II wojna światowa, kapitalizm i zniszczenie

80 lat temu wybuchła II wojna światowa. Wczoraj była rocznica jednej z umownych dat tego początku – umownych, bo w Azji wojna już dawno się toczyła.

Kiedy rozmawiamy o dynamice procesów, które doprowadziły do największej katastrofy XX wieku, zbyt często ograniczamy się wyłącznie do refleksji o eksplozji autorytaryzmów i agresywnych ideologii, nacjonalistycznych i rasistowskich, które swoje zwieńczenie znalazły w faszyzmach europejskich i japońskim, by te następnie podążały zgodnie z własną wewnętrzną logiką aż do podpalenia świata. Piszę „ograniczamy”, bo zawężamy w ten sposób przedmiot refleksji do samych dyskursów politycznych, tak jakby „wydarzały się” one w jakiejś wolnej, autonomicznej sferze idei i tylko odbijały się na zewnątrz, w postaci konsekwencji w realnym świecie społecznym, kiedy już podbiją dostatecznie wyobraźnię społeczeństw.

Najbardziej trywialny trakt takich refleksji – jak piekło, wybrukowany oczywiście najlepszymi chęciami („ostrzegania przed powtórką z historii”) – to liberalne pojękiwania o tolerancji i nietolerancji, o „zamykaniu się” i „otwieraniu”, o nacjonalizmie ale w oderwaniu od funkcji ekonomicznych, jakie pełni (jako wyłącznie irracjonalnej niechęci do nie-swoich), o autorytaryzmie jako problemie raczej psychologicznym (nawet jeśli zbiorowym), oderwanym od materialnych sił rządzącym kapitalizmem jako systemem ekonomicznym. W Polsce jednak „analizy” na poziomie naiwnego liberalizmu powtarzane są także na lewicy, zdarzają się nawet komentatorom określającym się czasem w celach polemicznych jako marksiści.

Czytaj dalej

Historia pewnego gwałtu

Édouard Louis, urodzony w 1995 roku, jest nową lewicową gwiazdą francuskiej literatury. Jego autobiograficzny debiut powieściowy, o dorastaniu homoseksualnego chłopca z klasy robotniczej na francuskiej prowincji, En finir avec Eddy Bellegueule (2014; ‘Skończyć z Eddym Belleguele’em’ albo ‘Koniec Eddy’ego Bellegueule’a’), okazał się bestsellerem i szybko został przetłumaczony na angielski, niemiecki, hiszpański i włoski. Druga powieść autora, Histoire de la violence (2016), właśnie ukazuje się po polsku, jako Historia przemocy, nakładem Wydawnictwa Pauza, w przekładzie Joanny Polachowskiej. Również autobiograficzna, ale ogniskuje się wokół jednego traumatycznego doświadczenia, brutalnego gwałtu, którego padł ofiarą.

Czytaj dalej

Garść tłumaczeń

Mam na sumieniu kilka tłumaczeń, do których czuję się przywiązany, wrzucę je więc tutaj zebrane w postaci linków:

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Na zdjęciu: akwedukt w Segovii.

Nie, rządy PiS nie przypominają PRL

Dwie ulubione intelektualne zabawy współczesnych liberalnych elit w Polsce, gdy wypada przybrać minę obrońców demokracji, praw i wolności. Pierwsza: co złego, to islam. Widzieliśmy to niedawno, gdy liberalne feministki reprodukcyjnych praw kobiet zagrożonych przez nowe legislacyjne pomysły katolicko-narodowej prawicy bronić postanowiły przy użyciu rasistowskich „skrótów myślowych”. Druga: co złego, to PRL. Agnieszka Holland dla prasy polskiej a Andrzej Wajda dla prasy niemieckiej buszują w odważnych paralelach. Czyż to nie wygląda wszystko dokładnie jak PRL? Bo czyż istnieje bardziej niepodważalny argument na niesłuszność jakiejkolwiek polityki, niż porównanie jej do PRL?

Kiedy widzę takie rzeczy, w kieszeni otwiera mi się ten cytat:

Ulubiona metoda moralizującego filistra polega na identyfikowaniu zachowania się reakcji i rewolucji. Odnosi on jednak w tym przypadku sukcesy tylko wtedy, gdy powołuje się na analogie formalne. Dla niego carat i bolszewizm są bliźniakami. Sporządza inwentarz wspólnych cech charakterystycznych katolicyzmu, ściślej jezuityzmu, i bolszewizmu. […] Cechą charakterystyczną tych analogii i podobieństw jest to, że przy ich stosowaniu całkowicie ignoruje się materialne podstawy rozmaitych nurtów, tj. ich naturę klasową i przez to obiektywną rolę dziejową. Zamiast tego za punkt wyjścia przy ocenie i wartościowaniu przyjmuje się dowolne, powierzchowne i drugorzędne objawy, najczęściej stosunek tych prądów do jakiejś abstrakcyjnej zasady, która dla danego krytyka ma szczególną wartość zawodową. Odpowiednio więc dla papieża rzymskiego bliźniakami są wolnomularze, darwiniści, marksiści i anarchiści, gdyż wszyscy oni bluźnierczo zaprzeczają niepokalanemu poczęciu. Dla Hitlera bliźniakami są faszyzm i bolszewizm, gdyż nie podporządkowują się powszechnemu prawu wyborczemu, itd., itp.

A dla jednego z pierwszych udziałowców korporacji Agora S. A. – chciałoby się złośliwie dodać – ową decydującą zasadą o szczególnej wartości zawodowej byłoby to, kto kontroluje media.

Cytowane wyżej słowa napisał w spazmach lat 30. XX wieku Lew Trocki (w Ich moralność a nasza). Wielka szkoda, że współcześnie w Polsce rolę takich moralizujących filistrów pełnią nasze liberalne elity kulturalne.

Nie, rządy Prawa i Sprawiedliwości nie są powrotem do PRL, ani PRL nie przypominają. Wręcz przeciwnie.

Polska Rzeczpospolita Ludowa miała na sumieniu ciężkie grzechy, ale nawet swoje grzechy popełniła wewnątrz horyzontu Oświecenia, do którego ideałów i wartości była nie tylko deklaratywnie przywiązana. To PRL uczyniła Polskę nowoczesnym, nawet jeśli na półperyferyjny sposób, krajem, a Polaków nowoczesnym społeczeństwem. Zredukowała nierówności, otworzyła milionom ludzi drogi awansu społecznego, przekształcając de facto feudalny w większości kraj, przed wojną jeden z najbiedniejszych w Europie, w kraj w znacznym stopniu zindustrializowany, z funkcjonującą strukturą państwa dobrobytu, od darmowych przedszkoli po wypłacane przez państwo emerytury. Zbudowała powszechny system ochrony zdrowia na ówczesnym europejskim poziomie, ogromnie wydłużając długość życia mieszkańców kraju. Zlikwidowała analfabetyzm, zaprosiła chłopskie dzieci do miast, chłopskie i robotnicze zaś na uniwersytety, potem do ról lekarzy, inżynierów, artystów. Zbudowała miliony mieszkań, znalazła sposoby, by biblioteki i kina funkcjonowały też na wsi. Polkom przyznała prawa, o które w wielu krajach Europy Zachodniej kobiety długo jeszcze musiały walczyć (niektóre spośród tych praw wkrótce po upadku PRL zostały zresztą Polkom odebrane).

Owszem, brakowało wolności politycznych, prasa i kultura były pod kontrolą monopartii (nie na tyle dotkliwą, by przeszkodziła jednak powstawaniu wspaniałej literatury, kina i telewizji, przy których dorobek ostatniego ćwierćwiecza raczej blednie, na co twórczość samego Wajdy w PRL i w III RP jest zresztą najlepszym przykładem). System nie był demokratyczny, a walka o prawa polityczne i działalność opozycyjna spotykały się nieraz z brutalną reakcją aparatu państwa (w wielu formalnych demokracjach liberalnych działo się jednak wtedy dokładnie to samo, wystarczy spojrzeć na historię ruchów politycznych czarnej ludności Stanów Zjednoczonych).

Nawet ten składnik PRL – deficyt praw politycznych – wynikał ze stricte oświeceniowego horyzontu etycznego, w ramach którego zbudowano PRL. Był to horyzont wspólny wielu postępowym projektom peryferii i półperyferii systemu światowego, nie było w nim nic złowieszczo wyjątkowego dla PRL. Etyka owa zakładała, że jeśli zbawienie ludzkości jest możliwe, to tylko na tym świecie, bo innego świata nie ma. Że prowadzić do tego zbawienia musi najpierw zniesienie niepotrzebnego cierpienia – głodu, zimna z braku dachu nad głową, przedwczesnej śmierci na uleczalne choroby. Że zniesienie takiego niepotrzebnego cierpienia ma pierwszeństwo przed pełnią praw politycznych, którą w zastanym (niewymarzonym) globalnym układzie sił odsunięto na niesprecyzowane później. Teraz wiemy – i wielu wtedy już się spodziewało, czerpiąc z samego lewicowego dorobku intelektualnego (Róża Luksemburg z jej „nie ma socjalizmu bez demokracji”, wspomniany Trocki) – że doprowadziło to do wykształcenia się biurokracji partyjnej jako klasy panującej, która ostatecznie, w obronie własnego klasowego interesu, gdy PRL zaczęła się ekonomicznie rozsypywać (bynajmniej nie tylko z własnej winy), uruchomiła proces restauracji kapitalizmu. Grzechy i porażki PRL pojawiły się tam, gdzie nie dorosła ona do swoich oświeceniowych ideałów i ambicji, gdzie nie spełniła swoich oświeceniowych obietnic. Nie zmienia to jednak faktu, że PRL była projektem nowoczesnym, postępowym, wyrastającym z dziedzictwa Oświecenia.

Projekt polityczny Prawa i Sprawiedliwości nie tylko nie wyrasta z wartości Oświecenia i nie mieści się w żadnym podobnym horyzoncie – jest on ofensywą na ten horyzont, projektem podważenia i zdarcia z Polski tej niezbyt grubej skorupy Oświecenia, którą się tu jednak udało w końcu położyć na feudalnym, rozpiętym między folwarkiem a plebanią, podłożu polskiej kultury. Tę warstwę w większości położyła zresztą PRL.

Istnieją reakcyjne ideologie, formacje i projekty polityczne, które mimo swego reakcjonizmu są w jakiś sposób bękartami Oświecenia, tzn. przynajmniej jakieś, jakkolwiek wybiórczo i instrumentalnie traktowane, wartości oświeceniowe przywołują. Tak było z różnymi XIX-wiecznymi nacjonalizmami. W przypadku PiS nawet nacjonalizm tego ugrupowania leży gdzieś daleko poza horyzontem charakterystycznym dla nowoczesnych, współczesnych nacjonalizmów – tych, które są, owszem, bękartami, ale jednak bękartami Oświecenia. Tych, które choć kroczą złą stroną historii, to jednak odpowiadają na przemiany współczesnych społeczeństw, a przynajmniej biorą te przemiany pod uwagę. PiS tymczasem wyobraża sobie, że narody się dziś kształtują tak, jak to sobie wyobrażano na przełomie XIX i XX wieku.

PiS-owskie ministerstwo kultury organizuje obciachowe inscenizacje kościelnych ślubów od dawna nieżyjących postaci, a posłowie chcą przedmiotem kryminalnego dochodzenia uczynić każde poronienie. Zachodnie nacjonalizmy afirmują dziś prawo „swoich” kobiet do aborcji czy własne „uznanie” dla praw homoseksualistów, żeby udowodnić wyższość swoich narodów nad innymi, a nawet uzasadniać swoje „prawo” do zbrojnych „interwencji”. Nie mam tu bynajmniej zamiaru być adwokatem „homonacjonalizmu” (Jasbir Puar) ani liberalnego feminizmu na służbie Imperium – chodzi mi jedynie o zarysowanie stopnia odległości PiS od przestrzeni wyznaczanej przez horyzont Oświecenia. PiS jest tak reakcyjny, że nawet inne współczesne reakcjonizmy postrzega jako lewackie fanaberie.

Kiedy przedstawiciele klasy społecznej producentów dóbr kultury, od których w normalnych europejskich społeczeństwach oczekuje się pewnych standardów krytycznego myślenia, produkują tak żenujące porównania, mamy do czynienia z wielką szkodą dla jakości publicznej debaty w Polsce. Od osób, które na codzień zajmują się pracą na symbolach i ideach, mamy prawo oczekiwać głębszego poziomu refleksji, zwłaszcza kiedy nie mogą się powstrzymać od obnoszenia tych swoich przemyśleń od gazety do gazety, od telewizji do telewizji. Tymi „odważnymi atakami” Wajda, Holland et consortes nie wyrządzają PiS-owi żadnej szkody. Wręcz przeciwnie, reprodukują i umacniają strukturę politycznego imaginarium, którego dominacja w Polsce stanowi fundament poparcia PiS. To imaginarium zbudowane jest z wrażeń, afektów i resentymentów w miejsce racjonalnych kategorii pozostających w jakimś związku z materialną rzeczywistością. W tym imaginarium komunizm jest gorszy od faszyzmu, a PRL, czarna dziura w społecznej historii Polski, może być jedynie negatywnym punktem odniesienia, do którego porównać, lub z którym skojarzyć kogoś można i należy tylko po to, żeby go zdyskredytować. U Wajdy i Holland jest dokładnie tak samo.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Seks i status quo

Tekst ten stanowi fragment (drugą część – pierwszą można przeczytać tutaj) eseju Meksyk, męskość i globalizacja wchodzącego w skład mojej książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.

 

Produkcja krainy neoliberalnej fantazji (dla) globalnej postmodernistycznej klasy średniej oraz wielkomiejskiej młodej klasy średniej samego Meksyku – aspirującej do akcesu i integracji ze swoją globalną (szczególnie północnoamerykańską) starszą siostrą – była oczywiście zakrojona na szerszą skalę. W kinie do jej najbardziej symptomatycznych i spektakularnych – w kategoriach społecznego rezonansu – odsłon należał film Antonia Serrano Sexo, pudor y lágrimas („Seks, wstyd i łzy”), którym reżyser zekranizował własną sztukę teatralną (jak podają źródła, odniosła ona wcześniej spory sukces na deskach stolicy Meksyku). Film, w którym, jak pisze David William Foster,

miejski pejzaż [Miasta Meksyk – JP] jest starannie i bezlitośnie ograniczony do szczególnej klasy społecznej (wyższej lub wyższej-średniej professionals), bez innych szczegółów życia megalopolis, które wdzierałyby się weń, mącąc rysy wybrane do sportretowania tej klasy; w którym także rysy te są starannie i bezlitośnie ograniczone do tych ustanawiających ciągłość pomiędzy tą klasą a międzynarodową klasą wyrafinowanych konsumentów zawsze będących przy kasie[1].

Podobnie jak opera mydlana, Sexo, pudor y lágrimas angażuje się w proces odgraniczania, w którym eliminowane jest wszystko, co nie składa się na poczucie pewnego szczególnego stylu życia[2].

Jednym ze składników tej neoliberalnej fantazji jest właśnie męskie ciało wystawione na pokaz w zawody z ciałem kobiecym – kiedy jest doskonale atletyczne, jak u Serrano ciało aktora Jorge Salinasa, ono także stanowi znak świata klasy społecznej, która może sobie pozwolić na to, by zawsze zdrowo się odżywiać, oraz dysponuje środkami ekonomicznymi i wystarczającą ilością czasu, by intensywnie i regularnie utrzymywać reżim fizycznego treningu, konieczny dla uzyskania i utrzymania sylwetki o takich walorach estetycznych[3].

To w kontekście tej fantazji należy rozpatrywać jeden z największych międzynarodowych sukcesów meksykańskiego kina ostatniego dwudziestolecia: I twoją matkę też (Y tu mama tambien) Alfonso Cuaróna (2001). Niezupełnie jest bowiem tak, że głównym tematem tego filmu są, jakby chciał Vek Lewis[4], męskie ciała, które nie sprostały zadaniu, do którego były interpelowane: bycia ciałem macho. To, czego Przepiórki w płatkach róży i Sexo, pudor y lágrimas są częścią i przejawem, produktem i samym produkowaniem, film Cuaróna bierze jednak na warsztat celem świadomej, krytycznej problematyzacji.

Dialektyczna przebiegłość tego prostego konstrukcyjnie filmu, na pierwszy rzut oka żerującego trochę na „pornograficznym” voyeuryzmie widza, zaczyna się już na poziomie obydwu odtwórców głównych ról męskich, a zwłaszcza Gaela Garcii Bernala. Zarówno on, jak i jego przyjaciel także poza kadrem, Diego Luna, byli już wówczas w Meksyku popularnymi aktorami (obaj od wczesnych lat życia grywali w telewizji), a Bernal był już także rozpoznawalny poza granicami kraju (Amores perros powstało rok wcześniej). Ze swoją dość niepodrabialną urodą Bernal sam zastał opakowany i sprzedany przez meksykański i globalny przemysł kulturowy jako wizerunek nowego, młodego, seksownego Meksyku – seksownego in a non-macho way: ze swą naprawdę drobną posturą, wysportowaną, ale szczupłą sylwetką; ze swą szczupłością jakby na innym biegunie niż masa mięśniowa reżimu atletycznego stanowiącego dziś preferencję ogromnych sektorów przemysłu audiowizualnego, reklamowego, itd. Jego seksowność to więc seksowność postmodernistyczna, męskość zbuforowana, płacąca daninę kilku gender-bender postulatom niektórych feministek. Film jednak (sam Bernal, poza tym filmem, robi zresztą z własnym wizerunkiem w jakimś stopniu to samo[5]) wykorzystuje go ostatecznie, by krytycznie przyjrzeć się temu wizerunkowi seksownego na neoliberalny sposób Meksyku i zadać pytania o to, czy ten cały wizerunek nie ma po prostu za zadanie czegoś najzwyczajniej przykrywać. I czego?

Autor zdjęć do filmu Cuarona, Emmanuel Lubezki, wspominał:

Kontekst jest tu tak ważny, właściwie jest to bardzo złożony film opowiedziany w bardzo prosty sposób – to jest to, co mnie w nim tak naprawdę rozwaliło. Jeden z naszych przyjaciół, który mieszkał z nami w Meksyku, kiedy dorastaliśmy, ale potem wyprowadził się z powrotem do Urugwaju, napisał do mnie, żeby mi powiedzieć, że film naprawdę pomógł mu zrozumieć, kim byliśmy, i że seks był dla nas tak bardzo istotny, że pomimo całych naszych lewicowych sympatii, czynił nas ślepymi na wszystko, co działo się wokół.[6]

Prostota filmu polega na tym, że opowiada historię dwóch nastoletnich przyjaciół z dobrze sytuowanych rodzin, którzy całą swoją energię inwestują w zdobywanie doświadczeń seksualnych. Gdy ich równie dobrze sytuowane dziewczyny wyjeżdżają na wakacje do Włoch, chłopcy poznają (na bardzo bourgeois weselu, na którym gościem jest prezydent kraju) 30-letnią Hiszpankę Luisę (Maribel Verdú), w tym momencie jeszcze dziewczynę Jano, krewnego jednego z nich, ale właściwie niemal zaraz potem zrywającej definitywnie swój nieudany związek. W konsekwencji tego zerwania kobieta przyjmuje zaproszenie chłopców na wycieczkę samochodową nad ocean. I tak jak frywolność oraz pragnienie zabawy i przygody odgrywane prez Luisę przed chłopcami (ich zainteresowanie jest lustrem, w którym może ona zrekonstruować swoje własne poczucie wartości w obliczu porażki związku z Jano) ukrywają jej chorobę i perspektywę nadchodzącej coraz szybszymi krokami śmierci, tak ta prosta historia w rodzaju, który Anglosasi lubią nazywać a coming of age story[7], rozgrywa się na tle społecznego kontekstu, którego bohaterowie nie dostrzegają tak samo, jak prawdziwego stanu Luisy. Społeczno-polityczny kontekst, którego nie dostrzegają, podawany jest widzowi przez płynący z offu komentarz narratora, pojawiający się zawsze, gdy wygłuszeniu ulega w danej scenie dźwięk rzeczywisty.

Kiedy Tenoch (Luna) i Julio (Bernal) grzęzną w samochodzie w miejskim korku, Julio pomstuje, że pewnie toczy się kolejna demonstracja, być może znowu z udziałem jego siostry Manueli, lewicowej aktywistki wybierającej się wkrótce z pomocą materialną dla zrewoltowanych Indian do rewolucyjnego stanu Chiapas. Tenoch odpowiada na to, że „lewaczki są gorące”. Od narratora dowiadujemy się tymczasem, że w mieście faktycznie miały tego dnia miejsce demonstracje, ale korek uliczny spowodowany był zgoła innym wydarzeniem. Niejaki Marcelino Escutia, migrant z Michoacan, robotnik budowlany, został przejechany przez przyspieszający autobus. Marcelino nigdy nie przechodził kładką dla pieszych prowadzącą na drugą stronę autostrady, bo jej kiepska lokalizacja sprawiała, że codziennie w drodze do pracy musiałby maszerować dłużej o dodatkowe dwie mile. Po ciało do kostnicy ktoś zgłosi się dopiero po 4 dniach. Pozostaje nam się domyśleć, że dlatego, iż krewni pozostali w jego rodzinnym Michoacan, albo pojechali do pracy jeszcze gdzie indziej. W innej scenie komentarz informuje, że Tenoch właśnie zdał sobie sprawę, iż nigdy nie był w mijanej przez nich samochodem Tepelmeme, rodzinnej wiosce Leodegardii Victorii, jego opiekunki, która wyjechała stamtąd do Miasta Meksyk w wieku 13 lat. Znalazła pracę u rodziny Iturbide i zajmowała się Tenochem, odkąd się urodził. Chłopiec do czwartego roku życia ją właśnie nazywał mamą. W jeszcze innej komentarz informuje o okolicznościach, w których na zakręcie drogi na odludziu namalowano na skale znak krzyża. Gdyby minęli to miejsce dokładnie 10 lat temu, spotkaliby najpierw dwie klatki leżące na drodze, po czym wjechaliby w chmurę białych piór, za nią spotkaliby stos połamanych klatek, pełnych krwawiących kurcząt, i przewróconą na bok ciężarówkę. I dwa martwe ciała, z których jedno wyraźnie mniejsze niż drugie. I kobietę płaczącą nad nimi niepocieszenie.

Przywoływany w tych kometarzach z offu kontekst to społeczna rzeczywistość ekonomicznej przemocy, stawiającej ludzi w sytuacjach, w których sprzedaż tych niewielkich atutów, które na sprzedaż mogą wystawić na rynku z turbodoładowaniem NAFTA – czy to pracy swoich rąk, czy własnej skromnej produkcji rolnej, zapewne zagrożonej konkurencją z północy i drapieżnymi zakusami tamtejszego agrokapitału – zagroziła ich życiu. Zagroziła, ponieważ – by sprostać konkurencyjnej presji – musieli wdrożyć się w rutynę ujmującą w nawias standardy troski o własne fizyczne bezpieczeństwo.

Nie przez przypadek jest jeszcze jedna kategoria kometarzy narratora. Są to „genealogiczne” introdukcje bohaterów, informujące o ich klasowym pochodzeniu i ewentualnej trajektorii ich samych i ich rodziny. To stąd dowiadujemy się, że ojciec Tenocha jest ekonomistą z doktoratem Uniwersytetu Harvarda i podsekretarzem stanu w rządzie federalnym Meksyku, a samotna od dawna matka Julia jest sekretarką w wielkiej, ponadnarodowej, zapewne amerykańskiej korporacji, w której pracowała przez całe życie. Stąd też dowiemy się, że wychowywany samotnie przez matkę Jano dzięki pozycji ekonomicznej swojej rodziny mógł się od nadopiekuńczej matki uwolnić, uciekając na studia do Hiszpanii, by móc się dalej rozwijać jako pisarz, podczas gdy wychowywana przez samotną, uboższą niż rodzina Iturbide, krewną Luisa (Maribel Verdú) została technikiem dentystycznym. Musiała szybko znaleźć pracę dającą w miarę szybko, w miarę satysfakcjonujące pieniądze, pozwalające na opiekę nad ciotką, której zdrowie się załamało.

Kombinacja tych dwóch wymiarów rzeczywistości, kontekstu społecznego niedostrzeganego przez Julio i Tenocha z „socjogenezą” każdej z postaci, pokazuje w sumie, że choć ten seksowny nowy Meksyk skrojony na miarę postmodernistycznego konsumenta-kolekcjonera wrażeń do pewnego stopnia istnieje, to istnieje tylko jako dostępny dla niektórych, w zależności od miejsca jednostki w rozdaniu ról ekonomicznych (tych, które nagradzają za pracę i tych, które co najwyżej pozwalają sile roboczej przez jakiś czas biologicznie się podtrzymywać; oraz tych, które nagradzają najbardziej, a wynikają nie z pracy tylko z własności). Dla tych, dla których ten Meksyk jest dostępny, jest dostępny za cenę cierpienia pozostałych, a nawet ich życia (robotnik budowlany Marcelino Escutia, rodzina hodowców kur) lub swego rodzaju rezygnacji z życia, w każdym razie z jego pełni (Leodegardia Victoria najpewniej nie założyła nigdy własnej rodziny i nie wychowała własnych dzieci).

Cuarón wchodzi i na taki poziom uogólnienia, że tematem filmu czyni w pewnym stopniu sam fakt, iż każda z pozoru prosta historia jest historią rozgrywającą się na styku stosunków władzy i wyzysku (w każdym razie tak długo, jak długo stosunki społeczne pozostają stosunkami władzy i wyzysku), a jeśli jej przebieg jest dla bohaterów dziwnie lekki i beztroski, to najpewniej dlatego, że – czy o tym wiedzą, czy (jak Tenoch i Julio) nie – zajmują w tych stosunkach pozycję uprzywilejowaną, co się nigdy nie dzieje inaczej niż czyimś kosztem.

Krytycznemu rozegraniu poddana tu zostaje właściwa postmodernistycznej lewicy w ogóle (a nie tylko w Meksyku) fiksacja na punkcie obyczajowego „wyzwolenia” seksualności. O ile opresja i represja seksualna są istotnie źródłami cierpienia, i o ile system kapitalistyczny miał skłonność do stosowania seksualnej represji jako jednego z mechanizmów dyscyplinowania, czy też nawet tworzenia nowoczesnego (a więc mającego funkcjonować w kapitalistycznych stosunkach społecznych) podmiotu[8], o tyle kapitalizm późnej/płynnej nowoczesności co najmniej niespecjalnie się na tym koncentruje i dlatego tak łatwo oddał to pole sporej części lewicy, jednocześnie wpuszczając tam ogromną część jej energii. Seksualne wyzwolenie Tenocha, Julia i Luisy ma mniej więcej tak samo rewolucyjne konsekwencje, jak ezoteryczne seminaria i duchowe warsztaty, na które zawsze chodziła pani Iturbide. A w przypaku Julia i Tenocha, jest także znakiem tego samego, co te seminaria i warsztaty: składnikiem ich klasowej dystynkcji, jedną z rzeczy, na które mogą sobie pozwolić, i na które jednocześnie mają czas, środki i energię, bo nie muszą spędzać 10 godzin dziennie, i 6 dni w tygodniu, w pracy.

W konkluzji filmu bracia Cuarón pokazują także, że przy wszystkim, co powiedziane zostało wyżej, jednocześnie cały ten postmodernistyczny wizerunek Meksyku zrewitalizowanej seksowności, na poziomie samej seksualności i „zdemaczyzowanej” męskości, nawet w wąskich ramach tych klas społecznych, które mogą cieszyć się przywilejem dostępu do jego uroków i rozkoszy, mimo wszystko i tak nie spełnia ostatecznie swojej „postępowej” obyczajowo obietnicy. Jeśli przez tę postępową obietnicę rozumieć luzowanie schematów męskiej dominacji przez rozmiękczanie struktur wyznaczających bezpieczną ideologicznie przestrzeń zachowań pożądanych i dopuszczalnych każdej z płci oraz przestrzeń ekspresji seksualnej. Dla mężczyzny seks lub nacechowana seksualnie sytuacja z nim i innym mężczyzną w rolach głównych znajduje się w typowej dla dojrzałej nowoczesności ideologii cementującej męską dominację poza taką bezpieczną przestrzenią i zagraża lub automatycznie wyklucza go z kategorii męskości normatywnej. Jedną z charakterystycznych innowacji postmodernistycznych jest, zdaniem apologetów tych innowacji, poszerzenie wachlarza dopuszczalnej kulturowo ekspresji seksualnej, a zdaniem krytyków wydłużenie listy normatywnych tożsamości seksualnych (przede wszystkim o normatywne tożsamości gejowskie, skonsolidowane z nowymi konfiguracjami nocjonalizmu[9]). Ten drugi punkt widzenia jest z całą pewnością bliższy prawdzie, niemniej jednak według braci Cuarón Meksyk nie jest w stanie sprostać nawet takiej „wersji minimum” swojej postmodernistycznej obietnicy.

Gdy Luisa w samochodzie podpytuje Julia i Tenocha o bardziej „techniczne” szczegóły ich stosunków z kobietami, jej pytanie, czy doświadczyli wkładania im przez partnerkę palca do odbytu, wytrąca ich z równowagi do tego stopnia, że aż odbija się natychmiast na awarii samochodu. Penetracja odbytu, nawet gdy sugerowana przez kobietę, nawet dokonywana palcami kobiety, okazuje się budzić niebezpieczne skojarzenia ze stosunkiem homoseksualnym, na dodatek pasywną rolą w takim stosunku. W istocie bowiem seksualna rywalizacja między Julio i Tenochiem, ich ciągłe porównywanie tak swoich seksualnych atrybutów, jak i swojej seksualnej sprawności i seksualnych zdobyczy, coraz wyraźniej okazuje się sublimować pragnienie, jakie podświadomie odczuwają do siebie nawzajem. Pragnienie, które wypierają, bo jego przyjęcie do wiadomości stawiałoby pod znakiem zapytania ich przystawalność do kategorii „mężczyzny”, tak jak ją rozumieją i w sposób, w jaki chcieliby być z nią identyfikowani. Kiedy pragnienie zostanie w końcu – pod osłoną ogromnych ilości alkoholu – zrealizowane, jedynym sposobem, w jaki będą potrafili sobie poradzić z tym, czego się o sobie w ten sposób dowiedzieli, okaże się całkowite zerwanie przyjaźni. Pomimo iż na ekranie widzimy dwójkę bohaterów jedynie, gdy się całują, a to, co potem dzieje się w łóżku, zbyte jest przypominającą alkoholowy „urwany film” elipsą (w przeciwieństwie do mnóstwa scen seksu heteroseksualnego – film niejako naśladuje tu zastosowany przez świadomość bohaterów mechanizm wymazania tego wydarzenia), to taka kulminacja całej historii okazała się dla znacznej części meksykańskiego społeczeństwa szokująca. Guillermo Arriaga, scenarzysta m.in. Amores perros, opowiadał Jasonowi Woodowi, jak wybrał się na film do kina na prowincji: „Nie wyobrażasz sobie ciszy, jaka zapadła, kiedy Gael i Diego się całują. Przeszły mnie dreszcze i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie”[10].

Trauma bohaterów i szok publiczności weryfikują w znacznym stopniu pretensje nowego, ponowoczesnego wizerunku neoliberalnego Meksyku. Jak by nie było, w ramach neoliberalnego globalnego podziału pracy, Meksyk pełni głównie rolę rezerwuaru taniej, niedowaloryzowanej siły roboczej (i dostarczyciela tanich surowców, do których wydzierania naturze ta niedowaloryzowana praca jest angażowana). Kosmopolityczne aspiracje klasy społecznej, do której należą Julio i Tenoch, nie są w stanie wyizolować jej (a także bohaterów filmu) do tego stopnia od kontekstu społecznego, w którym zajmują pozycję kompradorską, by kosmopolityczna fantazja stała się realnym ciałem. W społeczeństwie, którego rolą jest dostarczanie taniej siły roboczej, kosmopolityczne pretensje garstki uprzywilejowanych mogą nie wystarczyć nawet im samym, a co dopiero na szerszą społecznie skalę, przełamać pewnych zachowawczych wzorów ideologicznych. Immanuel Wallerstein w kapitalistycznym podziale pracy, a w szczególności w społecznej dystrybucji ról ekonomicznych, które są dobrze nagradzane i tych, które dobrze nagradzane nie są, widzi realne źródło utrzymywania się i de facto zaostrzania płciowego rozdziału ról w kapitalizmie:

Etnicyzacja podziału siły roboczej istnieje w celu umożliwienienia bardzo niskiego opłacania całych segmentów siły roboczej. Tak niskie płace są w istocie możliwe tylko dzięki temu, że opłacani tak pracownicy są usytuowani w strukturach gospodarstw domowych, dla których zarobek w postaci opłacanej w ciągu całego życia pracy stanowi względnie małą proporcję całości dochodu gospodarstwa. Takie gospodarstwa wymagają ogromnych nakładów pracy wkładanej w aktywności nastawione na przetrwanie oraz na drobny rynek – częściowo oczywiście realizowane przez dorosłego mężczyznę, ale w znacznie większej części przez dorosłą kobietę, a także młode i starsze osoby płci obojga.

W takim systemie, ten wkład siły roboczej w pracę niewynagradzaną ‘kompensuje’ niski poziom dochodu płacowego i w ten sposób stanowi w istocie pośrednią subwencję dla pracodawców ze strony ich pracowników z tych gospodarstw. Seksizm pozwala nam o tym nie myśleć[11].

Stara, na pewno już po osiemdziesiątce kobieta, sprzedająca przejezdnym drobiazgi, gdy wkoło biegają kury, spotkana przez Julia, Tenocha i Luisę w ich podróży, nie ujęła by tego pewnie w taki sposób, ale na swój sposób wie, o czym mówi Wallerstein. W społeczeństwie pełniącym w globalizacji neoliberalnej taką rolę, jak Meksyk, potrzeba niemyślenia o tym jest obiektywnie odpowiednio większa niż tam, skąd jego wąskie elity biorą swoje fantazje o lepszym („seksowniejszym”) stylu życia.

Jarosław Pietrzak

Przypisy

[1] David William Foster, Mexico City in Contemporary Mexican Cinema, Austin: University of Texas Press, 2002, s. 34.

[2] D. W. Foster, Mexico City…, s. 35-36.

[3] D. W. Foster, Mexico City…, s. 42.

[4] Vek Lewis, Vek Lewis, When ‘Macho’ Bodies Fail: Spectacles of Corporeality and the Limits of the Homosocial/sexual in Mexican Cinema, [w:] Mysterious Skin: Male Bodies in Contemporary Cinema, red. Santiago Fouz-Hernández, London: I.B. Tauris, 2009, s. 177-192.

[5] Por. Sergio de la Mora, Cinemachismo: Masculinities and Sexuality in Mexican Film, Austin: University of Texas, 2006, s. 163-170.

[6] Jason Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, London: Faber and Faber, 2006, s. 98.

[7] Jako coming of age movie, nie jest faktyczną autobiografią ani reżysera, ani scenarzysty, ale zawiera elementy autobiograficzne. Nianię gra np. autentyczna niania Carlosa i Alfonsa Cuarónów; obaj byli na podobnym weselu, na którym obecność prezydenta przyćmiewała młodą parę, i odbyło się ono w tym samym miejscu, co wesele w filmie, mieli taki sam samochód, itd. Zob. J. Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, s. 98-99.

[8] Michel Foucault, Historia seksualności, t. 1, Wola wiedzy, przeł. Tadeusz Komendant, Warszawa: Czytelnik 1995.

[9] Zob. Jasbir K. Puar, Terrorist Assemblages: Homonationalism in Queer Times, Durham – London: Duke University Press 2007.

[10] J. Wood, The Faber Book of Mexican Cinema, s. 106.

[11] Immanuel Wallerstein, Ideological Tensions of Capitalism: Universalism versus Racism and Sexism, [w:] Etienne Balibar, Immanuel Wallerstein, Race, Nation, Class: Ambiguous Identities, przeł. na ang. Chris Turner, London – New York: Verso 1991, s. 34.

 

Tekst ten stanowi fragment (drugą część – pierwsza znajduje się tutaj) eseju Meksyk, męskość i globalizacja wchodzącego w skład mojej książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.

Jestem na Facebooku i Twitterze

Demonstracja solidarności z Palestyńczykami, Londyn 19 lipca 2014

Gejem wymazać okupację

To w czasie pierwszej Intifady (1987-1993) Izrael systematycznie włączył „kwestię gejowską” do operacyjnego instrumentarium okupacji i przemocy, z którą uderzał w Palestyńczyków. Homoseksualizm był jedną z tych „słabości”, które izraelski aparat opresji tropił wśród Palestyńczyków, by szantażem łamać ich, gdy byli przesłuchiwani, a także rekrutować jako informatorów Shin Bet i innych służb, grożąc im, że jeśli się nie zgodzą (a potem: jeśli strzeli im do głowy przerwać współpracę), to ich „brudny sekret” wyjdzie na jaw w ich lokalnych środowiskach. Praktyka ta, jak pisze Haneen Maikey w swoim eseju w wydanej w zeszłym roku przez Verso książce The Case for Sanctions Against Israel, odegrała kluczową rolę w wytworzeniu wśród Palestyńczyków stereotypu homoseksualisty jako zdrajcy swojej kultury i kolaboranta.

Było to jeszcze zanim Izrael dokonał redefinicji swojego międzynarodowego wizerunku, z emfazą, jaką w nim dziś kładzie na swoją gay-friendliness. A także zanim polityka tożsamości izraelskich gejów dokonała integracji z kolonialnym, rasistowskim projektem Państwa Izrael (Izrael jest prekursorerm tego, co Jasbir Puar nazywa homonacjonalizmem). W momencie gdy wybuchła pierwsza Intifada, pochodzący z Rosji nowojorski magnat gejowskiej pornografii, Michael Lucas (Andriej Trejwas), nie jeździł jeszcze do Izraela, żeby dostać tamtejszy paszport i na gruzach palestyńskiej wioski kręcić sceny pornograficznego filmu celebrującego jurne ciała młodych, izraelskich Żydów. Aktywność homoseksualna była wtedy jeszcze w Izraelu penalizowana. Pozostałe po Brytyjczykach przepisy „przeciwko sodomii”, zrządzeniem ponurej ironii historii, zniesione zostały właśnie w okresie trwania pierwszej Intifady. Inżynieria społeczna „produkcji homofobii” wśród Palestyńczyków przez okupujące ich mocarstwo wyprzedziła więc późniejsze przemalowanie się Izraela na różowo, założenie przezeń tęczowych majtek i wykorzystywanie tamtej homofobii jako jednego z „dowodów” cywilizacyjnej i politycznej niższości ofiar okupacji.

Takich szczegółów bardzo lubią nie znać wszyscy ci liberałowie, „postępowcy” i islamofobi (zbiory niekoniecznie różne), którzy sobie zawsze pokiwają głową i pocykają językiem na widok dziecinnych lewicowych krytyków Izraela solidaryzujących się z Palestyńczykami. „Ciekawe, czy byś mógł być gejem wśród tych swoich Palestyńczyków?”, „Ciekawe, co by tam spotkało twoich znajomych gejów i feministki?”, itd.

Izraelski film Alata Michaela Mayera – tytuł oznacza mniej więcej ‘mrok’, w międzynarodowej dystrybucji pod angielskim tytułem Out in the Dark (w Polsce jako W mroku) – zajawkami zapowiadającymi jego wejście na ekrany kin w Wielkiej Brytanii budził nawet pewne nadzieje, że może podejmie coś z tego problemu w sposób w miarę krytyczny. Młody, homoseksualny Palestyńczyk Nimr (Nicholas Jacob), studiujący w Tel Awiwie, zakochany w młodym, trochę naiwnym, blondwłosym, izraelskim prawniku o imieniu Roy (Michael Aloni), pada tu bowiem ofiarą izraelskiego wywiadu wewnętrznego usiłującego za pomocą szantażu wydobywać z niego informacje na temat zaangażowania politycznego („terrorystycznego”) jego starszego brata. Presja jest silna: jeden z przyjaciół Nimra zostaje zamordowany, gdy po zerwaniu kolaboracji z Shin Bet jego funkcjonariusze rozpuścili w jego stronach informacje o aktywności seksualnej z mężczyznami w Izraelu. Zostaje on zresztą zamordowany m.in. przez starszego brata, Nimra.

Kiedy przychodzi więc do samego filmu, szybko widzimy, że oto trafiliśmy do znajomej scenerii, której zasadnicze współrzędne wyznaczył klasyk gatunku integracji gejowskiej tożsamości z izraelskim projektem nacjonalistycznym pod przykrywką wartości „liberalnych”: Eytan Fox. Mayer dąży tutaj do przechwycenia nierzadko dobrych intencji widza, angażującego swoją empatię dla chłopaka, który jest wyraźnie osaczony przez dwa reżimy opresji: aparat państwowej przemocy Izraela z jednej oraz tradycyjne wyobrażenia o moralności seksualnej swoich rodaków i krewnych z drugiej strony. Wystarczy jednak przyjrzeć się uważniej, jak Mayer rozkłada po całości akcenty i akcenciki, by zacząć rekonstruować złą sprawę, na służbę której – w przebraniu „odważnego gejowskiego melodramatu” – jest ostatecznie zaciągnięta jego opowieść.

Wszystko jest tu skonstruowane tak, jakby istniał znak równości między opresją okupującego mocarstwa kolonialnego a wtórną, odgrzaną opresją kulturową, w którą tamta opresja okupującego mocarstwa wepchnęła swoje ofiary. W pewnym sensie opresja wepchniętej we wtórny konserwatyzm kultury palestyńskiej może być tu nawet odczytywana jako większa niż opresja egzekwowana przez bezwzględne mocarstwo okupacyjne, bo ostatecznie tylko Palestyńczycy kogoś w filmie własnoręcznie zabijają; Izraelczycy jedynie ścigają, tropią, knują, grożą, mieszają w papierach i wysyłają kompromitujące MMSy. Na koniec, żeby nie było już żadnych wątpliwości, to Żyd Roy okazuje się bardziej tragiczną i heroiczną stroną tego romansu. Arabowi Nimrowi udaje się, wyłącznie dzięki Royowi, uciec z krainy wiecznego konfliktu. Państwo Żydowskie, rozjuszone i ocierające się o (zrozumiałą, a jakże, bo „egzystencjalne zagrożenie” itd.) paranoję z powodu tych wszystkich wypełnionych bronią piwnic w Ramallah, wcielone tutaj w funkcjonariuszy Shin Bet, może i czasem traci północ na etycznym kompasie. Moralna siła żydowskiej strony konfliktu znajduje jednak w końcu w Royu potwierdzenie, którego domaga się ukryty jedynie pod werniksem liberalizmu żydowski rasizm.

Zdumiewająco nieskomplikowane jest nawigowanie Nimra między Tel Awiwem a Zachodnim Brzegiem; jakiekolwiek trudności z tym związane są tu problemem raczej „papierkowym” – uzyskania lub utraty pozwoleń, o których widz informowany jest z ust protagonistów. Materialne, fizyczne przeszkody definiujące ponurą przestrzeń późnonowoczesnej kolonialnej antyutopii, z którymi Palestyńczycy zmagają się na co dzień, podróżując nawet między sąsiednimi miejscowościami wewnątrz Autonomii Palestyńskiej, mur i checkpointy, które kosztują ich nieraz kilka godzin codziennie kradzionych im z życia – pomijane są zręcznymi, narracyjnymi elipsami. Raz tylko mowa o tym, że Nimr musi się przedrzeć na stronę izraelską przez wskazany przez brata tunel. Cały konflikt pokazany jest właśnie w taki sposób: by rozmazać – a gdzie się da, całkowicie wymazać – jego istotę i sedno, to znaczy izraelską okupację Palestyny. A przecież nie mówimy tu o dwóch sąsiadujących krajach, które się „nie lubią” z jakichś powodów, których już nikt do końca nie pamięta. Mówimy o dwóch stronach, z których jedna ma jak najbardziej współcześnie bezwzględną władzę nad drugą, jej żołnierze dla zabawy celują w dzieci drugiej strony i – kiedy akurat nie zrzucają bomb na szkoły i szpitale – chwalą się tym na Instagramie.

U Mayera przemoc jest owocem narastającego niezrozumienia między dwiema „od pokoleń” skonfliktowanymi stronami. A nie, na ten przykład, na odwrót: niezrozumienie skutkiem od pokoleń stosowanej bez ceregieli przemocy okupanta. Na ekranie nie ma śladu po tym, że jedna strona ukradła i wciąż kradnie drugiej materialne podstawy jej egzystencji, coraz mocniej zaciskając jej sznur na szyi, trzymając ją pod butem przemocy i upokorzenia, oraz lekceważąc prawo międzynarodowe. We W mroku te dwie strony się „nie rozumieją” i kierują uprzedzeniami narosłymi w wyniku kumulowania się przez pokolenia tego wzajemnego niezrozumienia. Nie wygląda na to, żeby którakolwiek strona była tu przynajmniej „bardziej winna”, co najwyżej jedna, zbiegiem okoliczności, ma chyba cwańsze służby specjalne. Tak jak rodzice Roya są „uprzedzeni” w stosunku do jego nowego palestyńskiego chłopaka (dlatego, że jest Palestyńczykiem, nie dlatego, że jest mężczyzną, w końcu Izrael to „jedyny gay-friendly kraj na Bliskim Wschodzie”), tak brat Nimra jest uprzedzony i stąd ten „terrorystyczny” skład broni w jego piwnicy. (Izrael zapomniał wszak o własnych narodzinach z żydowskiego terroryzmu i teraz „terroryzm” to synonim absolutnego, irracjonalnego Zła, któremu nie należy przypisywać żadnych poddających się racjonalnej analizie motywacji).

To, do jakiego stopnia za politycznym (po izraelsku: „terrorystycznym”) zaangażowaniem starszego brata głównego bohatera w ruch oporu, nie wydaje się w tym filmie stać żadna racja, jest naprawdę rozbrajające. Nawet taka, z którą twórcy filmu by się nie zgadzali, ale przynajmniej przyznawaliby jego postaci takie minimum podmiotowości, by uznać, że z jego punktu widzenia, w jego położeniu, jest w tym jakiś sens – że o coś w tym chodzi. W oczach twórców człowiek podejmuje się ryzykować życie własne i swojej rodziny, by stanąć z paroma granatami składowanymi w piwnicy do nierównej walki z czwartą potęgą militarną świata, bo zapiekł się w piętrzących się przez dekady „nieporozumieniach”.

Przedstawienie konfliktu w taki sposób, by jawił się jako arena skomplikowanego, nierozwiązywalnego kłębowiska emocji wpisuje się w izraelską strategię propagandową dążącą do przedstawienia światu sytuacji „na miejscu” jako tak skomplikowanej i niezrozumiałej, że lepiej się w to nie mieszać i zostawić to rządowi Izraela, jedynemu podmiotowi wystarczająco w temacie, by dać temu wszystkiemu radę i to ogarnąć. Przedstawicielom izraelskiego rządu czasem otwarcie wyrywa się związany z tym termin Kissingera: „constructive blurring”. Pisał o tym między innymi Eyal Weizman.

Z kolei zaangażowanie liberalnych sympatii widza i obyczajowo „postępowy” wybór protagonistów wpisują się w propagandowy projekt nazywany przez jego krytyków pinkwashing. Chodzi o „zapieranie na różowo” brudów okupacji i przerażającego „dorobku” Izraela w zakresie zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. O przesłanianie rzeczywistości rasistowskiej przemocy, na której ufundowana jest codzienna egzystencja etnokratycznego reżimu apartheidu, jakim jest Państwo Izrael, wizerunkiem „liberalnej demokracji” w najdoskonalszym, „zachodnim” stylu, w której kwitnie jej rzekomy dowód – nieskrępowana kultura gejowska. Powstają zdumiewające ilości gejowskich programów, seriali telewizyjnych i filmów, na które płynie strumień pieniędzy z Izraelskiego Funduszu Filmowego. Niektóre z tych filmów, jak ma dowodzić W mroku, „odważnie poruszają” nawet „kontrowersyjne” i „trudne” tematy, np., że Żydzi sypiają też – o zgrozo! – z Arabami, a Shin Bet szantażuje palestyńskich gejów.

Pinkwashing to nie jest jedynie spontaniczny proces kulturowy, z którego implikacji poszczególni jego uczestnicy mogą, ale nie muszą sobie zdawać sprawy, ale część wielkiej, zaplanowanej i z rozmachem organizowanej wizerunkowej kampanii Tel Awiwu, znanej pod nazwą Brand Israel (Marka Izrael). Społeczność gejowska na świecie jest szczególnie ulubionym „targetem” izraelskich przedsięwzięć wizerunkowych (rząd Izraela sponsoruje np. festiwale kina gejowskiego poza swoimi granicami). Atrakcyjnymi czynią ją m.in.: siła związanych z nią w bogatych społeczeństwach Zachodu „liberalnych” asocjacji, jej wysoki kapitał kulturowy i wysoki stopień profesjonalnej obecności jej przedstawicieli w przemysłach kultury w poszczególnych krajach, z czym wiązane są nadzieje na dysseminację za ich pośrednictwem pozytywnego wizerunku Izraela i pozytywnych skojarzeń z Izraelem w ich szerszych kontekstach społecznych. W Wielkiej Brytanii film trafił do kin targetowany konkretnie do gejowskiej publiczności, a jego zapowiedzi pojawiały się długo naprzód na Facebooku, kto tylko miał „zalajkowaną” jakąś ilość związanych z tematyką gejowską stron w serwisie. W Londynie film widziałem oczywiście w Soho, miażdżąca większość publiczności na seansie była gejowska i z rozmów, które wyłapałem, wyniosłem smutne wrażenie, że film odniósł zamierzony propagandowy skutek – dominowało poruszenie „sposobem, w jaki to zostało pokazane”.

Za każdym razem jednak, kiedy widzę coś takiego, mam wrażenie, że jest to efekt krótkotrwały i niemożliwy już do utrzymania na dłuższą metę. Przynajmniej w Wielkiej Brytanii, gdzie izraelskie przedsięwzięcia wizerunkowe nie są w stanie powstrzymać rosnącej społecznej dezaprobaty dla poczynań tego państwa, i to nawet pomimo stopnia, do jakiego ofensywie izraelskiego lobby udało się spacyfikować wiele z kluczowych brytyjskich mediów. W ostatnich latach ze szczególnie smutnym przykładem BBC na czele.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie na portalu Lewica.pl (5 września 2013).