrzegli oni szansę na trwałą i skuteczną zmianę politycznych metod rządzenia. Na zdemolowanie prawa i procedur legislacyjnych; na oswojenie nas wszystkich z władzą sprawowaną metodami arbitralnych decyzji i kaprysów tych, którzy władzę mają; na to, że prawa mogą być zmieniane, zawieszane, nie wiadomo na jak długo, nie wiadomo, dlaczego, na podstawie tajemnej wiedzy dostępnej tylko władcom (Wielka Brytania wprowadziła zakaz wstępu podróżującym np. z Botswany – dlaczego akurat stamtąd, skoro kraj jest epidemicznie bezpieczny w porównaniu z Wielką Brytanią?).
Pandemia okazała się znakomitą okazją, by nas wytresować do przyszłych, wkrótce codziennych metod sprawowania władzy – po części naszymi własnym rękoma, bo tak wielu z nas włączyło się do kampanii wzywającej do jeszcze więcej zamordyzmu przebranego za „ratowanie życia”.
Tu, w Niderlandach, przedstawiciel opozycji zapytał premiera (pardon, pełniącego obowiązki) Marka Rutte o scenariusz wychodzenia z godziny policyjnej. Skoro nie wiemy, na jak długo jest wprowadzona (już została przedłużona co najmniej do wyborów w połowie marca), to jak wwłaściwie określone jest kryterium, jak zdefiniowany jest cel, którego osiągnięcie pozwoli odwołać tak bezprecedensowe środki? (Holendrzy nie zaznali avodklok od czasów hitlerowskiej okupacji). Zaskoczony Rutte nie potrafił przedstawić konkretnej odpowiedzi; przyznał, że żadne takie kryterium nie zostało nigdy sprecyzowane. Zupełnie, jakby zniesienie kiedykolwiek stanów wyjątkowych, w których de facto lub de iure żyjemy już od roku, nie było nawet w planach, nawet hipotetycznie. Nawet gdyby epidemia miała sama z siebie wygasnąć, jak wydaje się robić w Indiach.
Przynajmniej część naszych elit politycznych i ekonomicznych powrotu do czegokolwiek przypominającego normalność nie traktuje już nawet jako jednej z opcji.
Jarosław Pietrzak
Jestem na Facebooku i Twitterze.
Rzuć okiem na moje opowiadania i/lub mikropowieści pod roboczym wspólnym tytułem Soho Stories.