Mam trudną relację z przyszłością. Zbyt często zbyt trafnie ją przewiduję. Wiem, jak to może brzmieć, ale radzę się nie śmiać. Jak nie pamiętacie – albo mnie wtedy nie czytaliście – to zaraz będą dowody.
Zbyt często, bo póki co, większość tych (zbyt) trafnych przewidywań była bardziej niż pesymistyczna.
Zbyt często, bo filozoficznie uważam jednak, że przyszłość jest fundamentalnie nierozstrzygnięta, otwarta i zależy (powinna zależeć) od wyników starć między zbyt wieloma rywalizującymi siłami (interesami ekonomicznymi, klasami społecznymi, potęgami militarnymi, formacjami oporu), żeby dało się ją ot tak po prostu czytać z wyprzedzeniem.
Zbyt często, bo tę trafność zawdzięczam najczęściej temu, że włączając w swojej wyobraźni podpowiadane przez nią różne symulacje rozwoju wypadków, ostatecznie jako najbardziej prawdopodobne spisuję… te najgorsze.
To może trochę tych dowodów.
Kiedy umarł Fidel Castro (w 2016), w tekście mu dedykowanym przewidziałem dokładny sposób, w jaki brazylijska oligarchia zażegna powrót Luli do władzy w 2019 (że na sfabrykowanych „dowodach”, wsadzi go zapobiegawczo do więzienia przed wyborami). Tekst znajduje się tutaj.
W czerwcu 2019 w tekście dla portalu Strajk.eu napisałem:
Choć szaleństwo Donalda Trumpa w każdej chwili grozi wybuchem, który doprowadzi do katastrofy, to jednocześnie to samo szaleństwo, dzięki tej samej nieprzewidywalności i kapryśności, które je konstytuują, trzyma nas wciąż na jakąś – niewielką, ale zawsze – odległość od wybuchu kolejnej wielkiej wojny. A co, jeśli jest ostatnią rzeczą, która nas tak jeszcze trzyma? Zauważyliście, że jesteśmy już w trzecim roku prezydentury marchewkowego Kaliguli, i pomimo iż niejednokrotnie balansował on na krawędzi, wciąż jednak nie rozpoczął żadnej nowej wojny (w przeciwieństwie do Obamy, obydwu Bushów czy Reagana na tym etapie prezydentury)? Możliwe, że w końcu jakąś wywoła, nikt z nas nie zna przyszłości [hahaha – dopisane teraz, znaczy pod koniec 2023] – ale równie możliwe, że III wojna światowa zacznie się dopiero wtedy, jak Trump opuści Biały Dom, a na jego miejsce wprowadzi się jakiś Joe Biden czy inna Kamala Harris.
Było to jeszcze przed prawyborami w Partii Demokratycznej. Nie było jeszcze wiadomo, kto w nich ostatecznie wystartuje. A jednak ustrzeliłem jakoś „jackpota”. Zakładałem, że albo Biden albo Kamala, a wbili tam (do Białego Domu) – razem. 200% trafności.
Znajdźcie mi drugiego takiego komentatora, zwłaszcza z tych piszących po polsku.
Był to jeszcze moment, kiedy – przynajmniej na lewicy – większość z nas się łudziła, że tym razem demokraci wystawią Berniego Sandersa. A wielkie wojny rozpętane już przez administrację Biden-Harris, każda z nich (ukraińska i gazańska) z potencjałem do eskalacji nawet w III światową (chociaż wiele wskazuje, że wobec „konieczności” wspierania Izraela Amerykanie są już o krok od spisania Ukrainy na straty i zostawienia jej bezsilnej i z nierozwiązanym konfliktem, Ukraińców wykiwanych i wykrwawionych, zmuszonych zbierać skorupy po tym, co kiedyś było ich krajem).
Nawet jeśli w Polsce wciąż obowiązuje tabu zabraniające nazywania po imieniu sprawy oczywistej dla rozsądnych obserwatorów na całym świecie, i to reprezentujących różne orientacje polityczne – mianowicie, że na terytorium Ukrainy toczy się w istocie wojna amerykańsko-rosyjska (albo: wojna NATO z Rosją), na której Ukraińcy są jedynie amerykańskim proxy i mięsem armatnim – to mam nadzieję, że o wojnie gazańskiej amerykański udział w niej podobnym tabu nie jest mimo wszystko objęty. Nawet w takim wariatkowie jak Polska, gdzie najzupełniej znormalizowaną reakcją na ludobójstwo popełniane przez Izrael są rytualne potępienia… antysemityzmu, można chyba na głos mówić o tym, że dokonująca się na naszych oczach zagłada Gazy jest w całości „bankrolowana” i zabezpieczana niewyczerpywalnymi dostawami bomb przez Stany Zjednoczone (i, w mniejszym stopniu, niektórych sojuszników Stanów Zjednoczonych), które wysyłają również na wszelki wypadek dodatkowe okręty wojenne na morza w regionie?
Jak ja to robię? W sensie, że tak trafiam?
To mi się naprawdę za każdym razem wydawało najbardziej logicznymi scenariuszami dalszego rozwoju wypadków. A że trafiam celniej niż większość komentatorów (na pewno w języku polskim)? Widocznie używam jakiejś lepszej logiki. Albo: metodologii. Hint: brodacz z Trewiru i jego kontynuatorzy.
Kiedy Amerykanie po raz pierwszy wybrali Donalda Trumpa (po raz pierwszy, bo być może za rok wybiorą po raz drugi – jeżeli republikanie wystawią Trumpa, to niemal na pewno wygra z wyjątkowo niepopularnym, pogrążającym się w demencji i w coraz mniej popularnym poparciu dla Izraela, Bidenem), pisałem:
Amerykanie zostali przez swoich plutokratów i swoją klasę polityczną postawieni przed wyborem między dwiema katastrofami. Katastrofą, która uderzy przede wszystkich w nich (Trump) a katastrofą, która ich tymczasowo ocali, ale uderzając w resztę ludzkości (Clinton). I kiedy wszyscy myśleli, że uratują własne skóry po grzbiecie reszty ludzkości, oni postanowili zrobić coś zupełnie niespodziewanego. Woleli zaszkodzić sobie. Aż się prosi, by przywołać, odwracając jednocześnie zwyczajowe dla niej wektory wartościowania, pewną stalinowską konstrukcję retoryczną. Subiektywnie wielu głosujących na Trumpa kierowało się najniższymi pobudkami – rasizmem, seksizmem, homofobią. Ale obiektywnie złożyli się na bezprecedensowy, paradoksalny akt kolektywnego heroizmu. Obiektywnie odsunęli w czasie katastrofę, która miała uderzyć w resztę świata, przejmując uderzenie na siebie.
Gdzie katastrofą byłyby oczywiście kolejne wielkie wojny Imperium Amerykańskiego – wówczas zanosiło się najbardziej na Rosję i Iran.
No i co?
Teraz, kiedy amerykański reboot Breżniewa, Joe Biden, już od trzech lat urzęduje w Gabinecie Owalnym – myliłem się? Wojna z Rosją już się toczy rękami Ukraińców. W tym samym tekście o Trumpie i Clinton (z 2016!) pisałem, że była gotowa do wybuchu już zaraz po przejęciu władzy po Obamie przez Hillary Clinton, ale odroczy(ło) ją zwycięstwo Trumpa. Wojna wybuchła, gdy demokratom udało się Trumpa odsunąć od władzy po jednej kadencji.
Wojna w Gazie jeszcze nie rozwinęła się w pełnoskalową, wielofrontową wojnę z Iranem i innymi państwami w regionie, choć niewypowiedzianą wojnę de facto Izrael toczy już z sojusznikami Iranu (bombardując południowy Liban i cele w Syrii, w tym cele irańskie; także Izrael znalazł się na celowniku Hutich z Jemenu). Potencjał niekontrolowanej eskalacji jest tam cały czas, o czym pisałem tutaj (a Wojciech Szewko mówi tutaj Wojciechowi Albertowi Łobodzińskiemu).
Kiedy Amerykanie 4 lata po wyborze Trumpa (znów zmuszeni do wyboru między dżumą a cholerą) wybrali byłego wice u Obamy, Bidena, pisałem dla Krytyki Politycznej:
Może nie już w pierwszym roku – administracja Biden-Harris będzie zrazu zbyt zajęta sprzątaniem bałaganu po Trumpie, a waszyngtońska „partia wojny” po czterech latach chaosu będzie się musiała na nowo dogadać, z kim chce się bić najpierw – ale najpóźniej w 2023 będziemy musieli protestować przeciwko kolejnej amerykańskiej wojnie (albo kilku).
Panowie z popularnego „Podcastu amerykańskiego” dostali piany na ustach. Z jednym z nich rozmawiałem nawet tuż po publikacji tekstu w audycji Grzegorza Sroczyńskiego, drugi „denuncjował” mnie na Facebooku, że z tego, co o mnie wiadomo, to jestem raczej „specjalistą od Ameryki Łacińskiej”, więc o czym ja w ogóle rozmawiam – zabawna uwaga, bo jedne z najtrafniejszych ocen polityki międzynarodowych Stanów Zjednoczonych od dawna pochodzą właśnie od specjalistów od Ameryki Łacińskiej (nawet gdyby rzeczywiście była to najtrafniejsza charakterystyka mojej osoby czy ekspertyzy). Ostatecznie ja miałem rację, a panowie z „Podcastu amerykańskiego” okazali się twórcami „najlepszego podcastu roku” w ważnym podcastowym konkursie.
Że to właśnie najgorsze możliwe scenariusze się ostatecznie materializują (na naszych oczach kolejny: izraelska zagłada Gazy) – mówi coś bardzo ważnego i zatrważającego o naszych czasach. Są to czasy, w których najgorsze możliwe siły mają tyle władzy, że to właśnie ich wizje i ich interesy się, póki co, realizują i materializują.
Wolałbym się częściej mylić.
Dlatego tak mało się przejmuję tym, jakie zbulwersowanie, przewracanie oczu i ile fuknięć nierzadko wywołują moje tezy i hipotezy. Także te na temat wydarzeń bieżących – skoro tak trafnie przewiduję przyszłość, to musi się to chyba opierać na w miarę trafnej ocenie teraźniejszości.
To nie jest arogancja. To jest świadomość, że żyjemy w przełomowych, dramatycznych czasach, w których decydują się wielkie przedefiniowania globalnych relacji władzy – w takich okolicznościach bardziej niż na pisaniu tego, co się teraz spodoba (tak ogłupionej poziomem analizy rzeczywistości i komentarza do niej w większości dominujących mediów), zależy mi na tym, jaką ocenę moim ocenom wystawi czas. Przyszłość.
Jarosław Pietrzak