Zakaz TikToka w USA?

13 marca 2024 izba niższa amerykańskiego Kongresu (Izba Reprezentantów) rzadko spotykaną większością głosów z obydwu stron tamtejszego duopolu politycznego (352 za, 65 przeciw) przegłosowała ustawę potocznie nazywaną „zakazem TikToka” („TikTok ban”). Czy TikTok, platforma społecznościowa, która prześcignęła pionierów (jak Facebook, Instagram, YouTube i Twitter), stając się najpopularniejszą taką usługą na świecie, zostanie faktycznie zakazany w Stanach Zjednoczonych, gdzie używa go prawie połowa społeczeństwa (150-170 mln osób według różnych źródeł), będzie teraz zależało od powodzenia tej ustawy w Senacie. Prezydent Joe Biden już zapowiedział, że ustawę podpisze, jeżeli zatwierdzona przez Senat trafi na jego biurko.

Dotychczas próby zakazania TikToka podejmowano w poszczególnych stanach (np. w Montanie, bez powodzenia), a w niektórych (Nowy Jork) zakazano instalowania go na telefonach służbowych pracowników administracji państwowej. Tego rodzaju zakazy na urządzeniach służbowych nie powinny jednak być kontrowersyjne, choćby dlatego, że zbyt wiele aplikacji rozrywkowych zawiera zbyt wiele „dziur” stanowiących zagrożenie dla całych urządzeń i wszelkiej prowadzonej na nich komunikacji. W 2020 „ze względów bezpieczeństwa”, po napięciach na granicy z Chinami, TikToka bez uprzedzenia zakazał rząd Narendry Modiego w Indiach.

W obecnej sytuacji w Kongresie, jak w soczewce, skupia się cała wiązka paradoksów charakteryzujących obecny globalny kryzys liberalnej demokracji (i kapitalizmu jako jej ekonomicznej bazy). Kryzysu, który w Polsce lubimy naiwnie uważać za lokalny i związany wyłącznie z politycznymi rozbojami Prawa i Sprawiedliwości.

Czytaj dalej

NATO, AUKUS, Europa

Tekst ukazał się pierwotnie 21 września 2021 na łamach portalu STRAJK.eu.

Na przestrzeni zaledwie trzech tygodni miały miejsce wydarzenia, które warto ująć razem i zadać na głos pytania, które podsuwają. Przełom sierpnia i września: ucieczka Stanów Zjednoczonych przed talibami z Afganistanu. Popłoch i zamęt, jakie zapanowały wśród ich (głównie europejskich) sojuszników – tam na miejscu, w oddziałach, w górach środkowej Azji, ale też w zdezorientowanych europejskich stolicach. Połowa września: nowe, jeszcze bliższe, jeszcze silniejsze militarne zbliżenie Stanów Zjednoczonych z sojusznikami wyselekcjonowanymi na podstawie wspólnoty języka angielskiego. Póki co, nosi ksywkę AUKUS, urobioną od Australii, Wielkiej Brytanii (United Kingdom) i USA.

O AUKUS mówi się, że ma „stawiać czoła” rosnącym w siłę Chinom. Niby chodzi o rozpychanie się Chin na Pacyfiku, choć Wielka Brytania leży na zupełnie innym oceanie. Na Spokojnym znacznie poważniejsze i bardziej bezpośrednie interesy ma Francja (Polinezja, Nowa Kaledonia, te sprawy), a ją z tego zbliżenia ostentacyjnie wykolegowano. Prezydent Emmanuel Macron niemal puścił dym uszami. Francja spodziewała się sprzedać Australii nuklearne łodzie podwodne, co się już nie wydarzy, bo Anglosasi chcą teraz robić takie interesy tylko we własnym gronie. Poczucie obrazy jest w Paryżu takie, że Pałac Elizejski odwołał ambasadorów w Canberrze i w Waszyngtonie.

Czytaj dalej

Biden, Jemen, LGBT

Miesiąc prezydentury Joe Bidena już za nami (już kilka dni temu). Nowy cesarz świata w okresie czterech tygodni inauguracyjnej parady wykonał kilka pokazowych gestów, starannie sfilmowanych z każdej strony przez CNN i MSNBC, a także sfotografowanych przez „New York Timesa” i „Washington Post”. Pokazowej komedii wielkiej, dobrej zmiany, pięknego powrotu do przyzwoitej amerykańskiej normalności, od której Donald Trump był tylko odstępstwem, rodzajem ponurego karnawału – stało się zadość. Oklaski i umizgi skrajnego centrum, które poczuło, że na powrót konsoliduje swoją kontrolę nad światem, że to znowu ono niesie pochodnię postępu – zebrane.

Czytaj dalej

Naturalna rodzina nie istnieje

Kiedy prawica broni rodziny – przed gejami, lesbijkami, edukatorami seksualnymi, feministkami – używa dwóch tropów: rodziny „tradycyjnej” i rodziny „naturalnej”. Dyskurs o tradycji, umocowany w katolicyzmie, miał dotąd w Polsce większe wzięcie, taki mamy klimat, ale nawet polska prawica uczy się od swoich mistrzów na Zachodzie i rozwija też bardziej „nowoczesny” wariant swojego dyskursu.

Według prawicowych organizacji „naturalna rodzina” jest wtedy, kiedy mężczyzna spotyka kobietę i oni pragną siebie nawzajem, aby mieć razem dzieci – „jak Pan Bóg przykazał”. Jednak samo to to już jest kultura, nie natura. Naturalna rodzina nie istnieje. Rodzina, każdy jej model, jest instytucją społeczną, instytucją danej kultury, przyjmującą różne formy, a nie spontanicznym wytworem natury.

Oczywiście, rodzina prosi się o to, żebyśmy ją postrzegali jako najbardziej naturalną z międzyludzkich relacji. Wszyscy przychodzimy na świat w rodzinach – w końcu wystarczy, żeby twoja matka cię urodziła, i już jest to rodzina: ty i twoja matka, nawet, gdy nie ma wokół nikogo więcej. Klasycy teorii ideologii uczyli nas jednak: im bardziej coś pozoruje swoją „naturalność”, tym bardziej prawdopodobne, że mamy do czynienia z czystą ideologią. Od „prawa naturalnego” po „naturalny porządek”.

Kiedy homo sapiens wkracza na arenę pradziejów, już żyje w społeczeństwach, już żyje w kulturze, czyli w swojej „drugiej naturze” (nawet jeżeli jej warstwa jest jeszcze cienka), przejętej i rozwijanej po hominidach, które nas poprzedzały. Już używa narzędzi, już myśli jakimiś symbolicznymi strukturami – o swojej relacji do otaczającego go świata i o swoich relacjach z innymi ludźmi. Myślenie o rodzinie, o stosunkach pokrewieństwa, wcale niekoniecznie wyszło od „poprawnego” rozumienia biologicznej relacji między stosunkiem seksualnym a rozmnażaniem, pomiędzy rolą mężczyzny i kobiety w zapłodnieniu, i tak dalej.

Czytaj dalej

Delirium Jaira Bolsonaro

Jeżeli Donald Trump jest parodią atlantyckiego męża stanu, to Jair Bolsonaro jest parodią drugiego stopnia: parodią parodii, parodią Donalda Trumpa. Republikanin Trump, przy okazji koronawirusowych restrykcji, podburzał swoich zwolenników przeciwko władzom stanów rządzonych przez Demokratów, gdzie takie restrykcje zaprowadzono. Za to Bolsonaro na demonstracji 19 kwietnia wyrażał tęsknotę za wojskowym zamachem stanu – przeciwko własnemu rządowi. Czyżby Bolsonaro wzywał wojsko, by obaliło jego samego? Na szczytach brazylijskiej polityki groza miesza się z farsą.

Czytaj dalej

Wirusy i chińskie smoki

Prasa na całym świecie donosi o brutalnych aktach rasizmu wymierzonych w osoby chińskiego (lub innego azjatyckiego) pochodzenia w histerycznej reakcji na epidemię nowego koronawirusa. W erupcjach irracjonalnej nienawiści manifestuje się nie tylko ta konkretna psychoza – stanowią one także kolejny epizod znacznie dłuższej sekwencji, w której Chiny i ich zniekształcany wizerunek obsługują różne ideologiczne „potrzeby” zachodnich mocarstw i euroatlantyckich populacji skołowanych stanem swoich własnych systemów politycznych.

Kolejne wątki i epizody tej niekończącej się opowieści wciąż wyciągają zużyte rekwizyty starych porządków kolonialnego rasizmu i zimnowojennego antykomunizmu (w którym Pekin przejął rolę Moskwy). Orientalny despotyzm, komunistyczne okrucieństwo, jedzenie nietoperzy.

Czytaj dalej

Kolejny rok niespokojnego słońca

Planeta nie może już dłużej dźwigać systemu ekonomicznego, którego bezlitosnej eksploatacji poddali ją (jak i większość z nas) nasi władcy. Kolejne miesiące minionego roku przynosiły z sobą kolejne rekordy temperatur kiedykolwiek o danej porze roku zarejestrowanej, a na rozgrzanej planecie słońce podpaliło lasy od Kalifornii po Grecję. Dowiedzieliśmy się już ponad wszelką wątpliwość, że na przestrzeni zaledwie kilku ostatnich dekad wymordowaliśmy większą część dzikiego życia na Ziemi, i że proces ten postępuje coraz szybciej. Nasza planeta nie daje już rady i mówi nam to na każdym kroku. Nasi władcy – królowie, książęta i kapłani schyłkowego kapitalizmu – dzielą się tymczasem niemal wszyscy na tych, którzy udają, że tego nie wiedzą i nie widzą, oraz tych, którzy udają, że coś robią, tańcząc dla picu walce lunatyków na kolejnych „poświęconych klimatowi” kongresach.

Tak samo zresztą nie wytrzymuje sam ów system ekonomiczny, nie wytrzymują jej formalne ramy polityczne i geopolityczne. System osiągnął granice swojej ekspansji, granice tego, gdzie i ile kosztów może eksternalizować: fizycznie skończył mu się świat. Nie znalazł drogi wyjścia z krachu roku 2008, wówczas przysypanego tylko tymczasowo górą wydrukowanych nagle pieniędzy; ratuje się grabieżą i przykręcaniem śruby tym, których coraz brutalniej wyzyskuje. Rok zamknął największy spadek na Wall Street od 2008 roku, a na pewno nie jest to świętego Rynku ostatnie słowo.

Czytaj dalej

O niepożytkach z Johna Olivera

Oko.press przedstawia się jako „portal sprawdzający fakty i prowadzący dziennikarskie śledztwa”, który chce być „obywatelskim narzędziem kontroli władzy”. Niedawno uznał, że takim śledztwem i aktem kontroli władzy będzie publikacja obszernego streszczenia jednego odcinka programu polityczno-satyrycznego anglosaskiego komika. Bo padło w nim kilka ostrych słów o polskim rządzie i Jarosławie Kaczyńskim. Odcinka programu dostępnego przecież bez problemu na YouTubie i Facebooku. Drobiazgowa relacja napisana jest w tonie takim, jakby streszczała wykład o autorytaryzmie i faszyzmie autorstwa co najmniej Theodora Adorno.

Przy całym szacunku dla Johna Olivera i jego zasług, nie jest on Theodorem Adorno. Oliver jest zaledwie liberałem, lewicowym, ale liberałem. Jego komentarze są tak ważne w amerykańskim kontekście, bo „lewicowy liberalizm” to już dużo jak na warunki mainstreamu amerykańskich mediów. Już ustawia go blisko lewej ściany tego, co amerykańska publiczność kiedykolwiek zobaczy w dużej sieci telewizyjnej.

Czytaj dalej

10 lat od upadku Lehman Brothers. Pierwsza dekada Wielkiej Recesji

Dziesięć lat temu, 15 września 2008 roku [tekst ukazał się pierowtnie 15 września 2018 na łamach Strajk.eu], upadł amerykański bank inwestycyjny Lehman Brothers. Chociaż kryzys finansowy warzył się powoli co najmniej od roku poprzedniego (w europejskich bankach wystawionych na ryzyko securities opartych na amerykańskich kredytach sub-prime), upadek Lehman Brothers bywa „używany” jako symboliczny początek obecnego wciąż trwającego kryzysu światowego, przez niektórych ekonomistów nazywanego Wielką Recesją lub Długą Depresją. Największe bankructwo ogłoszone kiedykolwiek w historii kapitalizmu było tym momentem, w którym kryzys z problemu, który jeszcze dzień wcześniej mógł być lekceważony jako zjawisko raczej „sektorowe” i „miejscowe”, rozlał się ostatecznie na cały świat, powodując krach bez porównania większy – jak dziś wiadomo – niż ten z roku 1929.

Paniczne reakcje rządów państw ścisłego centrum współczesnego kapitalizmu na efekt domina, który wywołało bankructwo Lehman Brothers (drukowanie kosmicznych ilości pieniądza przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię, zanim władzy nie przejął David Cameron, nerwowe reakcje interwencyjne nawet ze strony ordoliberalnych Niemiec) popchnęły niejednego publicystę na polskiej lewicy do rychłego ogłoszenia, że w wielkim świecie skończył się właśnie neoliberalizm.

Powiedz to dzisiaj Grekom, Hiszpanom i Brytyjczykom, że 10 lat temu skończył się neoliberalizm.

Czytaj dalej

Trump, ONZ i upadek Imperium

19 czerwca 2018 ambasadorka USA przy ONZ Nimrata Randhawa, ukrywająca się pod pseudonimem Nikki Haley, ogłosiła, że Stany Zjednoczone występują z Rady Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych (UNHRC), ciała pomocniczego Zgromadzenia Ogólnego. Rada bowiem, w uzasadnieniu Haley, systematycznie uniemożliwia podjęcie kroków przeciwko “zbrodniczym reżimom” takiej np. Wenezueli czy Iranu, obsesyjnie w zamian atakując „państwa o wzorowym dorobku w zakresie praw człowieka”, takie jak Izrael.

Sednem sprawy jest bez wątpienia ten ostatni. Wbrew temu, jak niektórzy donoszą o tym wydarzeniu w Polsce, nie ma ono bezpośredniego związku z naruszeniami praw człowieka przez samą administrację Trumpa, np. w procederze masowych deportacji i związanego z nimi odbierania dzieci rodzicom. Amerykańskie pogwałcenia praw człowieka zawsze pozostawały poza realnym zasięgiem prawa międzynarodowego, nie brakowało ich też pod administracją Obamy. Stany Zjednoczone mogłyby jednocześnie zasiadać sobie wciąż w UNHRC i mnożyć u siebie obozy koncentracyjne – i nikt z zewnątrz nie mógłby nic z tym zrobić, tak jak nie mógł nigdy wcześniej.

Szokujący gest Waszyngtonu w oczywisty sposób wpisuje się w ciąg proizraelskich posunięć amerykańskiej dyplomacji, bynajmniej nie zapoczątkowanych przez administrację Donalda Trumpa. Co się istotnie zmieniło, odkąd w Gabinecie Owalnym swoje kiczowate złote zasłony zawiesił nieobliczalny marchewkowy pajac, to styl w jakim są one rozgrywane. Reprezentantka administracji Trumpa w ONZ obróciła posiedzenia Rady Bezpieczeństwa i Zgromadzenia Ogólnego w scenę bezceremonialnych fochów Waszyngtonu i jawnych pogróżek pod adresem tych państw i instytucji, które odmawiają potulnego wykonywania amerykańskich poleceń.

Siła i konwenanse

Oczywiście, kolejne skandaliczne posunięcie USA słusznie wywołuje gniew i oburzenie, bo ujawnia stopień, w jakim Imperium Amerykańskie lekceważy prawo międzynarodowe, jego instytucje i ideały, a także jego inne podmioty. Zerwanie przez Waszyngton zasłony hipokryzji budzi uzasadnione obawy: co jeśli ta hipokryzja, wraz z wymuszoną przez nią grą pozorów, bywała czasem ostatnim hamulcem, powstrzymującym USA przed robieniem na arenie międzynarodowej wszystkiego, na co miałyby ochotę i na co im pozwala ich militarna potęga?

Jednak potęga Imperium Amerykańskiego opierała się od II wojny światowej owszem na nagiej sile, ale w połączeniu z grą pozorów, w połączeniu z propagandowymi ściemami o wolności i demokracji, z poszanowaniem, przynajmniej na powierzchni i dla niektórych, pewnych reguł międzynarodowego „ceremoniału”. Wszystko to sprawiało, że miliony ludzi w różnych częściach świata, nierzadko całe lub prawie całe społeczeństwa, wierzyły w amerykańskie argumenty tam, gdzie USA uciekały się jednak do nagiej siły, w te wszystkie baśnie o „przywództwie wolnego świata”, w zawsze dobre chęci, nawet tam, gdzie rezultaty były katastrofalne. Wierzyły we „wspólnotę wartości”, stabilność takiego porządku, w sens tego, żeby w ich kraju albo w jego sąsiedztwie stacjonowali amerykańscy Marines, itd. Pozbywając się tej fasady, pozostawiając arogancję i siłę bez kamuflażu, Imperium Amerykańskie na dłuższą metę podkopuje swoją własną potęgę, swoją globalną hegemonię, obnażając przemoc, na jakiej jest ona zbudowana. W reakcji na samą tylko nagą siłę ludzie najpierw może i reagują bojaźnią i trwogą, ale potem przechodzą w gniew i opór.

W takich warunkach szybko okaże się, że nagle wcale nie jesteśmy tacy osamotnieni z naszymi antyimperialistycznymi przekonaniami o tym, czym naprawdę są Stany Zjednoczone, że te nasze poglądy nagle nie są już niczym ekscentrycznym. Amerykańska dominacja traci swoją legitymizację, traci swoją oczywistość i uzasadnienia. Wbrew pozorom traci też swoją skuteczność.

Donald i Bibi

Skoro akty największej arogancji administracji Donalda Trumpa na arenie międzynarodowej tak często rozgrywają się wokół Izraela, to i na tym właśnie przykładzie można pokazać, jak to działa.

Uznając wszystkie pretensje Izraela i stając otwarcie po jego stronie, odrzucając odgrywaną przez dziesiątki lat farsę, że Stany Zjednoczone są w sprawie neutralnym mediatorem, Trump krótkoterminowo umocnił tak samego premiera Binjamina Netanjahu (ksywka Bibi), jak i cały reżim izraelskiego apartheidu. Ale tylko krótkoterminowo, bo tym, co temu reżimowi gwarantowało taką bezkarność i utrzymywanie okupacji jako stanu de facto permanentnego, była właśnie ta porzucona farsa: „proces pokojowy”, amerykańskie „mediacje”, obietnice, że kiedyś jakieś tam państwo palestyńskie powstanie, że z Jerozolimą – tylko że cały ten „konflikt” jest tak strasznie „skomplikowany”!

Kiedy Ameryka przestaje udawać mediatora i ogłasza się otwarcie tym, czym od pół wieku przecież była, aktywną stroną, splecioną w miłosnym uścisku z Izraelem, zainteresowaną tylko jego interesami, cała ta konstrukcja zaczyna się rozpadać. Do międzynarodowej opinii publicznej i innych rządów coraz szybciej dociera, że okupacja trwa tak długo, bo Izrael i USA nigdy nie chciały jej zakończyć. Że „konflikt” toczy się wciąż nie dlatego, że jest tak skomplikowany, a dlatego, że jest tak prosty: jedna strona, w oparciu o potęgę własną i największego supermocarstwa, chce drugiej odebrać wszystko i nie oddać niczego. Rezultatem będzie, prędzej czy później, międzynarodowa izolacja Izraela.

Scenariusz ten niezależny dziennikarz Jonathan Cook rysował już w pierwszych dniach prezydentury Donalda Trumpa, ja się z nim wtedy zgadzałem. Dziś palestyńska pisarka Nada Elia na łamach arabskiego serwisu Middle East Eye z jednej strony, jak i pismo postępowych amerykańskich Żydów, „Forward”, z drugiej, piszą zgodnie, że polityka Trumpa paradoksalnie przesunęła kwestię palestyńską do mainstreamu amerykańskiej polityki, sprawiła, że izraelskie zbrodnie przestały być tematem tabu dla polityków Partii Demokratycznej, a jej szeregowi członkowie i elektorat dystansują się od Izraela w takim tempie, że otwarte stanowisko przeciwko izraelskiej okupacji wkrótce okaże się nie tylko możliwym, ale wręcz obowiązkowym punktem programu kandydatów z ramienia Partii Demokratycznej. Rok 2018 i przeniesienie ambasady USA do Jerozolimy historia może jeszcze ocenić jako początek końca izraelskiej okupacji i apartheidu.

Znikające punkty (na liście sojuszników)

Podobną lub pokrewną dynamikę obserwujemy na innych poziomach i osiach globalnych stosunków władzy. Bezceremonialne postępowanie administracji Trumpa oraz jej nieprzewidywalność przyspieszyły proces, w którym Stanom Zjednoczonym zaczyna ubywać długofalowo wiernych sojuszników.

Pakistan przesunął się w orbitę Chin, dołączając w ten sposób do rosnącej konstelacji państw Azji i Afryki, które wolą wielkie chińskie projekty infrastrukturalne od kolejnych amerykańskich baz wojskowych. Indie pozostają sojusznikiem, ale nie słuchają już amerykańskich instrukcji w zakresie tego, od kogo mogą, a od kogo nie mogą sobie kupować uzbrojenia (i kupują od Rosji). Turcja, państwo z drugą największą armią w NATO, w oczywisty już sposób rozgląda się po mapie za alternatywnymi sojuszami.

Sprawy mają się jednak coraz gorzej także z tradycyjnymi najbliższymi („kulturowymi”) sojusznikami USA – krajami europejskimi i anglosaskimi. Na ostatnim szczycie G7 Trump ustawił przeciwko sobie całą pozostałą szóstkę. Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Nowa Zelandia z coraz większą częstotliwością odmawiają głosowania w Radzie Bezpieczeństwa czy na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ zgodnie z oczekiwaniami Waszyngtonu i otwarcie krytykują kolejne posunięcia Białego Domu (np. przeniesienie ambasady USA do Izraela, odstąpienie od umowy z Iranem). W Wielkiej Brytanii z ław Parlamentu padały głosy, żeby urzędującego prezydenta największego anglosaskiego sojusznika uczynić persona non grata i uniemożliwić jego wizytę w Londynie – rzecz nie do pomyślenia w dotychczasowej historii relacji pomiędzy tymi państwami. Merkel i Macron obgryzają po kątach paznokcie, zastanawiając się, na czym zamiast nieprzewidywalnych teraz Stanów Zjednoczonych oprzeć europejską doktrynę obronną. Szykuje się Amerykanom wojna celna nawet z Kanadą, krajem, który jeszcze nie tak dawno Samir Amin wykpiwał, nazywając go „zewnętrzną prowincją USA”.

W różnych częściach świata już nie tylko ruchy lewicowe czy antykolonialne, ale też konserwatywne czy neoliberalne elity polityczne i ekonomiczne, nawet te przywykłe do rozpoztartych nad nimi amerykańskich skrzydeł i całkiem pod nimi zadowolone, coraz bardziej nerwowo rozmyślają o architekturze swoich sojuszy i ich przyszłości.

Prawo, pozory i Imperium

Kiedy zatrzymujemy się na poziomie odruchowego oburzenia brakiem szacunku obecnej amerykańskiej administracji dla prawa międzynarodowego i jego instytucji, zbyt łatwo zatrzymujemy się w zawężonym polu wyznaczonym przez milczące założenie, że prawo międzynarodowe i jego instytucje to jest byt neutralny, obiektywny, samorzutnie etyczny. Że to produkt neutralnej umowy zawartej pomiędzy równymi sobie państwami, które się wszystkie wspólnie zobowiązały do przestrzegania uniwersalnych zasad gwarantujących każdemu z nich taką samą ochronę w kontaktach z innymi, w zamian za akceptację takich samych zobowiązań. I choć taki jest oficjalny dyskurs prawa międzynarodowego i jego instytucji, choć taka jest ideologia, która je legitymizuje i sprawia, że w ogóle szanujemy ideę prawa międzynarodowego, a gdy trzeba, to się do niego odwołujemy – to mimo wszystko nie jest to realistyczny opis przedmiotu, a zwłaszcza genezy jego realnie istniejącej postaci.

Współczesna architektura prawa międzynarodowego, z centralną rolą ONZ, została zaprojektowana przez Stany Zjednoczone jako to supermocarstwo, które wyszło z drugiej wojny światowej najpotężniejsze, przejmując w systemie kapitalistycznym pozycję hegemona po upadającym Imperium Brytyjskim. Było tam miejsce na interesy mocarstw mniejszych i ramy dla praktykowania antagonizmu z konkurencyjnym supermocarstwem (Związkiem Radzieckim), któremu coś się należało w zamian za wykonanie większości brudnej roboty w wojnie z III Rzeszą – jednak prawdziwym celem tego wszystkiego było stworzenie takiego szkieletu globalnego systemu państw narodowych, który zabezpieczyłby w nim długofalowo dominującą pozycję Stanów Zjednoczonych, a w drugiej kolejności interesy ich wybranych sojuszników, w zamian za ich posłuszeństwo w kluczowych sprawach.

Językiem uniwersalizmu musiały się te struktury posługiwać, żeby uzyskać uniwersalną legitymizację. Język uniwersalizmu umożliwił w tej przestrzeni proces emancypacji dawnych europejskich kolonii, mile jednak widziany przez głównego administratora całego tego systemu także dlatego, że osłabiał niegdysiejsze europejskie mocarstwa, czyniąc je wobec amerykańskiej potęgi znacznie mniejszymi graczami. Testem na szczerość uniwersalizmu instytucji prawa międzynarodowego były późniejsze próby złapania ich uniwersalnego języka i obietnic za słowo przez dopiero co wyemancypowane byłe kolonie. Próbowały one przemodelować struktury władzy w ONZ i innych instytucjach międzynarodowych tak, żeby nie odzwierciedlały tylko zachodniej dominacji nad resztą świata i żeby im pomogły ostatecznie przekroczyć kondycję ekonomiczną odziedziczoną po kolonializmie. Próby te zostały przez Amerykanów z sojusznikami skutecznie zduszone (patrz: Vijay Prashad, The Darker Nations). Kolejnym takim testem są podejmowane od wielu lat wysiłki na rzecz reformy Rady Bezpieczeństwa ONZ, w której pięciu stałych członków, każdy z prawem weta, to wciąż te same mocarstwa, które wyszły zwycięsko z drugiej wojny światowej. Było to wszak dość dawno temu i w żaden sposób nie odzwierciedla współczesnej sytuacji międzynarodowej – ale sprawdza się jako instrument amerykańskiej dominacji, pozostaje więc bez zmian.

Prawo międzynarodowe jest jednym z filarów amerykańskiej potęgi – nawet jeśli czasem tylko po to, by dało się je jakoś obejść lub przy użyciu jego instytucji zrobić całą społeczność międzynarodową w balona (iracka broń masowego rażenia). Kiedy Waszyngton zaczyna się wypinać na prawo międzynarodowe i jego instytucje, wypisywać się z międzynarodowych gremiów, trzaskać drzwiami na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa, zrywać zawarte już wielostronne umowy i odstępować od przyjętych już zobowiązań, powoli rozmontowuje istotne filary swojego własnego imperium. Trump może myśleć, że takim chamstwem i arogancją demonstruje tego imperium siłę, w istocie jednak akceleruje jego gwałtowny upadek.

I to jest na swój sposób dobra wiadomość – dla tych wszystkich z nas, którzy wiemy, że to nie jest najlepszy z możliwych światów.

Oburzeni, krytycy, nostalgicy

Jest na nie tylko polskiej lewicy coś w rodzaju „naiwnej szkoły krytyki Donalda Trumpa”. Ze słusznego oburzenia jego retoryką, stylem i posunięciami przedstawiciele tej szkoły stają się jednak mimowolnie, sami zwykle nie wiedząc kiedy, konserwatywnymi nostalgikami status quo ante lub melancholijnymi płaczkami wciąż w żałobie po Hillary Clinton. Argumentację wskazującą na to, że bezprecedensowy chaos tej prezydentury otwiera niespodziewane możliwości dla emancypacyjnej polityki na skalę globalną, ofukują, że to powtórka z „im gorzej, tym lepiej”, i że nic dobrego z tego nigdy nie wynikło.

Takie myślenie możliwe jest jednak tylko przy milczącym założeniu, że mamy wciąż przed sobą do wyboru jakieś lepiej i jakieś gorzej, albo przynajmniej to samo i gorzej. Tymczasem tak już nie jest, i to od dłuższego czasu, jeszcze sprzed Trumpa w Biały Domu – nie w głębokim strukturalnym kryzysie, w jakim znajduje się obecnie, nie od wczoraj, kapitalizm. W nadchodzącej przyszłości czekać nas może tylko gorzej; gorzej to wszystko, co przed nami – przez jakiś czas. Wybór jest jedynie między gorszym a gorszym, między różnymi wersjami gorszego, scenariuszami, według których potoczą się katastrofy nadchodzących lat. Z Hillary Clinton w Białym Domu też byłoby gorzej. Tylko w inny sposób. Być może już dawno toczyłaby się otwarta wojna NATO z Rosją i Iranem, przewidziana przecież w jej programie polityki międzynarodowej, choć ukryta tam pod zwodniczym kryptonimem (no-fly zone nad Syrią) – za to znacznie trudniej byłoby wówczas Imperium Amerykańskiemu stawiać opór, bo zniszczenie siałoby ono przy wsparciu odziedziczonej po Obamie dyplomacji i PR, a więc w doskonałej harmonii ze swoimi europejskimi sojusznikami.

Czy to znaczy, że wszystko jedno? Oczywiście, że nie. Od tego, który konkretnie spośród wielu możliwych scenariuszy owego gorzej faktycznie się rozegra, zależało będzie, jaki świat ostatecznie się wyłoni, gdy będzie już po wszystkim. Jedno wielkie pogorzelisko po światowej wojnie atomowej, fully automated luxury communism czy któraś z możliwości pomiędzy.

Trump to człowiek, który – jak to czasem mawiają Francuzi – „nie wie w południe, co będzie robił o drugiej”. Nawet burżuazje narodowe przyzwyczajone do kalkulowania swojej polityki z założeniem amerykańskiej dominacji na podobieństwo obiektywnego faktu z porządku natury, utraciły wiarę, że Imperium Amerykańskie jest gwarantem przewidywalności całego tego systemu. Już nie jest. Dlatego w warunkach takiej destabilizacji, konfuzji i nagłych przedefiniowań sojuszy postępowe, lewicowe, antyimperialistyczne siły mogą ostatecznie wygrać więcej.

Wyobraźmy sobie na przykład, że w październiku Lula da Silva wróci w Brazylii do władzy, albo – jeżeli tamtejszej prawicy uda się zatrzymać go w więzieniu – władzę przejmie mimo wszystko nieoficjalny „awaryjny” kandydat Partido dos Trabalhadores, Fernando Haddad, a oligarchia i klika skupiona wokół obecnego prezydenta Michela Temera jednak nie odważą się na wojskowy zamach stanu. Brazylia wróci wówczas do aktywnej roli międzynarodowej, jaka charakteryzowała dwie prezydentury Luli i pierwszą Dilmy Rousseff. Lula i Rousseff prowadzili dyskretnie i kurtuazyjnie, ale całkiem skutecznie antyamerykańską dyplomację na intensywną, globalną skalę. Osiągnęli tyle, ile się dało w warunkach bez porównania stabilniejszej pod rządami Busha młodszego i Obamy pozycji Imperium Amerykańskiego w systemie światowym. Teraz, w okolicznościach tego Imperium coraz szybszego upadku, po kilku telefonach do Pretorii, Pekinu, Teheranu, Caracas, Quito, obrażonego na Trumpa Ciudad de Mexico, a może też Madrytu i Lizbony, Lula bądź Haddad będą mogli stanąć z innymi stolicami do gry o znacznie wyższe stawki. Oczywiście, już widzę to przerażenie pomieszane z niedowierzaniem w oczach lewicowego polskiego nostalgika i jego koleżanki płaczki: chyba straciłem rozum albo kontakt z rzeczywistością! A może to właśnie wy nie macie kontaktu z rzeczywistością? Bo sam Fernando Haddad myśli właśnie tak. W przeciwieństwie do was, nostalgiku i płaczko, brazylijska lewica była w tym stuleciu realnie u władzy – w piątym najludniejszym państwie świata – i choć została w końcu wysadzona z siodła, to przez kilkanaście lat odnosiła realne, wymierne sukcesy. Oni wiedzą o prawdziwym świecie coś, czego wy nie wiecie.

Upadek Imperium Amerykańskiego sam w sobie nie wystarczy, żeby świat stał się lepszym miejscem. Jest tego jednak koniecznym warunkiem wstępnym. Jak długo ten monstrualny pasożyt żeruje na reszcie ludzkości i planety, żadna globalna zmiana na lepsze nie jest możliwa. To boli, kiedy upadają imperia, czasem wszystkich wkoło. Ale skoro i tak obecny porządek światowy musi się rozpaść, a pod znakiem zapytania pozostaje jedynie, w jaki sposób – to Trump przynajmniej zniszczy Imperium Amerykańskie rękoma swojej własnej administracji, w której wyraźnie skupił się ten element wielkiej amerykańskiej burżuazji, który za możliwość większej grabieży teraz-zaraz-natychmiast gotów jest przehandlować interesy Stanów Zjednoczonych jako supermocarstwa w dłuższej perspektywie. To boli, kiedy upadają imperia, ale świat się na ich upadku nie kończy. Wykorzystajmy to, by gdy kurz już opadnie, stał się on (świat) lepszym miejscem. Bądźmy oburzeni, ale nie poprzestawajmy na tym i nie pozwólmy sobie osunąć się w melancholię, nostalgię, tęsknotę za tym, co było. Bo dla większości mieszkańców tej planety wcale nie było fajnie.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.