Państwowy Instytut Wydawniczy wydał Korespondencję Fryderyka Chopina, w redakcji Bronisława Sydowa, w 1955 roku. 65 lat zajęło Polakom przeczytanie pierwszych stu kilkudziesięciu stron pierwszego tomu, bo tyle wystarczy, żeby dotrzeć do najbardziej zmysłowych, intensywnych listów młodego Fryderyka do jego młodzieńczej miłości (sam się do niego zwraca per „kochanku”), Tytusa Woyciechowskiego.
Chopin i Woyciechowski
Wiem, wcale nie przeczytali. Pomimo iż wiele z tych epistoł od dawna wisiało już na stronie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina, dowiedzieli się o tym z trzeciej albo czwartej ręki, od polskich dziennikarzy, którzy dopiero teraz usłyszeli o tym „sensacyjnym odkryciu” za sprawą audycji szwajcarskiego dziennikarza Moritza Webera w publicznej rozgłośni radiowej Helwetów, SRF, o której po angielsku napisał „The Guardian”.
Audycji nie słyszałem (nie znam niemieckiego), znam tylko jej opisy i wrażenia, jakie są w obiegu na podstawie tych opisów. Szwajcar poświęcił ponoć wiele uwagi temu, że homoseksualne wątki z życia Chopina są celowo wymazywane ze zbiorowej pamięci, choć można odnieść wrażenie, jakby problemem było filtrowanie tych treści z przekładów i biografii wydawanych w innych językach. Inne wrażenie, jakie można odnieść, to szczególna problematyczność tego faktu dla obecnego polskiego rządu, który robi Polsce renomę „pierwszego homofoba Europy”. Taki timing może się podobać liberalnej opozycji nad Wisłą, bo trochę jakby zrzuca winę za samo to wymazywanie na Prawo i Sprawiedliwość i Zjednoczoną Prawicę. Odwraca uwagę od tego, że PiS jest u władzy nie aż tak długo, w tej sprawie przyszedł na już-wymazane. Wymazane przez ćwierć wieku kulturalnej hegemonii „liberałów” (różnych denominacji).
W wypowiedzi dla „Gazety Wyborczej” dziennikarz muzyczny Polskiego Radia Marcin Majchrowski „przyznał z rozbawieniem”, że na warszawskiej muzykologii studenci „ekscytowali się” tymi listami prawie trzydzieści lat temu. Co to więc za sensacja?
Jednak „szok i niedowierzanie”, jakie rozbijają się dziś po całej Polsce, pokazują po pierwsze, że pomimo iż nic tu od dawna nie było tajemnicą, to prawie nikt o tym nie wiedział, tak skutecznie utrzymywano ciemność pod tą latarnią; oraz po drugie, że sedno problemu chyba jednak nie tkwiło w przekładach. Albo nie tylko w nich. Polska polityka kulturalna od dawna traktuje Chopina jak skarb narodowy, dlatego kontroluje najważniejsze instytucje sprawujące pieczę nad jego dziedzictwem. Być może miało to jakiś wpływ na to, co się o Chopinie pisze i publikuje także w innych językach. Kultura i publiczny dyskurs o niej nie tylko w Polsce zależą w ogromnym stopniu od grantów i patronatów Instytutów Tego i Owego. Nie mam jednak wiedzy, żeby taką hipotezę zweryfikować.
Był, nie był
Jest wiele anachronizmów po różnych stronach tej niespodziewanej debaty – „Chopin był gejem!” z jednej, „Chopin nie był gejem!” z drugiej, „a co z kobietami w jego życiu? był biseksualny!” – z trzeciej. Nikt w roku 1830 czy 1840 nie „był gejem”. W języku francuskim, drugim języku w życiu Chopina, gai (innej pisowni wtedy poza angielskim nie było) znaczyło wtedy to samo, co wtedy znaczyło gay po angielsku: ‘wesoły’, po prostu i wyłącznie. George Chauncey w książce Gay New York: Gender, Urban Culture and the Making of the Gay Male World, 1890-1940 opisuje narodziny gejowskiej tożsamości i kultury w warunkach globalnych metropolii Zachodu, i umieszcza te narodziny w okresie podawanym w podtytule pracy.
Nikt nawet jeszcze nie „był homoseksualistą” – w sensie postrzegania tak własnej tożsamości, myślenia w tych kategoriach w odpowiedzi na pytanie „kim jestem?” Słowo „homoseksualista” narodziło się ponad dwadzieścia lat po śmierci wielkiego kompozytora i wirtuoza fortepianu, na początku lat 70. XIX wieku, wówczas wyłącznie jako diagnoza medyczna, która potrzebowała jeszcze czasu, by powtarzane indukcje lekarzy i psychiatrów zdołały tę kategorię wpisać w sposób, w jaki będące przedmiotem tych diagnoz osoby myślą o samych sobie.
Słowa, słowa, słowa? No dobra, to musiało być na to samo jakieś inne słowo, jak niewiasta na kobietę albo thou tam, gdzie teraz jest you. Nie. Na pewno istniały różne obelgi, ale nawet one niekoniecznie oznaczały każdego mężczyznę, który pragnie mężczyzn, a częściej celowały tylko w tego, który pozwala innemu mężczyźnie się spenetrować.
Homoseksualne pragnienie i takież uczynki nie były ani trochę mniej problematyczne, często (choć nie wszędzie) kryminalizowane, nie były jednak kwestią tożsamości, a w każdym razie nie w taki sposób, w jaki się stały kilkadziesiąt później. Grzech, grzeszna natura, wynaturzenie, sprzeczne z naturą pragnienia, zdrada czy wyrzeczenie się prawdziwej męskości, degradacja lub kapitulacja do roli kobiety (ale zwykle tylko po stronie tego z mężczyzn, który przyjmował rolę pasywną, podczas gdy ten, który go penetrował mógł bezkarnie utrzymać swoją pozycję w ramach normatywnej męskości, zwłaszcza, jeśli miewał też stosunki z kobietami) – na takie na przykład sposoby mężczyzna w pierwszej połowie XIX wieku mógł o sobie myśleć, bo pragnął innych mężczyzn lub wchodził w nimi w stosunki seksualne. Nic z tych rzeczy nie znaczy dokładnie to samo, co „jestem homoseksualistą”.
Konwencje i epoki
Innymi słowy, samo to, że „nie był gejem”, w sensie w jakim jedni nagle krzyczą, że był, nie znaczy, że rację mają ci którzy im przeczą. Nie był gejem, bo nikt nim wtedy nie był. Ani w tym sensie, że „był biseksualny”. Ani tym bardziej hetero. Jego najgłośniejszy związek był z kobietą, ale kobietą, która podpisywała się męskim nazwiskiem, paliła cygara i nosiła spodnie. Wkrótce po spotkaniu z nią, wyrzucić miał z siebie: „Czy to w ogóle jest kobieta?” To ona zdobyła jego, jak mężczyzna „powinien był” zdobywać kobietę.
Jeżeli więc nie „był gejem”, to może po prostu był… queer, w tym sensie, że nie wpisywał się zbyt dobrze w heteronormę swojej (ani żadnej innej) epoki.
(Ale, ale: dziś nie wpisywałby się także w homonormatywną tożsamość konstruowaną przez współczesną gejowską kulturę; i dzięki temu mógłby być niosącym otuchę punktem odniesienia dla tych wszystkich queerów, którzy i ją odbierają jako opresywną. Tak wiele możliwych użytków, gdybyśmy oswoili prawdę o kompozytorze.)
Oprócz anachronizmów jest też jeden znaczący przypadek w złej wierze stosowanego relatywizmu kulturowego. Dominujący, konserwatywny nurt polskiej kultury stosuje wobec listów Chopina taki mechanizm obronny, że „taka była konwencja epoki”. Może i była taka konwencja, że mężczyźni mówili o swojej przyjaźni w wyjątkowo emocjonalny, sentymentalny sposób, ale Chopin nie mówi tylko o przyjaźni, ale też o czynnościach i gestach dosłownie erotycznych, seksualnych. On nie mówi tylko, że tęskni, on mówi o pocałunkach i pieszczotach (a w innych listach także o męskich toaletach). To wykracza daleko poza tę konwencję. Więcej nawet – wielu już tę obserwację czyniło, że jak już coś, to późniejsze listy do kobiet, z którymi nawiązywał lub próbował nawiązywać romantyczne relacje, wydają się konwencjonalne, wręcz sztampowe, zwłaszcza w porównaniu z tymi do Woyciechowskiego. Jakby próbował odgrywać rolę „normalnego mężczyzny”, odnaleźć się w niej pomimo braku przekonania, „z obowiązku”.
No a skoro już jesteśmy przy owej konwencji – co się stało w międzyczasie, że gdzieś po drodze z postępami rewolucji przemysłowej mężczyzn w świecie euroatlantyckim sparaliżował, do dziś niepokonany, strach przed wyrażaniem uczuć (sobie nawzajem)? Przyjaźń na przykład mam teraz na myśli, niekoniecznie uczucia erotyczne. Homofobia niszczy nie tylko mężczyzn homoseksualnych, ale wszystkich mężczyzn, paraliżując ich zdolność budowania głębokich więzi z innymi mężczyznami, grabi ich z możliwości dotyku, uścisku czy wypłakania się wobec kogoś innego niż matka lub żona.
Ja i mężczyźni
Miałem 23 lata, kiedy na saksach we Francji spotkałem o rok ode mnie starszego studenta i od tego spotkania zaczął się mój powolny, własny proces emancypacji. Był przepiękny, byłem przekonany, że jest najcudowniejszym facetem, jakiego znam, z marszu się więc w nim zabujałem. Ale był hetero. Był hetero, ale był pierwszym w moim życiu mężczyzną, który mi pokazał, że można być mężczyzną inaczej, że można się tego nie bać. Kilka tygodni wystarczyło, żeby wiedział o mnie więcej niż ludzie, którzy mnie znali po wiele lat. Sam się większości domyślał, chociaż byłem mistrzem świata w ukrywaniu uczuć. Kilka tygodni znajomości wystarczyło, żeby ściskał mnie mocno, nawet całował na powitanie, gdy mnie dłużej nie widział – albo na pożegnanie.
Wstrząsnęło to moim życiem i uświadomiło, przez kontrast, w jak koszmarnej fizycznej izolacji żyje – w strachu przed posądzeniem o „pedalstwo” – większość współczesnych europejskich mężczyzn, którzy na coś podobnego mogą sobie pozwolić tylko pod osłoną ogromnych ilości alkoholu (lub rytuałów sportowych). Być może nie bez znaczenia był fakt, że ten mój przyjaciel wychował się na pograniczu kultur, na ich styku, przez co nie był skazany na wyłącznie europejski model męskiej socjalizacji (był francuskim Arabem, algierskim Kabylem). W końcu tak bardzo się przestałem bać, że mu nawet powiedziałem: c’est toi que j’aime.
Potrzebowałem do tego dopiero obcego języka. Dlaczego?
W czasach, kiedy sam bałem się najbardziej – jako nastolatek – bałem się oczywiście bardziej niż większość mężczyzn. Bałem się nie tyle posądzenia, ile demaskacji. Bałem się jak formy degradacji, deklasacji.
Moje liceum było plastyczne, środowisko, w ówczesnych (druga połowa lat 90. XX wieku) polskich warunkach, względnie przyjazne homoseksualnym chłopcom, o tyle, że w znacznie sfeminizowanym otoczeniu (3/4 każdej klasy: dziewczęta) nie groziła nam fizyczna przemoc – a nawet tam żyłem w strachu, że świat się zawali, jeśli ktokolwiek się tego o mnie dowie. Wiedziałem, albo domyślałem się o innych chłopcach w szkole, że są homoseksualni, być może niektórzy z nich domyślali się tego samego o mnie, a jednak ukrywaliśmy to nawet przed sobą nawzajem, co najmniej do matury. Nasze drogi krzyżowały się przez lata w tych samych korytarzach, siadaliśmy nawet w ławkach tej samej klasy (w mojej na ośmiu chłopców co najmniej dwóch z nas było homoseksualnych, a jeden biseksualny, albo się taki później okazał), a jednak egzystowaliśmy w głębokiej samotności i wyobcowaniu, kiedy chodziło o to.
W liceum plastycznym, w procesie edukacji docierało do nas na ten temat może trochę więcej niż w przeciętnej polskiej szkole. „Domysły” i „plotki” o Buonarrotim i da Vincim. Oczywiście wszyscy oglądaliśmy Caravaggia Jarmana. Ale to były skrawki wiedzy szmuglowane na marginesach jej oficjalnej wersji i rządziły nimi pewne zdumiewające (a może wcale nie) prawidłowości. Artyści renesansu lub baroku, słynni Włosi lub Francuzi. Im bliżej w czasie i przestrzeni, tym gęstsza cenzura wszystko to filtrowała, tym większego indywidualnego wysiłku lub fuksa wymagało odkrycie, że jednak nie jesteś aż takim wynaturzeniem, że tacy ludzie jak ty zawsze istnieli, ba! – wielu z nich włożyło ogromny wkład w to, co najlepsze w europejskiej kulturze, co najpiękniejsze w naszej europejskiej wyobraźni i estetycznym dziedzictwie. Także w polskiej kulturze.
W swoim nastoletnim umyśle wyobrażałem sobie, że to może opór zacofanej prowincji, brak wykształcenia klasy robotniczej, w której się urodziłem i wychowywałem.
Chopin i ja
Chopin zawsze był wszędzie, nawet jak się go tak naprawdę nie słuchało, bo byłeś z robotniczej rodziny. W książkach do historii, w książkach do polskiego, tu jakiś pomnik, tam Frycek w Szafarni. Ale nawet jak się go nie słuchało, to się go i tak znało, również samą muzykę. Filmy, które mi się podobały, oglądałem często do końca napisów i wielokrotnie byłem zdumiony, ile go wszędzie było, w filmach amerykańskich, francuskich, skandynawskich, azjatyckich. Widziałem w telewizji tych dalekowschodnich pianistów walczących co roku o laury jego imienia. Nawet dla kogoś, kto miał tak mało pojęcia o muzyce, jak ja, było dosyć oczywiste, że mało kto z tego ponurego kartofliska między Odrą a Bugiem (jeżeli ktoś w ogóle) był tak powszechnie znany i obecny w całej światowej kulturze.
O ileż inaczej czułby się każdy homoseksualny nastolatek, każda nieheteronormatywna nastolatka w Polsce lat 90. XX wieku, w Polsce lat pierwszych i nastych wieku XXI, gdybyśmy wiedzieli i wiedziały, że niezależnie od tego, przez co teraz musimy przechodzić, nie jesteśmy błędem ani wybrykiem natury (albo nie jesteśmy skazani na piekło). Że największe, co nasza kultura podarowała światu, było dziełem kogoś takiego jak my. Że serce polskiej kultury to serce pedała – takiego jak my. Tak jak każde dziecko w Hiszpanii wie, że ich największy XX-wieczny poeta, Lorca, był loca. Nie potrzebowalibyśmy obcych języków, żeby w końcu komuś powiedzieć „kocham cię”.
Chopin Żuławskiego
Kiedy byłem nastolatkiem, nie wiedziałem o istnieniu tomów Korespondencji Fryderyka Chopina, nakładem PIW. Nie wiedziałem o nich, kiedy TVP2 pokazała Błękitną nutę Żuławskiego (1990). W takiej szkole, jak moja, wielu z nas to oglądało: oprócz Chopina był tam Delacroix, i w ogóle mnóstwo twórczych dziwaków – dzieciaki w liceum plastycznym lubią to. Jest to do dzisiaj mój ulubiony film Żuławskiego i wszystko mi jedno, ile dowodów uczeni żuławskolodzy przedstawią mi, że nie ten tylko jakiś inny jest najwybitniejszy. Ten jest mój ulubiony, zupełnie subiektywnie.
Nie wiedziałem nic szczególnie konkretnego o życiu Chopina, oprócz tego, że związał się z ekscentryczną francuską pisarką w spodniach. Nie wiedziałem nic o życiu Chopina, a jednak wszystko pulsowało tam prawdziwą krwią, prawdziwym tłumionym życiem, życiem na tym poziomie trochę takim jako moje. Wszystko, czego nie wiedziałem o Chopinie, działo się na ekranie, choć nie padały chyba bezpośrednio temu właściwe słowa, jednie aluzje rzucane uszczypliwie. Widziałem to. Na ekranie. Przez skórę postaci. Przedziwna queerowość związku Chopina i Sand – jakby to ona była w nim mężczyzną, a on kobietą, jakby on zakochany był kiedyś w jej męskości, ona w jego kobiecości. Bolesne niepogodzenie się Fryderyka z własnym słabym, nieposłusznym ciałem, które w odwecie za tłamszone prawdziwe pragnienie mściło się na nim niekontrolowanymi ekspulsjami wydzielin – krwi suchot, ale i potu, na którego punkcie miał obsesję i zalewał go litrami perfum.
Miałem wtedy przez chwilę takie dziwne poczucie, że jakaś queerowość skrobie już i stuka pod powierzchnią polskiej kultury – wkrótce się na nią wreszcie wydostanie. Film jeszcze zza granicy, ale już coraz bliżej domu: dzieło polskiego reżysera, no i o największym polskim artyście, granym przez polskiego pianistę. Wkrótce będziemy wolni.
Trochę później, już na studiach będąc, znalazłem w „Kwartalniku Filmowym” piękny esej Bożeny Kudryckiej o tym filmie (Aż do ostatniej nuty, „KF” nr 33, 2001), z którego dowiedziałem się o listach Chopina. A zaraz potem okazało się przypadkiem, że moja przyjaciółka z liceum owo ouvrage posiada na półce. Tak sam dotarłem do słynnych dziś listów do Tytusa Woyciechowskiego.
Chopin Antczaka
Wtedy nagle Jerzy Antczak zrobił tę swoją anachroniczną ramotę, Chopin – pragnienie miłości (2002), i zrozumiałem, że nic z tych rzeczy, nic się nigdzie nie przebije, wciąż nic się na głos, po polsku, powiedzieć nie będzie dało. Spóźniony estetycznie o co najmniej pół wieku, konserwatywny melodramat zrobiony jakby tylko po to, żeby queerowe odczytanie, queerową obecność Chopina w naszej wspólnej wyobraźni – uniemożliwić, zablokować. Naprawdę trudno mi było z tego filmu wyczytać inne warte uwagi stawki, dlatego unikam do dziś ponownej lektury. Chopin wyczyszczony z wszelkich symptomów seksualnej nie-normatywności, Sand z „pogłosek” o jej związkach z kobietami. „Trudność” czy „skomplikowanie” ich związku sprowadzone do konserwatywnego biadolenia, że jak się nie żyje podług przykazań burżuazyjnych instytucji (tu: małżeństwa), to dzieci (tu: dzieci Aurory/Sand, Maurycy i Solange) z tego cierpią.
Zapobiec niebezpieczeństwu squeerowania Chopina w polskiej kulturze, którego możliwość wydawał się otwierać Żuławski: zadanie to Antczak wykonał wzorowo i skutecznie. Temat nie powracał, zepchnięty na margines, właściwie na okres pokolenia, aż do niespodziewanych dwóch godzin audycji Moritza Webera na antenie szwajcarskiego radia w listopadzie 2020 roku.
Konserwatywny film Antczaka ma w sobie coś symbolicznego, tyle się w nim rzeczy zbiegło. Źle symbolicznego. Estetycznie archaiczny, wykoncypowany po to, żeby zagłuszyć wywrotowe szepty, zanim przerodzą się w narracje i zaburzą konserwatywny porządek symboliczny Rzeczpospolitej ery neoliberalnej restauracji kapitalizmu. Katolicko-mieszczańska moralność treści i patronat finansowy wielkiego banku nad budżetem. Reżyser, którego tytułem do chwały jest jeden wybitny film zrobiony w szczytowym okresie PRL, który na kuponach od niego odcinanych umościł sobie wygodne mieszczańskie życie na amerykańskiej emigracji (to się pewnie liczy jako bohaterski „antykomunizm”), a po powrocie do III RP pracuje nad konserwowaniem konserwatywnej ideologii mającej podtrzymywać polski neoliberalizm. W porządku tym z emancypacją seksualną miało być jak z dostępem do aborcji – miała być klasowym przywilejem tych, których będzie stać, by ją sobie kupić.
W istocie było więc zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałem jako przestraszony nastolatek. To nie był opór prowincji i „niższych klas” – ta ryba też psuła się od głowy, to był ideologiczny wysiłek elit, ich „zmowa”. Opór reakcyjnych elit, nie ludu. Opór reżyserów z nominacjami do Oscara w résumé, opór finansujących ich bankierów, opór muzykologów, kuratorów i unikających „takich spraw” dziennikarzy, zadających owym reżyserom tylko komfortowe pytania. Prowincjonalni nauczyciele, a co dopiero rodzice przeczołgani przez ekonomiczny koszmar lat 90., byli jedynie ostatnimi ogniwami długich łańcuchów dystrybucji już przez tamtych przefiltrowanej, ocenzurowanej wiedzy.
Muzykolodzy i rozbawienie
Zaczynając pisać, myślałem, że zakończę takim może prztyczkiem w nos Majchrowskich tego świata:
Dziwne tak otwarcie przyznawać się dziś do rozbawienia, skoro fakt, że Polacy w roku 2020 pierwsze słyszą o homoerotycznych listach Chopina, świadczy właściwie, że ktoś (no nie wiem… np. absolwenci warszawskiej muzykologii?) przez ćwierć wieku nie wykonał swojej roboty…
Ale byłoby to pewnie oceną niesprawiedliwą. Niesprawiedliwą, bo zakładającą zbyt wiele dobrej woli (po stronie absolwentów muzykologii). Zbyt szczodrze zakładającą, że w polskim „polu produkcji kulturalnej” tak się w ogóle zwykle rozumie robotę do wykonania: wartości uniwersalizmu i projekty emancypacyjne. Polskie „pole produkcji kulturalnej”, w swojej większości, po 1989 przyjęło na siebie zupełnie inne zadanie: legitymizowania neoliberalnego porządku przy użyciu mieszczańsko-katolickiego pitu-pitu, w nadziei na dostęp do konfitur, tylko czasem spełnionej.
Rozbawienie, z którym mówią dziś o tym absolwenci warszawskiej muzykologii, roczniki sprzed ćwierć wieku, to rozbawienie tym, że nareszcie wszyscy się dowiedzieli, jak dobrze wykonali swoje prawdziwe zadanie: utrzymać ciemność pod tą latarnią jak najdłużej, zapewnić, żeby taka wiedza była elitarnym przywilejem a nie uniwersalnym prawem. Chłopcy z prowincji, z niezamożnych rodzin – niech uciekają do innych krain, do innych języków.
Jarosław Pietrzak
Ilustracja nad tekstem: Wojciech Weiss, Szkic do obrazu Chopina
Możesz też rzucić okiem na dwa moje opowiadania, równie homoerotyczne jak listy Chopina do Woyciechowskiego, tutaj i tutaj.
