Brzydkie słowo: Tolerancja

Gdy wokalistka Loreen (Lorine Zineb Nora Talhaoui) odniosła dla Szwecji swoje drugie już zwycięstwo w Konkursie Piosenki Eurowizji, media ze szczególną emfazą podkreślały trzy sprawy. 1) Była pierwszą kobietą, która odniosła ten triumf dwa razy. 2) Była drugą taką osobą (przed nią zdarzyło się to tylko jednemu wokaliście, Irlandczykowi Johnny’emu Loganowi). 3). Kim Loreen jest, w rozumieniu tożsamościowym, oprócz tego, „że ze Szwecji”: podkreślano marokańskie/berberyjskie pochodzenie jej rodziny i jej jakoby biseksualną tożsamość seksualną.

Dlaczego ten trzeci punkt był aż tak ważny dla relacjonujących wydarzenie mediów?

Biseksualna Berberyjka (cóż z tego, że ze Szwecji)

Dla tych, co nie wiedzą. Berberowie to historycznie koczownicze ludy Afryki Północnej, tak zwanego Maghrebu. Ich przodkowie zamieszkiwali tamte obszary jeszcze przed arabskim podbojem. Są wśród nich m. in. Kabylowie i Tuaregowie.

Ale Loreen urodziła się już w Danderyd, tuż na północ od Sztokholmu. Owszem, w Szwecji obowiązuje zasada ius sanguinis, a nie ius soli – a więc o obywatelstwie nowonarodzonej osoby decyduje w pierwszej kolejności „krew”, czyli narodowość rodziców, a nie miejsce urodzenia, czyli „ziemia”, jak w obydwu Amerykach, Wielkiej Brytanii czy Francji. Jednak urodzona w Szwecji Loreen jest obywatelką Szwecji i, na ile wiadomo, tylko Szwecji. Podkreślanie jej pochodzenia przy okazji każdego komunikatu, to tak, jakby uporczywie zaznaczać czeskie pochodzenie Gustawa Holoubka i Krystyny Jandy. Skoro o Holoubku i Jandzie tak nie mówimy, to pewnie dlatego, że zarezerwowano to dzisiaj głównie dla tych, których rodziny mają korzenie poza Europą, nie są „białe”…

Choć Loreen wspomniała w wywiadzie czy dwóch o swoim biseksualizmie, to jedyne jej związki, o których wiadomo, były z mężczyznami. O żadnych związkach z kobietami nie wiadomo nic, więc trudno udowodnić, żeby to było aż tak ważne dla sedna jej osobowości. Wielki francuski antropolog Maurice Godelier uważa, że jesteśmy w ogóle biseksualnym gatunkiem, różnimy się pomiędzy sobą proporcjami, w jakich pożądanie do osób płci przeciwnej i tej samej odczuwamy i w praktyce wyrażamy, na co ogromny wpływ ma to, jak reguluje to kultura – znane są np. takie, w których etap stosunków homoseksualnych był wręcz obowiązkowym stadium wychowania mężczyzny. Jeżeli więc Loreen nic z kobietami nigdy specjalnie nie łączyło, i jeżeli Godelier ma rację, to Loreen jest tak samo biseksualna, jak lekką ręką pół świata.

O co więc całe to „halo”? Może o przypisane jej tożsamości w połączeniu, o cały ten ich „klaster”: berberyjskość, marokańskość (czyli wariant arabskości), założoną imigranckość (choć założoną w drodze nadużycia, bo urodziła się w Szwecji) i przynależność do mniejszości seksualnej, nawet jeśli ufundowaną tylko na być może bardzo luźnych deklaracjach z paru wywiadów i nieumocowaną w żadnych znanych faktach. Pod nieobecność faktów wskazujących na cokolwiek innego, nie możemy sobie zakazywać pytania po cichu, czy deklaracje nie były ze strony artystki prowokacją albo luźną ekspresją niezobowiązujących fantazji, które miewa znacznie więcej ludzi niż podejmuje faktycznie seksualną aktywność z osobami tej samej płci.

Ideologia Eurowizji

Eurowizja to w pierwszej kolejności popularna, skrótowa nazwa Europejskiej Unii Nadawców (European Broadcasting Union, EBU). Zrzesza ona publicznych (spełniających statutową definicję takowych) nadawców telewizyjnych i radiowych kontynentu europejskiego, ale jest dosyć otwarta geograficznie. Należą do niej od dawna instytucje z przyległości Europy, od Maroka po Liban, ze statusem stowarzyszonym rozciągającym się do telewizji australijskiej z jednej i paru nadawców amerykańskich z drugiej strony.

EBU realizuje dla swoich członków długi szereg zadań. Organizuje transmisje ważnych wydarzeń; negocjuje zbiorowo prawa do nich; ułatwia wymianę kontentu; stanowi platformę współpracy technologicznej. Większość „zwykłych” telewidzów słowo „Eurowizja” kojarzy jednak z dorocznym międzynarodowym konkursem piosenki, Eurovision Song Contest (ESC). Nawet jeśli rozrósł się on w XXI wieku do największego (pod każdym mierzalnym względem) muzycznego wydarzenia telewizyjnego na naszej planecie, narodził się przy okazji całej reszty.

Konkurs wymyślono we wczesnych latach EBU, odpalił w 1956, sześć lat po jej założeniu. Zarówno organizacja jak i konkurs miały wtedy znacznie mniejsze rozmiary. W pierwszej imprezie udział wzięło zaledwie siedem piosenek. Zamysł był taki, żeby muzyka rozrywkowa łączyła mieszkańców kontynentu, który wciąż lizał rany po największej w dziejach ludzkości wojnie. To była pierwotna ideologia Eurowizji (konkursu): „pacyfistyczna”, „internacjonalistyczna” (nawet jeśli jedynie w liberalnych warunkach brzegowych powojennego ładu w Europie, w tym żelaznej kurtyny).

Ideologia konkursu Eurowizji uległa pewnej przemianie w okresie globalnego triumfu neoliberalizmu (w periodyzacji Williama Daviesa, którą uważam za niezwykle trafną i pomocną, odpowiada to fazie „neoliberalizmu normatywnego” lat 1989-2008). Rozpadł się „blok wschodni” i sam Związek Radziecki, Francis Fukuyama wyśnił liberalny koniec historii, a NATO i Unia Europejska rozciągnęły swój zasięg na wschód. Podobnie zresztą jak EBU – w 1992, po rozpadzie Związku Radzieckiego samorozwiązaniu uległa też Interwizja (Międzynarodowa Organizacja Radia i Telewizji), czyli lustrzana organizacja zrzeszająca w tych samych celach telewizje socjalistycznych państw po naszej stronie żelaznej kurtyny (i z podobnym własnym konkursem piosenki). Wszyscy nadawcy należący wcześniej do Interwizji przepisali się do Eurowizji. To gdzieś wtedy w ESC nastąpił dryf ku estetykom camp i queer przenikających dzisiaj całe to widowisko i nadającym ton jego odbiorowi. Jeżeli kicz był w tym konkursie zawsze, to o tyle, o ile jest on właściwy wielu europejskim tradycjom piosenki (co by zostało z piosenki np. włoskiej, gdyby od niej odjąć kicz? – a włoski festiwal w San Remo był „protoformatem” koncepcji ESC). Ale to nie to samo, co camp, czyli kicz ostentacyjny, samoświadomy, ironiczny, w znacznym stopniu przechwycony przez estetykę „gejowską” i sprzężeniem zwrotnym następnie przez nią „squeerowany”.

Konkurs Piosenki Eurowizji stał się tym, czym jest dzisiaj: nieoficjalnym „gejowskim odpowiednikiem Mundialu”. Nawet jeśli jego publiczność wykracza daleko i po wielokroć poza środowiska LGBT+. Nawet jeśli konkurs dociera do i obejmuje kraje, w których z prawami społeczności LGBT+ jest znacznie gorzej, nie wyłączając kilku bastionów twardej zinstytucjonalizowanej homofobii. Tolerancja jakoś tak odruchowo utożsamiona dzisiaj z pokazową gay-friendliness (jakby nie było innych niż odmienność seksualna kierunków potencjalnej nietolerancji) stała się znakiem firmowym imprezy i okazją dla jej odbiorców spoza środowisk LGBT+, by pokazywać siebie jako tych tolerancyjnych, światłych. Jakby postawienie jednej formy ludzkiej różnorodności (seksualnej) na świeczniku miało nadrobić „przesądzoną” w fazie neoliberalizmu normatywnego bezalternatywność szerszego porządku społecznego: kapitalizmu, o który przestano zadawać pytania. Równość seksualna na pocieszenie po wyrzuconych na śmietnik marzeniach o równości ekonomicznej.

Tak sparametryzowana współczesna tolerancja ma swoje wyraźne ograniczenia i nieczyste intencje. Liberalny Zachód (tudzież liberalna Europa) celebruje tutaj przede wszystkim własne wyobrażenie o swojej „postępowości”. Społeczności LGBT+ są jej beneficjentkami – nawet jeżeli nie wszędzie, gdzie konkurs sięga – ale i trochę fetyszem, a trochę także żetonem czy pionkiem używanym w rozgrywkach w innych sprawach.

LGBT-friendly konkurs piosenki Eurowizji wielokrotnie był platformą dla izraelskiego pinkwashingu (mam o tym dłuższy tekst). Izraelski pinkwashing to strategia propagandowa polegająca na budowaniu wizerunku wzorowej liberalnej demokracji w stylu europejskim poprzez eksponowanie na świecie izraelskiej kultury LGBT+, Izraela jako doskonałej turystycznej destynacji dla takiej klienteli, itd. – wszystko to celem przykrycia nimi panującej na terytoriach pod jurysdykcją Izraela rzeczywistości rasowego apartheidu i brutalnej przemocy stosowanej wobec Palestyńczyków na Terytoriach Okupowanych. Inaczej niż z Rosją, którą zawieszeniem członkostwa i w ESC, i w całej EBU, ukarano niezwłocznie po uderzeniu w Ukrainę, udział Izraela, pomimo kilkudziesięciu lat zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości nie był jak dotąd nigdy zagrożony – był raczej celebrowany.

Eksponowana od początku normatywnej fazy neoliberalizmu tolerancja dla społeczności LGBT+ idzie więc w Eurowizji w parze z tolerancją dla brutalnych ekscesów Państwa Izrael (w 2019 finał konkurs odbywał się w Tel Awiwie, pomimo trwającego już wiele tygodni ostrzeliwania przez izraelską armię bezbronnych demonstrantów uczestniczących w protestach Wielkiego Marszu Powrotu przy zasiekach odcinających od świata strefę Gazy) – a także z zerową tolerancją dla uczuć tych, którzy odczuwają solidarność z Palestyńczykami. Propalestyńskie gesty polityczne są na imprezie na cenzurowanym niemal równie mocno jak w niektórych „wiodących europejskich demokracjach” (Francja, Niemcy). Nawet jeśli jest to jednym z powodów, dla których telewizje niektórych państw nigdy w konkursie nie uczestniczą (libańska, marokańska czy algierska). Nie ma tolerancji dla krytyki ostatniej europejskiej kolonii na Bliskim Wschodzie.

Zataczamy więc koło, powracając do marokańsko-berberyjsko-biseksualnego tożsamościowego klastera wyprojektowanego przez europejskich komentatorów (a za ich sprawą także przez widzów) na szwedzką piosenkarkę. Jego funkcją było świętowanie naszej wspaniałomyślnej, postępowej, zadowolonej z siebie europejskiej tolerancji. Jego milczącym podtekstem: stawianie po cichu, między wierszami, na uzyskanie antagonizmu między rzekomą seksualną tożsamością wokalistki, a kulturą pochodzenia jej rodziny. Zagranie im – Marokańczykom, Arabom, muzułmanom – trochę na nosie. Puszenie się, że oto my traktujemy ją, „obcą” (choć urodzoną w Szwecji) z tolerancją, którą by się nie cieszyła u „swoich”, tam w Maroku?

Wywyższona dzisiaj ponad inne tolerancja wobec mniejszości seksualnych służy dziś do strofowania, upokarzania i dyscyplinowania innych grup, innych mniejszości, a także innych kultur i narodów, co w połączeniu tworzy dynamikę nowej reakcyjnej, entocentrycznej ideologii, nowej hierarchii kultur, narodów i społeczeństw. Jasbir K. Puar, filozofka z Rutgers University, nazwała ją „homonacjonalizmem”. Konkurs Eurowizji jest oczywiście tylko jedną z wielu aren, na których rozwijają się i manifestują ideologiczne machinacje homonacjonalizmu (jako jednej z ideologicznych strategii neoliberalnego reżimu akumulacji kapitału). Być może nie jest ze wszystkich tych aren najgroźniejszą, ale ważną: spektakularne miejsce, jaki ESC zajmuje w telewizyjnych kalendarzach w całej Europie i daleko poza jej granicami, czynią ją wielkim ideologicznym aparatem nie państwa, jak było u klasyka Althussera, ale kapitału ponadpaństwowego, transnarodowego.

Chłopcy do bicia

Rzućmy okiem na inne takie areny.

Mehammed Amadeus Mack w książce Sexagon: Muslims, France and the Sexualization of National Culture pisze o swego rodzaju egzaminie kulturalnego obywatelstwa nieformalnie (a mimo to dość konsekwentnie) wymaganym we francuskim kinie wyłącznie od młodych aktorów pochodzenia arabskiego. Jest nim udowodnienie przez takiego człowieka swojej „tolerancji”, poprzez wcielenie się na ekranie w rolę geja. To wszystko pomimo wydłużającej się listy dowodów, że młodzi francuscy aktorzy arabskiego pochodzenia nie mają wcale przypisywanych im oporów w tym temacie – ich lista nie przestaje się wydłużać (Sami Outalbali, Khalil Ben Gharbia, Soufiane Chilah, i inni). Podobnego dowodu lojalności wobec laickiej, demokratycznej, liberalnej Francji nie wymaga się od aktorów francuskich de souche, ani od aktorów innego pochodzenia. Arabowie, nawet tacy już od dwóch czy więcej pokoleń żyjący w Europie, są dziś – nie tylko we Francji, na całym kontynencie – domyślnymi homofobami. Stosuje się domniemanie winy i obowiązek udowodnienia niewinności przez podejrzanego. Domniemanie homofobii mężczyzn arabskiego pochodzenia i wojna najpierw z nakryciami głowy, a teraz z abajami (długimi sukniami) muzułmanek, stanowią narzędzia w tej samej ideologicznej kampanii wymierzonej w mniejszość arabo-musulmane.

W maju 2023 pierwszo- i drugoligowym francuskim piłkarzom nakazano noszenie na boisku opasek z tęczowymi flagami – na znak „solidarności ze społecznością LGBT+”. Wśród francuskich piłkarzy występuje ogromna nadreprezentacja mężczyzn o korzeniach arabskich i afrykańskich, bo taka nadreprezentacja charakteryzuje francuską klasę pracującą, dla dzieci której zawodowy sport jest czasem jedyną dostępną ścieżką znaczącego awansu społecznego. Kilku zawodników (z drużyn Tuluzy, Nantes, Guingamp) odmówiło, za co byli dyscyplinowani z poziomów sięgających aż ministrów rządu w Paryżu. Przyprawiono im gęby homofobów, odebrano prawo do autonomicznego decydowania o symbolach, jakie noszą na własnym ciele, ośmieszano podejmowane przez nich próby wyjaśnienia swojego stanowiska.

Przypisywana tym społecznościom ryczałtem powszechna i zatwardziała homofobia jest ponad miarę wyolbrzymiana. Nawet jeżeli do jakiegoś stopnia homofobiczne istotnie bywają, to każda odpowiedzialna refleksja o społecznym świecie, w którym żyjemy, musi być zdolna analizować, dlaczego pewne społeczności czy grupy społeczne zachowują się tak, jak się zachowują. Wrócimy do tego.

Młodzi mężczyźni, którzy wywodzą się z takich społecznych kontekstów, czasem mają homofobiczne uprzedzenia, czasem po prostu obawiają się o swój społeczny status jako mężczyzn w zakresie, w jakim nad swoim statusem mają kontrolę. Jeżeli otwierają się przed nimi kariery sportowe, to niespodziewanie i nierzadko – w młodym bardzo wieku – stają się żywicielami albo kredytorami ostatniej szansy dla całych rodzin. Zdają sobie przy tym sprawę, jak kapryśne są wyroki Fortuny wobec sportowców. Wystarczy jedna poważna kontuzja, a z bramki na stadionie wrócą na „bramkę” przy wejściu do klubu albo hali koncertowej. Możemy i powinniśmy się gniewać na świat, w którym tak wiele zależy od gier statusu – klasowego, materialnego, płciowego – ale nie na dwudziestoletnich młodych ludzi, którzy tego świata tak nie wymyślili, tylko kazano im w nim sobie jakoś radzić, pomimo startu z nierzadko bardzo słabych społecznie pozycji.

Jedni młodzi ludzie arabskiego czy afrykańskiego pochodzenia są bardziej zachowawczy czy nawet integrystyczni religijnie i obyczajowo od swoich rodziców, inni są od nich bardziej zeświecczeni i obyczajowo liberalni. Bywa, że rozwijają imponującą zdolność przełączania rejestrów pomiędzy obydwoma kulturami, w których funkcjonują. Np. wiedzą i przyjmują do wiadomości, że ich rodzice czy dziadkowie coś postrzegają inaczej – i np. unikają przy nich tych tematów. W kulturze social mediów, z ich „inbami” i demonstracyjnymi „odfriendowaniami”, zbyt łatwo zapominamy, jak często – i z ważnych powodów – kochamy ludzi, z którymi się w czymś (nawet czymś ważnym) nie zgadzamy.

Dla niektórych spośród ich bliskich noszenie na ramieniu symbolu tęczy byłoby deklaracją tożsamości noszącego – czego mogą nie chcieć z różnych powodów, z których nie wszystkie można zbyć oskarżeniami o homofobię. Mogą obawiać się reakcji swoich bliskich, za których czują się emocjonalnie i materialnie odpowiedzialni, niezależnie od tego, czy się z nimi zgadzają. Poza tym, oprócz tego, że grają w Nantes czy Tuluzie, niektórzy z nich są też zawodnikami narodowych reprezentacji państw swojego pochodzenia (bądź pochodzenia swoich rodziców), np. Maroka czy Egiptu. W obydwu krajach homoseksualizm jest kryminalizowany, a w Egipcie, który jest wojskowa (nie religijną) dyktaturą, w której policja używała aplikacji Grindr, żeby ustawiać zasadzki na gejów. Czy nie mają prawa obawiać się, co ich czeka z tamtej strony? Świadomi, że wobec takich jak oni łaska Francji na pstrym koniu jeździ – nie mają prawa obawiać się o swoje zawodowe perspektywy w tych „drugich” swoich krajach?

Dowód anegdotyczny

Jeden z najcudowniejszych przyjaciół, jakich w życiu miałem, jest francuskim Arabem łamane przez Francuzem algierskiego (kabylskiego) pochodzenia. Mawiał o sobie na te wszystkie sposoby. Wbił w moje życie niespodziewanie i z impetem, gdy miałem 23 lata. Przestraszony, wciąż w szafie dla prawie całego świata, chłopak z polskiej prowincji, z katolickiej robotniczej rodziny – bynajmniej nie protestowałem, że w nie wbił, bo byłem nim oczarowany. Piękny, smukły, wyższy ode mnie, dowcipny, oczytany, miał zabójczy uśmiech i znał ze sześć języków. Czułem się wyróżniony, i to niezasłużenie, że tak zajebistemu facetowi tak na moim towarzystwie zależy. Mówiłem, że był piękny? Boże, jaki był piękny! W kilka tygodni weszliśmy na taki poziom zażyłości, jaki z innymi ludźmi osiągałem przez lata. Wiedział o mnie rzeczy, których nie wiedzieli ludzie, którzy mnie znali całe życie – i wiedział, zanim mu o nich powiedziałem, bo sam wszystko ze mnie wyczytał, tak jak błyskawicznie dostrzegał, kiedy nie rozumiałem jakiegoś słowa (i od razu mi je tłumaczył opisowo lub na angielski). Nie mógł dłużej znieść tego, że się mogę bać jego reakcji i w końcu to on mi powiedział, że od początku się domyślał, że jestem homoseksualny. W reakcji na moje przelęknione pytanie, czy mu to nie przeszkadza, roześmiał się i odpowiedział pytaniem: „w czym?”.

Był mężczyzną, jakich wcześniej widywałem tylko w filmach. Nie tylko dlatego, że był taki piękny (mówiłem już?). Gdy się kilka dni nie widzieliśmy, to mnie na powitanie witał takim uściskiem, jakbyśmy się przyjaźnili od dzieciństwa i nie widzieli co najmniej od roku. Podobnie na pożegnanie. I tym podobne. Był hetero, ale tak traktował swoich najbliższych przyjaciół, a mnie już do nich zaliczył. To on coś we mnie przełamał: przestałem się aż tak bać, że „ktoś się o mnie dowie”, przestałem się czuć jak trędowaty, uwierzyłem, że może kiedyś pokonam ten wstyd i strach, i może to nie jest aż taka klątwa, jak do tamtej pory myślałem. To jak uczuciowo i „taktylnie”, „bezdystansowo” się wobec mnie zachowywał, odegrało w tym wszystkim przełomową rolę. Nagle się okazało, że mężczyzna, który mnie tak zachwyca, może mnie tak bardzo lubić; że mężczyzna, którego ja tak bardzo lubię, może chcieć mnie dotykać. Odmienił moje życie, uratował mi je. Nawet jeśli musiałem po drodze przejść przez stadium ciężkiego emocjonalnego załamania, bo się w nim na zabój zabujałem. (Ciężko było tego uniknąć – mówiłem już, jaki był piękny?).

Kiedy go spotkałem, miał 24 lata. Tamtego dnia, kiedy mnie „przyparł do ściany”, żeby ten problem wreszcie spomiędzy nas usunąć, powiedział mi coś jeszcze. Jako nastolatek faktycznie obawiał się gejów, bał się przebywania z nimi (tzn. z nami, takimi jak ja), jakby można się było tym zarazić. Ale wyrósł z tego. Ten sam człowiek, tylko kilka lat odstępu między etapem, na którym bał się takich jak ja, a etapem, na którym takiemu jak my (mnie) uratował życie. I jedna i druga „odsłona” jego osobowości mogła się jakoś brać z jego kulturalnych korzeni. Z jednej strony jego ojciec, który miał na niego większy wpływ przed dwudziestym rokiem życia niż po, jest (do dzisiaj) religijnym fundamentalistą (ale nie udawajmy, że tylko oni są homofobami). Z drugiej – nieskrępowana emocjonalna wylewność, jaką mnie tak zaskoczył (te wszystkie uściski, objęcia, gościna, której mi w Paryżu udzielał) da się pewnie wyprowadzić stąd, że wiele arabskich kultur pozwala mężczyznom na znacznie bardziej „afektywne” zachowania między sobą, niż to na co dzień akceptują kultury europejskie.

Co się mieściło pomiędzy tymi dwoma wcieleniami tego samego człowieka? Trochę czasu. Kilka lat na osiągnięcie większej dojrzałości.

Chłopcy do bicia 2

A teraz wracamy do tych piłkarzy.

Mówimy o młodych ludziach tuż po dwudziestym roku życia, zwykle z rodzin o ograniczonym kapitale kulturowym i znikomym kapitale ekonomicznym – dopiero co przestali być chłopcami, w wielu okolicznościach niejednego z nich wciąż „chłopcem” czy „chłopakiem” niektórzy nazywają. Większość z nich nie czytała tylu książek – i w tylu językach – co mój francusko-algiersko-kabylski przyjaciel. Żeby wydostać się z biedy banlieues, byli zbyt zajęci rozwijaniem tego talentu, który mieli: do wyczynowego kopania piłki.

Ci sami młodzi ludzie przyglądają się, jak podobni im Czarni sportowcy w USA karani są – nawet, jak Colin Kaepernick, wyrzucani z ligi – za gesty solidarności z ofiarami policyjnej przemocy, ofiarami, które zawiniły głównie kolorem skóry. Oni sami, gdyby sobie na ramiona założyli kiedyś na meczu opaski z flagami palestyńskimi, słono by za to zapłacili. Wreszcie, przyglądają się przez całe życie bezsilności sobie podobnych wobec arbitralnej i często bezkarnej przemocy francuskiego aparatu represji. Przyglądają się, jak ich bracia, siostry, kuzynki, kuzyni i przyjaciele muszą robić dwa razy więcej, by zdobyć takie samo zatrudnienie, jak ich rówieśnicy, których nie stygmatyzuje brązowy kolor skóry, bliskowschodnie rysy twarzy, hidżab na głowie albo arabskie nazwisko.

No więc przedstawiciele najbardziej dziś w Europie dyskryminowanych i stygmatyzowanych mniejszości stają w obliczu szantażu, za pomocą którego narzuca się im obowiązek demonstrowania solidarności z ulubioną, wręcz pokazową mniejszością każdej wielkiej korporacji, która chce dziś mieć „postępowy” wizerunek. Nawet siły mundurowe, te same, które zgarniają z ulicy młodych Arabów czy Afrykańczyków, gdy ci wyrażą publicznie swoje z czegoś niezadowolenie (a od czasu do czasu zatłuką któregoś w areszcie na śmierć), wystawiają swoje sektory i ogrzewają się symbolem tęczy na paradach Pride w Londynie, Paryżu, Amsterdamie czy Berlinie. To się dzisiaj wizerunkowo i politycznie opłaca. W przeciwieństwie do flagi Palestyny, arabskiego imienia czy tego, że twoi rodzice modlą się w meczecie. Co byście o tym myśleli na ich miejscu?

Najpopularniejszy arabski piosenkarz w Europie

Najpopularniejszym dzisiaj w Europie i „Anglosferze” wykonawcą (i twórcą) muzyki pop będącym arabskiego pochodzenia/tożsamości jest Michael Holbrook Penniman Jr. Domyślam się, co właśnie pomyśleliście – i domyślam się obydwu rzeczy, które właśnie pomyśleliście: „kto? pierwsze słyszę!” i „niespecjalnie arabskie nazwisko”.

Jeżeli nie wiecie, co to za jeden, to dlatego, że tworzy pod pseudonimem Mika (albo MIKA, zwykle jest to w całości kapitalizowane) – i na pewno go kojarzycie. Nawet jeśli w Polsce jego gwiazda nie świeciła zbyt długo (myślę, że jest za mało amerykański, zbyt przywiązany do Europy i być może too gay, żeby znalazło się dla niego miejsce w czymś tak ograniczonym, jak współczesny polski obieg kulturalny), w innych krajach jego koncerty wypełniają wciąż audytoria tak wielkie jak hala widowiskowa Accor Arena w Bercy pod Paryżem, Stade de France czy stadion olimpijski w Seulu.

Jeżeli jego nazwisko nie brzmi specjalnie po arabsku, to dlatego, że ma je, podobnie jak paszport, po ojcu Amerykaninie. Ale urodził się w Bejrucie i po matce jest Libańczykiem. Tak też o sobie przy każdej możliwej okazji mówi. Mika nie tylko otwarcie mówi o swojej homoseksualności, ale i o niej śpiewa („then Billy Brown fell in love with another man”; „where have the gay guys gone”, „t’es défoncé ou t’es gay?”; itd.), a w czasie trasy koncertowej „Revelation” w 2019 roku kolorami tęczy rozświetlał sceny, na których występował. Cały swój styl i artystyczną personę zbudował wokół osi, którą wyznacza jego ostentacyjna i zarazem czarująca flamboyant gayness. Nawet nie będę tych ostatnich słów próbował oddawać po polsku, ponieważ chyba żadne polskie słowo nie oddaje jednocześnie sensu i piękna przymiotnika flamboyant. Mika jest cały jak ten przymiotnik, jego sens i jego piękno – trudno w dzisiejszym showbizie doszukać się faceta, który byłby piękniej flamboyant niż Mika.

Mika mógł był obrać różne wizerunkowe strategie. Dzięki nazwisku i narodowości ojca mógłby z łatwością zamazywać swoje arabskie korzenie. Ponieważ wychowywał się (po tym jak jego rodzina uciekła z Bejrutu przed wojną w Libanie) w Paryżu i Londynie, jako dorosły już człowiek mieszkał i pracował w Wielkiej Brytanii, USA, Francji i Włoszech, dużo przebywa w Grecji, bo stamtąd jest jego wieloletni partner, mówi biegle w kilku językach – mógł był obrać drogę opozycji między liberalnym kosmopolityzmem, w nim osadzając swoją flamboyant gayness, a zacofanymi, konserwatywnymi, nietolerancyjnymi tradycjonalizmami, tam odsyłając także arabskość. Mógł był swoją „pedalskość” obrócić w wyzwanie rzucone „tym zacofanym Arabom”, wycelować je jako zamierzony skandal w ich obyczaje czy w tradycyjne wychowanie.

Ale Mika nie zamazuje swoich arabskich korzeni, nie ustawia się w opozycji, nie rzuca im wyzwania. Więcej nawet, Mika umieszcza swoją arabskość w samym rdzeniu swojej tożsamości, na równi ze swoją gayness. Jego artystyczny pseudonim – Mika – to jego arabska ksywka, którą bliscy nazywali go od dzieciństwa. Ma doskonałe, bliskie relacje ze swoją rodziną, w tym jej arabską częścią. Nie unika ani nie przegapia żadnej okazji, żeby powiedzieć, że jest Libańczykiem. Opowiada – i jak przystało na zakochanego w publiczności artystę także słowa (pisze teksty swoich piosenek), przepięknie opowiada – o tym, co w jego osobowości i artystycznym stylu jest najbardziej libańskie.

Był aktorem głosowym (w roli Mustafy) we francuskiej wersji dźwiękowej animowanego filmu The Prophet na podstawie Proroka Kahlila Gibrana, najpopularniejszej na świecie libańskiej powieści wszechczasów. Kiedy monstrualna eksplozja w bejruckim porcie w sierpniu 2020 r. zmiotła z powierzchni Ziemi kawał miasta, Mika własnymi siłami zorganizował charytatywny koncert pt. I Love Beirut. Pośród pandemicznych lockdownów, niezrażony tym, że publiczne imprezy były zakazane, Mika sam wyprodukował koncert na swoim kanale YouTube, we współpracy z Czerwonym Krzyżem, wynajmując w tym celu pusty teatr we Włoszech. Z Hamedem Sinno z rozwiązanej już libańskiej grupy Mashrou’ Leila zaśpiewał wtedy Promiseland, oddając część swojego tekstu językowi arabskiemu. Na pomoc dla ukochanego miasta swoich narodzin zebrał milion euro.

Jak Mika nie odrzuca arabskiej części swojej tożsamości, tak też nie można powiedzieć, żeby arabska publiczność i opinia publiczna odrzucały jego. Kilkakrotnie koncertował w Libanie i Maroku, śpiewając tam nawet utwór Billy Brown (o żonatym mężczyźnie, który zakochał się w innym mężczyźnie). Koncert I Love Beirut odbił się szerokim echem w regionie, daleko poza granice Libanu (tu jedna z reakcji, na łamach wydawanego w Abu Dhabi dziennika „The National”). W Libanie odznaczono go Narodowym Orderem Zasługi.

Czego dowodzić może ta z kolei anegdota?

Np. tego, jak wielkimi ideologicznymi manipulacjami są próby przypisywania Arabom i/lub muzułmanom odwiecznych, niezmiennych i niezróżnicowanych poglądów i postaw. Jakby arabskie społeczeństwa żyły zawieszone gdzieś poza czasem i nie toczyły się w nich tak samo dynamiczne procesy – także ideologiczne i obyczajowe – jak w całym nowoczesnym świecie.

Nie chodzi wcale o twierdzenie, że Mika nigdy nie zaplątał się w żadne w ryzykowne konteksty. Showbiznes na skalę, jaka jest jego udziałem, wiąże się z takimi nakładami kapitałowymi, że zasadzki czyhają na artystę każdym kroku. Nawet Mika ma przecież nawet na koncie własny epizod z Eurowizją – tyle że jako współprowadzący finał konkursu w Turynie w 2022. Mika stanowi jednak przykład artysty, który stworzył i utrzymał kontrolę nad narracją na temat swojej tożsamości, nie dając się ustawić w żadnej z rozgrywek, po żadnej ze stron, w odgórnie dla nas rozrysowanych naparzankach neoliberalnych polityk tożsamości. Nie jest kosmopolitycznym gejem ustawionym w opozycji do arabskiej tradycji – jest gejem, kosmopolitą i Arabem jednocześnie (tak samo jak jest Amerykaninem po ojcu, Brytyjczykiem i Francuzem przez wychowanie i edukację, a i trochę Włochem z wyboru). Mika ustawia się w opozycji do takich opozycji.

Mika z całą też pewnością nie prosi nikogo o tolerancję. Wychodzi na scenę, na której rozgrywa własną strukturę pożądania i seksualną tożsamość bezceremonialnie, bezwstydnie i bezpretensjonalnie, jako równy wszystkim wokół. Jego koncerty zamieniają się w wielkie zbiorowe seanse uwodzenia, którym poddaje całą zgromadzoną publiczność – i która się temu poddaje i daje ponieść, niezależnie od płci i tożsamości, bo jego koncerty bynajmniej nie są niszowymi, tożsamościowymi wydarzeniami LGBT+. Cała publiczność daje mu się uwieść, homo- i heteroseksualne formy pożądania zostają zrównane, różnica przestaje mieć znaczenie. Chciałoby się powiedzieć, że podobnie jak podział na artystę i publiczność, gdy zbiega ze sceny i śpiewa przeciskając się pomiędzy zebranymi.

Historia pewnej idei. Arabska/muzułmańska homofobia

W kolekcji Museo de Málaga znajduje się obraz stanowiący świetny punkt wyjścia dla refleksji na ten temat: Príncipes árabes (Arabscy książęta) Gabriela Morcio Rayi, powstały gdzieś w pierwszej połowie XX w. (gdzieś, bo nie zdołano go dokładnie datować), w tradycji denuncjowanego przez Edwarda Saida orientalizmu. Przedstawia dwóch młodych mężczyzn, zapewne Marokańczyków, bo w Maroku (na jego północy) Hiszpanie mieli wówczas wciąż swoją kolonię, ubranych w sposób, który nie tylko manifestuje ich wysoką pozycję społeczną (swoim przepychem), ale też niezwykle ich (homo)erotyzuje. Nie dość, że europejskiemu oku takie szaty wydają się „zniewieściające”; nie dość, że w feminizujący poniekąd sposób odsłaniają połacie skóry; nie dość, że ich sylwetki znajdują się w stanie miękkiego, trochę demaskulinizującego rozluźnienia – to stoją jeszcze oparci tak, jakby byli dyskretnie do siebie przytuleni. Trudno sobie wyobrazić powstałe w tym samym czasie i w tak akademickim, mieszczańskim stylu malowidło podobnych rozmiarów (a więc przeznaczone dla zamożnego nabywcy, który ma za co je kupić i gdzie je powiesić) przedstawiające dwóch Europejczyków. Coś takiego było wtedy możliwe jedynie w innym „obiegu” i formatach, np. na rysunkach Jeana Cocteau czy Duncana Granta.

Gabriel Morcio Raya, Príncipes árabes (Arabscy książęta)

W epoce kolonialnego panowania Europejczyków nad arabskimi społeczeństwami, kultury owych społeczeństw stały się przedmiotem przemożnej erotyzacji, w tym homoerotyzacji, przez kultury zachodnich metropolii. To tam – na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej – i w ich kostiumach dało się pomyśleć pragnienia zakazane przez superego kultur europejskich na ich własnych lądach. Dla wielu homoseksualnych mężczyzn z europejskich metropolii to było również tam, gdzie dało się takie pragnienia zrealizować. W wieku XIX i przez co najmniej pół XX homoseksualni Europejczycy, których było na to stać, podróżowali do Maroka, Algierii czy krajów Lewantu, bo tam mogli zasnąć w ramionach pięknego mężczyzny, czując się bezpieczniej niż na starym lądzie.

Wiele arabskich i innych muzułmańskich kultur przez stulecia znajdowało bez porównania więcej form praktykowania i wyrażania pragnienia homoseksualnego, a już na pewno męskiego, nawet kiedy nie uważały stosunków homoseksualnych za explicite „dozwolone” w sensie formalno-prawnym (proponowana literatura przedmiotu: Khaled El-Rouayheb, Before Homosexuality in the Arab-Islamic World, 1500-1800). Umożliwiał to np. poziom akceptacji dla afektywnej zażyłości w ramach męskich kontaktów homospołecznych – mówiąc inaczej: to, że mężczyźni między sobą mogli się obejmować, przytulać, nawet w pewnych granicach całować przy świadkach, nie wywołując podejrzeń, że ma to charakter seksualny. Był to jeden z wątków, które – jak nas uczy Edward Said – splotły się w przypisywaną Orientowi seksualną „luźność” i „rozwiązłość”. Kultury kolonialnych metropolii ideologizowały je następnie jako dowody niższości, „zezwierzęcenia” i amoralności podporządkowanych społeczeństw, którym potrzeba cywilizowania w wykonaniu „białego człowieka”.

System europejskich kolonii wisiał nad Bliskim Wschodem i Afryką Północną, a także innymi muzułmańskimi społeczeństwami, przez wiele pokoleń. Miejscowe elity i grupy do szeregów elit aspirujące ulegały w tym czasie znaczącemu wpływowi zeuropeizowanej bądź pobieranej wprost w Europie edukacji. Na przestrzeni tych pokoleń zinternalizowały poczucie głębokiego wstydu za niektóre aspekty arabskiej kultury (w tym arabskiej kultury seksualnej) i przyłączyły się do europejskich wysiłków tłumienia ich i zamazywania. Ta tendencja rozwijała się, gdy elity te zaczęły odbierać Europejczykom władzę i ustanawiać u siebie nowe niepodległe państwa, „modernizując” ich kultury tak, żeby te nowe państwa, w ramach globalnego systemu państw narodowych, były uważane za równe tym na Zachodzie (Egipt, na ten przykład, wymazał wtedy całą swoją wielowiekową, ale seksualnie zbyt podejrzaną, tradycję męskiego tańca brzucha).

Dekolonizujące się arabskie państwa, wydrążone przez pokolenia europejskiej eksploatacji, nie dysponowały z marszu gospodarkami zdolnymi zatrudnić wszystkie gotowe do pracy ręce i młodym ludziom z klas pracujących zapewnić przyszłość godną tego słowa. Masy tych nadmiarowych młodych ludzi stały się rezerwuarem taniej siły roboczej zasysanej przez dawne kolonialne metropolie najpierw do odbudowy własnych gospodarek z ruin pozostawionych po II wojnie światowej, a następnie do budowy powojennego wzrostu gospodarczego, les trente glorieuses. Młodzi arabscy gastarbeiterzy znaleźli się w Europie w warunkach niepewności i ubóstwa, które zachwiały ich poczuciem godności i męskości. Byli otoczeni przez ekonomicznie od nich silniejsze kultury, na których łasce się poniekąd znaleźli, a które z podejrzliwością lub głupimi uśmieszkami spoglądały na normalne dla nich formy okazywania przyjaźni między mężczyznami. Obawa o to, że na dodatek do wszystkich innych upokorzeń mogą jeszcze utracić swoją społecznie uznawaną męskość, wdrożyła ich do zinternalizowania homofobii o rysach par excellence europejskich, czasem wzmożonej sterydami ich społeczno-ekonomicznego położenia w Europie.

Gdy domknął się pierwszy wielki cykl powojennej dekolonizacji, w Europie i Ameryce Pólnocnej rozpoczęła się rewolucja obyczajowa i seksualna lat 60. XX wieku. Jej ramy przesunęły kwestie wolności seksualnej jednostki, w tym wolności relacji seksualnych między ludźmi tej samej płci, bliżej centrum zainteresowania kultury. Zapoczątkowane wtedy późnokapitalistyczne przesunięcia pośród i pomiędzy dominującymi na Zachodzie ideologiami przeobraziły euroatlantycki sposób zarządzania seksualnością. Represyjna dyscyplina (ze swoją heteronormatywnością i homofobią), często i nie przez przypadek określana przymiotnikiem „wiktoriańska”, która w okresie największej ekspansji kolonialnej współtworzyła wyobrażenie Zachodu o jego wyższości nad „barbarzyńcami”, została odsunięta na bok, wepchnięta peryferiom, wyzwalającym się koloniom – i tam porzucona. Na Zachodzie tolerancja wobec seksualnej różnorodności wysunęła się stopniowo na czoło totemów cywilizacyjnej wyższości nad innymi społeczeństwami.

Historia innej idei. Tolerancja

Łaciński czasownik tolerare oznaczał znoszenie bólu, cierpienia. „Toleruję cię” – znaczy tyle samo, co „znoszę chorobę”.

Etymologia sama w sobie, zwłaszcza gdy sięga wstecz tysiąclecia, aż do języków nie tylko obcych, ale i dawno martwych, nie może oczywiście wystarczać w ocenie słów będących dzisiaj w użytku. Znaczenia słów nierzadko dryfują i rozstają się ze swoim pierwotnym kontekstem. Bywa to nawet zupełny rozwód semantyczny. Francuska notoriété oznacza stan bycia znanym i uznanym. Prosta transplantacja do języka angielskiego, z dostosowującą kosmetyką w postaci usunięcia graficznych akcentów i transformacji sufiksu -té w normalne dla równoważnych słów w angielskim -ty (jak z beauté/beauty, réalité/reality, etc.), poskutkowała jednak słowem – notoriety – które oznacza wyłącznie sławę z powodu czegoś negatywnego: nie ‘sławę’, a ‘niesławę’.

A jednak – to nie ta sytuacja. Pomimo szczerych chęci wielu użytkowników pojęcia, wystarczy nim zakręcić i obrócić je w czasownik (toleruję cię), by wylały się jego brzydkie bebechy. Gdy ktoś mówi, że kogoś toleruje, to jest to oczywiście dla tolerowanego lepsze, niż gdyby chciał zabić, ale poprzeczki szerszego projektu emancypacyjnego dążącego do równości wszystkich ludzi nie możemy ustawiać tak nisko. Tolerować to można hałaśliwych ludzi na ulicy, póki nikomu nie wyrządzają krzywdy, bo są jeszcze „młodzi i głupi”, do tego się upili. Tolerować można głośną muzykę u sąsiada, pomimo iż nas ona irytuje – bo nie lubimy awantur, albo wiemy, że rzuciła go dziewczyna. Dlaczego jednak miałoby być coś szlachetnego w stosowaniu tej samej waluty w stosunku do ludzi, którzy nawet takiej przykrości, jak hałas pijanych po nocy albo zbyt głośna muzyka nie są winni – a jedynie są inni. Uformowało ich albo inne historyczne doświadczenie, albo inna kultura, albo inny fenotyp, albo inna struktura pożądania. Nie mamy wpływu na takie formujące nas czynniki, a na dodatek ci, którzy są inni mogą być tolerowani lub nie głównie wtedy, kiedy mają mniej władzy (lub wcale jej nie mają). Henryk Walezy nie potrzebował niczyjej tolerancji, by sypiać z mężczyznami, bo należał do królewskiej dynastii Walezjuszów. To on był na pozycji, w której mógł kogoś tolerować – lub nie, jak hugenotów, w których masakrze uczestniczył w niesławną noc św. Bartłomieja.

Ten tekst nie ma ambicji traktatu o historii idei tolerancji, ale żeby coś wyjaśnić, zarysuję tu odważnym skrótem kilka tez, chętnie ryzykując, że ktoś im może rzucić wyzwanie.

Jeśli wierzyć Online Etymology Dictionary, najstarsze znane użycia słowa tolerancja wystąpiły – w językach francuskim i angielskim – pod koniec wieku XIV (nad Sekwaną) i na początku XV (nad Tamizą). Pierwotnie dotyczyło albo czyjejś zdolności znoszenia przykrości, przeciwności (takie znaczenie istnieje do dzisiaj, mówi się o np. o tolerancji pacjenta na ból), albo swego rodzaju przywileju czy łaski udzielanych ze strony władcy, który decydował się szanować odmienność kultu lub doktryny jakiejś mniejszości żyjącej na terytorium objętym jego suwerenną władzą. W obydwu tak ważnych dla kształtowania się wielu europejskich pojęć abstrakcyjnych językach od początku dla tego, co po polsku oddaje jedno słowo tolerancja istniały po dwa warianty, urobione z różnych form gramatycznych łacińskiego tolerare. Były to: tolération/toleration i tolerance/tolérance. Starsze teoretyzacje próbowały je rozróżniać, proponując pierwsze słowo za oficjalną politykę jakiejś politycznej zbiorowości a drugie za postawę czy zdolność jednostki. Wydaje mi się jednak, że to rozróżnienie w obydwu językach umarło, podobnie jak pierwsze z tych dwóch słów w użyciu w codziennym języku mówionym, ale chętnie się dowiem, jeżeli jest inaczej. Tak czy owak: od samych narodzin słowa w Europie było ono lepszą co prawda niż pogromy, ale mimo wszystko manifestacją i potwierdzeniem władzy – a nie równości.

Pojęcie i regulacyjna zasada tolerancji pojawiły się w późnośredniowiecznej Europie, bo trzeba było coś zrobić z faktem, że bywają sprawy, wartości i idee, co do których część ludzi z inną częścią ludzi nie dojdzie nigdy do porozumienia, nie rezygnując z własnego wyobrażenia o istocie samych siebie (z którego zrezygnować zwykle bardzo trudno). Tym bardziej, że wiązane z religią przekonania i tak nie opierają się na argumentacji, dowodzeniu faktów, umożliwiających przekonywanie do zmiany poglądów – opierają się na emocjonalnym przywiązaniu do symboli, opowieści i związanych z nimi ludzkich wspólnot. Tolerancja pozostaje wtedy jedynym rozwiązaniem, jeśli nie chcemy pójść w tej sprawie „po hiszpańsku” i wypędzić lub wybić tych, którzy nieautoryzowanych tożsamości, doktryn czy sposobów życia nie porzucą. Ktoś musiał obsługiwać pieniądz i handel, gdy były one konieczne dla funkcjonowania społeczeństwa. Jednocześnie stawiały one za dużo problemów teologicznych w chrześcijaństwie (pożyczanie pieniędzy na procent oznaczało sprzedawanie czasu, tego pomiędzy pożyczeniem a zwrotem, a przecież czas należy nie do ludzi a do Boga; podobnie z odsprzedawaniem drożej czegoś kupionego taniej wcześniej). Żydzi byli jak znalazł, pod warunkiem, że nie będą na każdym kroku obawiać się przemocy. W tym sensie tolerancja jest technologią zarządzania dużymi społeczeństwami, w których występują nierekoncyliowalne rozbieżności, a jednocześnie rozpoznana jest konieczność jakiegoś współistnienia, czasem też funkcjonalna rola do odegrania przez wymagającą tolerowania mniejszość.

Pojęcie tolerancji i jego afirmacje eksplodowały potem szczególnie w epoce rozkwitu klasycznego liberalizmu, który nie przez przypadek zbiegł się z akceleracją europejskiej ekspansji kolonialnej, w wielkich metropoliach tej ekspansji. Wbrew temu, co się w Polsce na ogół uważa (nawet na „lewicy”), klasyczny liberalizm nie był jakąś obiektywną teorią wolności i demokracji, ale koniunkturalną ideologią brutalnego kolonialnego podboju i rasowego panowania nad jego ofiarami (po szczegóły odsyłam do wspaniałej „kontrhistorii liberalizmu” Domenico Losurdo – swoją drogą, chodzą słuchy, że będzie polski przekład). Nie ma żadnego przypadku ani niefortunnego zbiegu okoliczności w tym, że filozofowie liberalizmu, jak John Locke (również teoretyk tolerancji), czy jego polityczni praktycy, jak Thomas Jefferson po drugiej stronie oceanu, byli właścicielami niewolników. Jest w tym pełna konsekwencja.

Ekspansja kolonialnej przemocy w okresie klasycznego liberalizmu wiązała się z tym, że aby z coraz większych mas ludzi i coraz większych obszarów świata efektywnie wyciskać coraz więcej wartości, trzeba to robić z coraz bardziej od nas różnych ludzi – różnych w sensie wyglądu i sposobu życia, kultury, praktyk wyprowadzanych z religii. Z jednej strony odmienność ofiar wyzysku ułatwia to wyciskanie, bo umożliwia życie w przekonaniu o „rasowym” dystansie. Nie wszystkie ofiary kolonialnej ekspansji były poddane aż takiej przemocy, żeby być niewolnikami – metodą prób i błędów wypracowano do końca XVII wieku względny konsensus, żeby ten sektor siły roboczej kapitalizmu stanowili wyłącznie ludzie o korzeniach afrykańskich i najciemniejszym kolorze skóry. Inne wyzyskiwane w koloniach społeczeństwa i społeczności wyzyskiwane były innymi metodami, a ich religie przydawały się w tym na co najmniej dwa sposoby: jako Marksowskie „opium ludu” pozwalające ofiarom do czegoś się przytulić w tej niedoli, oraz jako instrument rozgrywania jednej społeczności przeciwko drugiej, dzięki czemu dało się podporządkować obszary tak wielkie jak Indie. Jak wiele wagi liberalni myśliciele jednak by nie poświęcali kwestiom tolerancji, jej realizacja w koloniach w praktyce była selektywna. Np. wyznawcom hinduizmu niszczono sakralną sztukę, która się Wiktorianom z Albionu wydawała zbyt obsceniczna, itp.

Inne jeszcze były użytki z i funkcje tolerancji w kolonialnych metropoliach – Londynie, Amsterdamie, Paryżu. Wraz z wyciskanymi z kolonii nadwyżkami, trafiającymi do metropolii jako towary, kapitał i aktywa, trafiali tam też ludzie z różnych części kolonialnych imperiów. Jedni jako służba i niewolnicy, inni jako biedota w poszukiwaniu środków do życia (których kolonialny podbój pozbawił ich w miejscach pochodzenia), ale nie tylko. Część jako lokalne, tam w tych koloniach (gdzieniegdzie zwane kompradorskimi) elity w poszukiwaniu źródeł na umocnienie swojej lokalnej, elitarnej (kompradorskiej) pozycji. Wysyłali swoich synów na naukę, przyjeżdżali sami robić interesy, przywozili własną wiedzę o tamtych rynkach, tamtych produktach, tamtejszych elitach. Przywozili z sobą aktywa, wiedzę i wyobraźnię. Wszystko to było metropolii potrzebne, by rozwijała swoje rynki. Nie mogło być tak, żeby wrogość wobec jakiegoś turbanu, kropki na czole, czy bicia przez kogoś pokłonów o określonych porach dnia, głową zwróconą w określonym kierunku – nie mogło być tak, żeby stało to na przeszkodzie kolejnej handlowej umowie czy pomysłowi na nową finansową innowację, który przecież może się narodzić w głowie zawiniętej w turban, noszącej na czole kropkę, lub bijącej tym czołem ku Mekce. Dlatego różnica religijna musiała być w liberalnej kapitalistycznej metropolii „tolerowana” – nawet jeżeli takie same głowy, w tym samym czasie, padały ofiarami przemocy czy to w Indiach, czy to w Afryce, czy to w Indochinach, czy w Holenderskich Indiach Wschodnich. Nowoczesna tolerancja jest nierozerwalnie powiązana z hipokryzją.

Tak więc – ekspresja i co najmniej pośrednia afirmacja stosunków władzy raczej niż cokolwiek równościowego, emancypacyjnego. Niektórzy od dawna sobie z tego zdawali sprawę. Można próbować to rozwiązać, szukając lepszego słowa – i pewnie najszybciej wszystkim do głowy przychodzi „akceptacja”. Ale to tylko semantyczna kosmetyka, która niewiele realnie zmienia. Akceptować „kolorowych” czy „pedałów”, dokładnie tak jak tolerować, mogą tylko ci, którzy mogliby ich/nas nie akceptować, gdyby nie byli tak wspaniałomyślni. A czasem są tylko dlatego, że się akurat nie czują zagrożeni. Czy gej lub lesbijka mogą, nie ryzykując śmieszności, powiedzieć, że akceptują „heteryków”? Czy Czarny w USA może sobie pozwolić na luksus akceptowania (lub nie) białego policjanta? Arabski chłopak we Francji – białego rekrutera, od którego zależy, czy dostanie pracę?

Niektóre różnice są różniejsze niż inne

Dało się, mam nadzieję, zauważyć, że przez większość okresu istnienia pojęcia tolerancji chodziło w nim przede wszystkim o stosunek do innych niż panująca religii i form ich praktykowania czy wyrażania. Że miał to być stosunek albo do religii mniejszościowej na danym terytorium, pozbawionej na nim realnej władzy, albo ewentualnie do religii podporządkowanego, słabszego ekonomicznie i politycznie społeczeństwa.

Dopiero w wielkich miastach przede wszystkim Zachodu, w rozrzuconych momentach XX wieku, do „dyskursu tolerancji” podłączyły się, czy może raczej rozciągnęły go stopniowo na siebie, mniejszości seksualne, bo się był wcześniej sprawdził jako minimalna osłona słabszych wspólnot religijnych przed nagą przemocą – nagą przemocą, której doświadczały w końcu przez wieki także jednostki nieheteronormatywne, jeżeli nie były akurat kimś w rodzaju Henryka Walezego. Bywała to zresztą czasem przemoc bardzo podobna – np. przez spalenie na stosie. Racjonalność tego rozszerzenia opiera się na tym, że podobnie jak nie da się kogoś przywiązanego do swojej religii jako do części samego siebie przekonać żadnym dowodem, że inna religia jest bardziej prawdziwa, tak nie da się nikomu wyperswadować pożądania osób tej samej płci, jeśli ich pożąda – da się co najwyżej wymuszać, drogą represji i przemocy, za cenę często wielkiego cierpienia, wypieranie przez doświadczający nieautoryzowanych społecznie form i kierunków pożądania podmiot. Jednak aż do przejścia (po wstrząsach roku 1968) w późny/schyłkowy kapitalizm i obsługujący go jako jego „kulturalna logika” postmodernizm nie znajdowały się one w centrum – czy na świeczniku – dyskursu tolerancji.

Dyskurs tolerancji nie tylko nie stał się obecnie bardziej emancypacyjny, nie przekroczył swoich pierwotnych ograniczeń (ekspresji pozycji władzy i co najmniej pośredniej afirmacji samej relacji władzy), ale zajmując coraz więcej miejsca w przestrzeni symbolicznej, przeobraził się w coś jeszcze mniej dobrego, niż był od samego swego początku. Porzucił obiekt swojej pierwotnej, nawet jeśli nie do końca szczerej to względnej ochrony (słabsze wspólnoty religijne), by znaleźć sobie nową faworytę (LGBT+) i wynieść ją ponad inne, a następnie zrobić z niej coś na kształt totemu (neo)liberalnej demokracji i zarazem pałki do bicia innych, realnie słabych mniejszości (tych, które pierwotnie miał za zadanie osłaniać: odmiennych, słabszych grup religijnych). Jedna z wielu możliwych różnic między ludźmi uzyskała przewagę, pozycję uprzywilejowaną wobec innych różnic między ludźmi manifestujących się w społeczeństwie w postaci rozpoznawalnych grup, zbiorowości, społeczności. Stała się różnicą różniejszą niż inne. I służy do ich reprymendowania, zawstydzania, rozstawiania po kątach, czasem nawet do odmawiania im prawa do głosu.

Co teraz można z tym zrobić? Co robić należy?

Gdy się jest (jak ja) gejem, lesbijką czy osobą biseksualną w Europie czy na Zachodzie? Odrzucić tak instrumentalizowany dyskurs tolerancji. Odpychać pokusy oferowane nam przez kolejne iteracje i eksperymenty socjotechniczne homonacjonalizmu. Rozpoznać i powiedzieć to na głos, że w absolutnej większości Europy nie jesteśmy już grupą dyskryminowaną. Ba! – jako mniejszość, która wypracowała sobie barwny wizerunek, jesteśmy faworytą wielkich korporacji i neoliberalizmu jako reżimu akumulacji w ogóle (kiedy w wielkich korporacjach schyłkowego kapitalizmu spotyka nas dyskryminacja, to raczej ze względu na inne niż homoseksualność parametry naszych tożsamości, np. imigranckość, wschodnioeuropejskość czy kolor skóry). Stawiać opór używaniu nas w tożsamościowych intrygach wymierzonych w inne społeczności (imigranckie, „kolorowe”, „innowiercze”). Odmawiać udziału. Na głos mówić, że to jest problem, że ta sama policja, która dla o nasze bezpieczeństwo, gdy idziemy z tęczowymi flagami, kilka dni albo tygodni temu szorowała po ziemi arabskimi chłopakami, gdy oni protestowali w swoich sprawach, albo spisywała ich, bo nieśli flagi palestyńskie. Na głos wyrażać solidarność z tymi, którzy są w gorszej pozycji, są naprawdę dyskryminowani, nieraz otwarcie prześladowani – nawet jeśli nie chcą nosić na ramieniu naszej flagi. Przypomnieć sobie marzenie o świecie lepszym dla wszystkich ludzi, zamiast godzić się na kilka wygód i gestów symbolicznego rozpieszczania w świecie coraz bardziej nieznośnym w ogóle. Powinniśmy być bardziej jak Mika. Może nie w sensie, żebyśmy wszyscy byli aż tak pięknie flamboyant – jest to sztuka sama w sobie i podobne jej wyżyny mogą być poza zasięgiem nawet dla tych z nas, którzy by tacy być bardzo chcieli. Powinniśmy natomiast, tak jak Mika, ustawiać się w opozycji do tożsamościowych opozycji narzucanych nam i wmawianych przez ideologiczne podstępy neoliberalizmu.

Gdy jest się (jak ja) gejem czy lesbijką w Polsce, jednym z ostatnich rezerwatów zinstytucjonalizowanej, państwowej homofobii w Unii Europejskiej? Znowu: nie dać się uwieść niczemu, czym i nas łudzi homonacjonalizm. Nie brać udziału. Nie dać sobie wcisnąć, że istnieje znak równości, albo jakakolwiek ciągłość, między cynicznym rozgrywaniem fobii przez rządzącą w Polsce prawicę katolicko-narodową, a obyczajowymi oporami części europejskich Arabów i muzułmanów. Przy wszystkim, z czym się w Polsce zmagamy, przyjąć do wiadomości, że nawet w obliczu instytucjonalnej homofobii państwa, nie skazuje ono za homoseksualizm czy biseksualizm na śmierć – natomiast ich i takich jak oni (Arabów, muzułmanów) owszem, czy to poprzez udział w amerykańskich okupacjach Iraku i Afganistanu, czy teraz w lasach przy granicy z Białorusią.

Gdy jesteśmy (jak ja) z ideowej lewicy? Całkowicie odrzucić machinacje neoliberalnego mnożenia partykularyzmów i napuszczania powiązanych z nimi tożsamości jedna na drugą, używania jednych przeciwko innym, klinczowania ich w spirali resentymentów. Stawiać opór wynoszeniu jednych różnic między ludźmi ponad inne. Przypomnieć sobie, że świat o jaki nam chodzi, to taki, w którym różnice nie będą miały znaczenia – ponad to, że stanowić mogą dla nas wszystkich wspólne dziedzictwo całej ludzkości, dziedzictwo, którego bogactwo może nam pomóc w eksperymentach na drodze do ustanowienia naprawdę lepszego świata. Pogrzebać na wszystkie już sposoby zdartą tolerancję, nie dać się nabrać, że kosmetyczne zastąpienie jej np. „akceptacją” wiele zmieni. Zamiast tego: z głębi zakurzonych ksiąg naszych poprzedników wyciągnąć na powrót równość, jedyną ideę, która może wyzwolić nas wszystkich, a nie jednych kosztem innych.

Jarosław Pietrzak

Jeżeli zaintrygował Cię wątek mojego francusko-algierskiego przyjaciela, to jest on jednym z bohaterów mojej powieści Nirvaan.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i tak do niedawna zwanym Twitterze.