Historia przyszłości podąża złą stroną

Notatki o Diunie (Dune) Denisa Villeneuve’a

Diuna Denisa Villeneuve’a (2021) miała cały zestaw „typów” reakcji – można by je pogrupować w wyraźne bloki. Porównywanie do literackiego pierwowzoru Franka Herberta (przykładowe podzbiory: „nareszcie wierna adaptacja!” i „nudna, bo zbyt dosłowna, słowo po słowie”). Porównywanie do poprzednich adaptacji, w szczególności słynnego – dla wielu jako porażka – filmu Davida Lyncha ze Stingiem i Kyle’em MacLachlanem (podzbiory: „znacznie bardziej perfekcyjna, ale bez tamtego polotu” oraz „nareszcie poważna ekranizacja!”). Zachwyty nad zapierającą dech w piersiach muzyką Hansa Zimmera; narzekania na zbyt bombastyczną muzykę Hans Zimmera. Uniesienia nad scenografią, kostiumami i efektami wizualnymi; narzekania na to, że pod tą wizualną powierzchnią niewiele się kryje. Niezadowolenie, że Paula Atrydę gra taki wiotki wymoczek jak Timothée Chalamet; zachwyt nad alternatywną męskością heroiczną lansowaną przez taki wybór obsadowy. Zasłużona, długa lista nominacji do Oscara potwierdza, z jak znakomitym filmem mamy do czynienia. Taka liczba wyróżnień ze strony Akademii dowodzi tylko, jak bezmyślną nagrodą jest Oscar, jak powierzchowne i przypadkowe są wyroki tego gremium. I tak dalej.

Tak gorące (i skłócone między sobą) reakcje odzwierciedlają, jak bardzo film był oczekiwany, jak wielkie nadzieje rzesze widzów z nim wiązały. Widzów, którzy nierzadko mieli w głowach własne wyobrażenie, jak to wszystko „powinno wyglądać”. Powieść Herberta zdobyła sobie status kultowy; napisana tak, jakby prosiła się o film(y) na swojej podstawie, w kinie doczekała się wcześniej ekranizacji uważanej w najlepszym razie za pozytywnie ekscentryczną. Odpowiedzialne za projekt anno 2021 studio Legendary umiejętnie i na długo przed premierą rozbudzało zainteresowanie przedsięwzięciem – w synergii z wydawcami na całym świecie, którzy poszli za ciosem i zaczęli masowo drukować wznowienia w różnych językach.

Był w tym wszystkim także blok reakcji lewicowych i lewicowo-liberalnych, zadających pytania o postępowość filmu. O to, po co w ogóle ekranizować pisarza kojarzonego w znacznym stopniu konserwatywnie, zwłaszcza jak się samemu (jako filmowiec) konserwatystą wcale nie jest (wnioskując po dotychczasowych filmach Villeneuve’a). Padały zarzuty, że proponowana w filmie „wizja przyszłości”, choć oddalona od nas o wiele tysięcy lat, jest zachowawcza; świat przedstawiony reprodukuje struktury nierówności (rasowych, ekonomicznych, kolonialnych), które obserwujemy w świecie nas otaczającym, w zasadzie żadnej z nich nie przekroczono – aż po obecność ideologii religijnych (między współczesnością naszą a bohaterów uległy one znaczącej ewolucji, ale np. pochodzenie jednej z nich w islamie jest dość czytelne) i eugeniczny komponent napędzający sekretny projekt zakonu Bene Gesserit. Nie ma w tej wizji nic utopijnego, nic do czego by można pragnąć aspirować; nie ma „inkluzywnych” innowacji i radykalnych inności znanych z twórczości Ursuli Le Guin czy „Star Treka”, nikt tu nie jest „empowered” w porządku samego przedstawienia, nie ma inności sięgających poza wyobrażalne różnice między ludźmi, czy poza binarności (np. płciowe), do których jesteśmy przyzwyczajeni w naszym świecie.

Czytaj dalej

Globalna kradzież pracy i pieniądze dla wszystkich

„Ekosystem odkrywania kontentu”

We wrześniu 2017 Ericsson Broadcast and Media Services, brytyjska spółka-córka szwedzkiego giganta telekomunikacyjnego, ogłosiła deal podpisany z największą filmową bazą danych na świecie, IMDb. Jest to umowa dystrybucyjna i dotyczy tego, że Ericsson będzie mógł włączyć zasoby IMDb w swój przepastny „content discovery ecosystem”, w swój własny system metadanych obsługujący nadawców telewizyjnych i platformy Video on Demand na całym świecie. Tak, jeśli zastanawialiście się kiedyś, co robi Ericsson, odkąd odsprzedał Japończykom swoją gałąź produkującą smartfony, to między innymi takie rzeczy.

Jeśli oglądasz telewizję, to ramówki, które widzisz na ekranie, informacje o godzinach poszczególnych programów i co leci po tym programie, a także krótkie opisy filmów i programów, zawdzięczasz prawdopodobnie Ericssonowi. Tzn. od momentu przejęcia przez Ericssona firmy wydzielonej kiedyś z BBC, Red Bee Media (sfinalizowane w 2014). I tak, nawet polscy nadawcy telewizyjni biorą to od dostawcy z siedzibą w Londynie. Klientom oferującym swoim widzom usługi bardziej wypasione niż tylko krótkie, dwuzdaniowe opisy EPG na 160 znaków, Ericsson dostarcza znacznie bogatsze metadane, takie jak dłuższe opisy filmów czy odcinków seriali, biografie aktorów i reżysera, listy najważniejszych nagród, linki do Wikipedii czy IMDb właśnie. Wiem z pierwszej ręki, bo pracowałem jako redaktor w londyńskim Ericssonie, głównie przy jednym z projektów VOD.

Komunikat prasowy Ericssona/Red Bee z września mówił, że dane z IMDb wzbogacą ich „content discovery ecosystem” o różne wspaniałe rzeczy, np. linki, ratingi w postaci liczby gwiazdek wygenerowanych z ocen użytkowników, itd. Tylko, że sporo z tego Ericsson wybranym klientom – tym, którzy jak BBC, płacili więcej – już oferował, więc prawdziwym przedmiotem dealu może być tak naprawdę całość bazy danych IMDb. Potencjalnie wszystko, co tam siedzi, filmografie, opisy filmów, recenzje zarejestrowanych użytkowników, biografie, ciekawostki może zostać kiedyś zassane przez Content Management System Ericssona, kiedy tylko rozwiązany zostanie problem ich wpasowania w techniczne parametry wymagane przez Ericssona i jego klientów.

Ericsson od dłuższego czasu szuka nowych sposobów maksymalizacji zysku przez minimalizację kosztów siły roboczej. W okresie przejściowym, po przejęciu Red Bee Media, Ericsson zawiesił cały system kwartalnych premii, obiecując w zamian rewaloryzację wynagrodzeń, pod pozorem integracji brytyjskiej spółki-córki ze swoją globalną „kulturą korporacyjną”. Ten okres przedłużał się w nieskończoność i przez prawie półtora roku, które ja tam przepracowałem – ale i długo później, bo ze dwa razy kogoś z dawnych kolegów zapytałem – nikt nie zobaczył ani premii, ani podwyżki w zamian za likwidację premii. W 2017 Ericsson poszedł dalej i zwolnił większość redaktorów angielskich i francuskich, żeby outsoursować ich pracę do jakiegoś biura… w Indiach. Tak, francuscy, belgijscy, szwajcarscy telewidzowie czytają dzisiaj ramówki i opisy filmów czy programów telewizyjnych pisane dla nich przez kogoś z Pondicherry na półwyspie indyjskim, kogoś, kto większości z tych programów i filmów nigdy nie oglądał i niejednokrotnie nie zna kulturowego kontekstu, w jakim są osadzone. Teraz Ericsson chce iść dalej i używać kontentu tworzonego na łamach IMDb przez użytkowników-pasjonatów kina za darmo.

IMDb, Amazon, Ericsson, praca i wartość

IMDb ma historię sięgającą roku 1990, ale jako strona internetowa wystartowała w 1993 (początkowo pod nazwą Cardiff Internet Movie Database) jako niekomercyjne przedsięwzięcie, początkowo osadzone na akademickich serwerach, jej zasoby tworzone i uzupełniane przez pasjonatów dosyłających kolejne informacje, listy, opisy, recenzje i dyskusje nieodpłatnie i w swoim czasie wolnym. Założyciele serwisu przekształcili go jednak w 1996 roku w spółkę komercyjną, której rentowność wynikała w znacznym stopniu z przejęcia owoców takiej darmowej pracy, zaaranżowanej tak, żeby ukryć jej charakter jako pracy. Oczywiście, IMDb musiało zatrudnić np. informatyków, ale ich praca stanowi jedynie ułamek faktycznego ogółu pracy, która złożyła się na rynkową wartość IMDb i na to, że zaczęła przynosić zyski. Można powiedzieć, że infrastruktura IT jest tu tylko ramą dla prawdziwego produktu, czyli treści, informacji i opinii o kinie. Jedynie twórcy ramy są tu za swoją pracę wynagradzani, twórcy prawdziwego produktu umieszczonego w tej ramie, stworzyli wszystko za darmo.

Tak jak Red Bee Media stała się częścią Ericssona, w procesie koncentracji kapitału i umacniania globalnych monopoli, IMDb została w końcu (w 1998) przejęta przez Amazon, który miliony roboczogodzin zarówno martwej jak i wciąż dodawanej pracy wolontariuszy tworzących za darmo zasoby tego portalu, podporządkował potrzebom reklamowym największego sprzedawcy wysyłkowego planety. Dziś każda filmowa fiszka na IMDb prowadzi linkiem do płyty DVD lub możliwości streamowania danego tytułu online, jeśli dostępne są na Amazonie. Teraz z kolei całe te zasoby zostały udostępnione Ericssonowi, żeby serwis IMDb, a więc teraz Amazon, mógł na nich (na pracy, za którą nigdy nie zapłaciły jej wykonawcom) zarobić jeszcze raz, a Ericsson mógł mieć swój kontent jeszcze taniej nawet niż pisany rękami jakiegoś młokosa w Indiach.

Dlaczego to jest ważne i powinno nas wszystkich interesować? Ponieważ jest to (jedna z wielu) manifestacja globalnych tendencji, a także dlatego, że te tendencje mogłyby być częścią dyskusji o bezwarunkowym dochodzie podstawowym.

Niektórzy tzw. „lewicowi przeciwnicy bezwarunkowego dochodu” wysuwają pod adresem jego zwolenników zarzut wyprowadzony z Karola Marksa teorii wartości. Ich zdaniem my, zwolennicy, uważamy, że teoria o pracy jako tym, co wytwarza wartość, straciła aktualność i zastosowanie, i ogólnie wydaje się nam przez to, że żyjemy już teraz w całkiem innym systemie ekonomicznym, że wszystko się zmieniło. Nie wiem, może ktoś tak rzeczywiście uważa, ale na pewno nie wszyscy z nas, osobiście chyba nie spotkałem.

Owszem, wypatrywanie przy każdej innowacji, która od czasu do czasu restrukturyzuje kapitalizm, wielkiego przełomu, po którym żyjemy już nagle w zupełnie innym świecie, jest niepoważne i często jest produktem konkurencji na kapitalistycznym rynku idei, na którym toczy się zacięta walka między kandydatami do prestiżowej roli twórcy nowej mody intelektualnej. Niemniej jednak – czy aby przypadkiem przekonanie, że w tak dynamicznym i uzależnionym od innowacji (finansowych, technologicznych, organizacyjnych) systemie jak kapitalizm, nic się nigdy i w ogóle nie zmienia, a Marks stworzył zestaw sztywnych definicji i formułek do zupełnie mechanicznego stosowania bez względu na kontekst – a nie to, co stworzył naprawdę: metodę dialektycznej analizy nieustannie zmieniającego się systemu – nie jest takim trochę współczesnym odpowiednikiem „diamatu”, wulgarnej, skostniałej wersji marksizmu okresu stalinizmu? Gdyby Marks żył jakimś cudem do dzisiaj, bez wątpienia on pierwszy tropiłby niuanse przemian systemu, który nauczył nas rozumieć i analizować (celem jego zniesienia, oczywiście). Marks na pewno zajmowałby się więc sztuczkami, za pomocą których kapitał w schyłkowym kapitalizmie, w którym żyjemy, nauczył się rozpraszać na globalną skalę coraz więcej pracy tak, by udawała coś innego.

Nie, praca nie przestała być źródłem wartości – co się jednak zmieniło, to to, że nie wiadomo, jak zmierzyć ogromne ilości globalnie wykonywanej pracy, jak skutecznie przeprowadzić granicę między pracą a nie-pracą, a także to, że nastąpił błyskawiczny rozrost gąszczu sposobów, przy pomocy których kapitał nie tylko przechwytuje pracę, ale i ukrywa nawet przed jej wykonawcami, że pracę świadczą, dzięki czemu świadczą ją za darmo.

Technologia i kradzież pracy

Tryliony roboczogodzin nigdy niezapłaconej pracy wykonanej przez ludzi nieświadomych, że w ogóle wykonują pracę, za sprawą ściemy, jaką jest status „użytkownika” różnych platform i usług internetowych, stanowią podstawę zyskowności i wartości rynkowej większości nowych globalnych monopoli technologicznych – niektórzy ekonomiści urobili na nie nawet skrótowiec FANG (od Facebook, Amazon, Netflix i Google). Te i podobne giganty zatrudniają oczywiście pracowników, np. inżynierów, programistów, administratorów, marketingowców, ale praca ich wszystkich stanowi tylko ułamek ogółu pracy składającej się na wartość i zyski tych przedsiębiorstw – nie miałaby większej wartości bez pracy „użytkowników”, którzy zapełniają te platformy zdjęciami, ilustracjami, blogami, opisami swoich przeżyć, opiniami o książkach, filmach, restauracjach czy bieżącej polityce, no i informacjami o sobie samych. Bez nich wiele z tych platform nie miałoby co sprzedawać, bo to właśnie pracę użytkowników, treści i dane wygenerowane z tej pracy w znacznym stopniu sprzedają.

Pamiętacie, jak do logowania do różnych serwisów musieliśmy przeczytać jakiś krzywy, niewyraźny napis z pola obok czy ponad polami logowania, i gdzieś go tam wstukać za pomocą klawiatury? Wszyscy pracowaliśmy w ten sposób za darmo na wielkim projekcie digitalizacji przez Google milionów książek i pomagaliśmy jego programom odcyfrować tekst wszędzie tam, gdzie druk się zatarł, był niewyraźny, lub skaner coś powyginał.

Dlatego właśnie zarobki informatyków w Dolinie Krzemowej i innych zagłębiach takiej „kreatywnej gospodarki” są tak absurdalnie wysokie. Żadna praca nie jest naprawdę, obiektywnie warta 300 czy 500 tys. dolarów rocznie. Jeśli ktoś otrzymuje takie wynagrodzenie, to jest to nie tyle płaca za jego pracę, co ustrukturyzowany jak płaca udział w zyskach. Zysk to z kolei niezapłacona część pracy. W tym wypadku pracy milionów, niekiedy miliardów tzw. użytkowników tych usług.

Najmniej w gronie FANG jest to jaskrawe w przypadku Netflixa, ale tylko dlatego, że tam, podobnie jak np. w Spotify, ten proces jest zapośredniczony i ukryty przez strukturalne przesunięcie momentu systemowej kradzieży pracy na inny podmiot w łańcuchu dostawców; jednocześnie najbardziej przypomina on tam tradycyjne formy wyzysku.

Z wyjątkiem największych gwiazd promowanych przez globalne monopole muzyczne, nikt nie zarabia za pośrednictwem Spotify tyle samo, co jego odpowiednik pokolenie wcześniej zarabiał na sprzedaży płyt, muzycy młodzi czy pozbawieni łaski wsparcia wielkiego, ponadnarodowego domu wydawniczego, pracują nierzadko prawie za darmo, za sam dostęp do publiczności. Spotify zarabia natomiast krocie, bo oferując tak niskie ceny krok po kroku wypiera z rynku inne sposoby nabywania muzyki przez odbiorców, działa na skalę globalną i takich darmowych i półdarmowych muzyków eksploatuje na masową skalę.

W podobny sposób Netflix czy Amazon Prime wypierają inne formy i kanały odbioru utworów audiowizualnych, kombinując globalny zasięg i dumpingowo niskie ceny. Długofalowo powoduje to, że do twórców trafia coraz mniejsza pula pieniędzy, a presja na koszty powoduje w przemyśle filmowym (jak i w innych przemysłach kultury) ekspansję darmowych staży, pracy za same punkty do CV i wieloletnie nawet odroczenia w płatnościach tantiem czy udziałów w zyskach dla tych, którym udaje się coś na tej pracy zarabiać. W wielu krajach nie jest już właściwie możliwe, by zostać filmowcem czy twórcą telewizyjnym bez finansowego wsparcia zamożnych rodziców (it’s official, w Wielkiej Brytanii progom dostępu do pracy w przemysłach kultury poświęcone było szeroko zakrojone badanie), ponieważ pierwszych kilka lat trzeba przepracować za darmo, a nawet do tego dokładać. Sprzyja temu wszystkiemu ideologia pracy twórczej jako pasji, poświęcenia, cierpienia, a rezultatem jest bezlitosna klasowa selekcja tych, którzy mają dostęp do takiej pracy.

Facebook i Google przechwytują nie tylko pracę swoich użytkowników, ale także – „netflixopodobnie”, spychając sam akt intensyfikacji wyzysku, na inne ogniwa w łańcuchu dostawców – pracę wykonywaną np. w prasie i telewizji. Dziennikarze i wydawcy wykonują pracę wytwarzania właściwych swoim mediom treści, ale ich przemysły tracą coraz większą część dostępu do strumienia przychodów z reklamy, przechwytywaną przez tych dwóch wielkich globalnych monopolistów dzięki temu, że stali się pośrednikiem w tych treści dystrybucji. Pieniądze, które kiedyś trafiałyby od reklamodawców np. do tytułów prasowych, dziś zatrzymują się w rozwieszonych przed nimi sieciach Google’a i Facebooka, gdyż to za ich pośrednictwem setki milionów ludzi dociera dziś do treści wytwarzanych przez prasę, od wiadomości przez komentarze opiniotwórcze i eseje o sztuce po filmy dokumentalne. Facebook okrada prasę nawet z dwóch stron jednocześnie: po pierwsze odbierając jej ogromną część tortu reklamowego wytwarzanego przez jej a nie Facebooka pracę, a po drugie wymuszając na wydawcach opłacanie z ich budżetu reklamowego widoczności własnych materiałów na największym portalu społecznościowym, pod groźbą postępującej utraty odbiorców. W rezultacie następuje degradacja warunków pracy w mediach aż po ekspansję pracy za darmo, za „exposure”, za same punkty do CV i obietnicę, że kiedyś będzie lepiej, bo tradycyjne media coraz częściej stają na krawędzi rentowności.

Oczywiście, przechwytywanie wartości przez silniejszych graczy nie jest samo w sobie zjawiskiem nowym w kapitalizmie. Np. monopol na handel jakimś towarem kolonialnym na rynkach międzynarodowych pozwalał przechwytywać nieproporcjonalnie dużą część jego wartości, okradając jego wytwórców przez niedowartościowanie ich pracy. Nowością jest stopień i skala tego zjawiska, fakt, że przewaga technologiczna dała kilku podmiotom bezprecedensowe pozycje monopolistów globalnych na stworzonych lub przejętych przez nie rynkach. Garstka podmiotów gospodarczych robi to na skalę planety, w błyskawicznym tempie, i w sposób w znacznej mierze niezauważony przez okradanych.

Kto miałby za to (bezwarunkowy dochód podstawowy) zapłacić?

Jedną z odruchowych ripost przeciwników bezwarunkowego dochodu, także lewicowych, jest „retoryczne” pytanie: skąd niby wziąć na to środki? Kto ma za to zapłacić? Nawet jeśli na początek nie mamy odwagi drukować pieniędzy, bo uwierzyliśmy na słowo monetarystom, choć kto jak kto, ale my jako lewica powinniśmy dawno wiedzieć, że ich teoria jest pseudonaukowa; nawet jeśli nie mamy jeszcze odwagi ani strategii, by skutecznie skonfiskować wszystko, co globalne elity poupychały w rajach podatkowych – to wcale nie jest tak, że nie ma z czego. No więc, kto miałby za to zapłacić? Na początek – oni, FANG z przyległościami. Wielkie globalne monopole technologiczne, które opierają swoją potęgę m.in. na różnych formach zmasowanej, strukturalnej, systematycznej kradzieży pracy miliardów z nas – na monetyzacji tego, co my dla nich zrobiliśmy i wciąż robimy za darmo. Może właśnie nadszedł czas, żeby te kolosy zaczęły za tę pracę płacić w formie podatku kierowanego na eksperymenty z uniwersalnym, bezwarunkowym dochodem dla każdego?

Tak zwani „lewicowi przeciwnicy bezwarunkowego dochodu” wyskakują czasem z argumentem, że my, jego zwolennicy, jesteśmy naiwniakami: zamiast wciąż mieć kompas na walkę o socjalizm, chcemy tylko dodać do kapitalizmu uniwersalny dochód niezależny od pracy, i roimy sobie, że nagle prysną wszystkie problemy i kapitalizm przestanie być systemem nie do utrzymania na dłuższą metę. Może myślą tak niektórzy liberalni zwolennicy bezwarunkowego dochodu, ale to nie znaczy, że my myślimy tak samo. Dla nas (patrz: Gorz, Williams i Srnicek, Frase, Szlinder chyba też) dochód taki powinien/może być krokiem kierującym nas we właściwym kierunku, szansą na wyjście z obecnego impasu, przerwanie błędnego koła, w którym kapitalizm w oczywisty sposób umiera, a jednak nie udaje się znikąd podważyć jego totalitarnej władzy.

Już samo to, że po wprowadzeniu bezwarunkowego dochodu nic się nie zawali, nie będzie nawet większej inflacji, nawet kiedy część bezwarunkowego dochodu na którymś etapie sfinansujemy, drukując w brakujące pieniądze (Japonia, która od dawna ustawicznie osuwa się w deflację, usiłuje wywołać inflację, zwiększając raz za razem podaż pieniądza, bez skutku), będzie miało ogromną moc odczarowującą jedynie słuszną teorię ekonomiczną, w której żyliśmy przez ostatnich kilkadziesiąt lat, unieważniając na masową skalę obowiązujący wciąż „zakaz myślenia” i otwierając przestrzeń dla polityczno-ekonomicznej wyobraźni. Podobnie jak zniesienie przymusu bezsensownej, niepotrzebnej bądź wprost szkodliwej społecznie lub ekologicznie pracy (większość pracy, jaką dziś wykonujemy, podpada pod jedną lub więcej z tych kategorii, wykonujemy ją, bo ktoś chce za nią zapłacić, a my musimy zapłacić za życie), uwolni zasoby ludzkie potrzebne na pracę tej wyobraźni i na rozwiązywanie problemów, których nie rozwiążą siły rynkowe, a których rozwiązanie poza rynkiem jest blokowane przez więzienie nas w pracy najemnej.

Opodatkowanie technologicznych gigantów na rzecz pierwszych programów dochodu uniwersalnego oczywiście uderzy w ich stopę zysku, być może nawet zachwieje ich rentownością. To nie jest problem, w każdym razie nie z punktu widzenia lewicy, dla nas to jest właśnie jak najbardziej pozytywny element tego scenariusza. W odpowiedzi mogłyby dostać ofertę nie do odrzucenia: same wnioskować o swoją nacjonalizację – lub „internacjonalizację”, kiedy już wymyślimy, jak w praktyce uspołecznić ponadnarodowe giganty – przez co zostałyby przekształcone, zgodnie z postulatami Morozova i Srnicka, w uspołecznione ponadnarodowe usługi publiczne. A czyż my nie zaoszczędzimy sobie w ten sposób przykrości związanych z rozlewem krwi koniecznym do wywłaszczenia ich kiedyś przemocą? Kilka pieczeni na jednym ogniu.

Oczywiście, taki przełom nie zacznie się w Polsce – państwie słabym, peryferyjnym, klienckim, „z tektury”, grabionym przez globalny kapitał i póki co bez żadnych postępowych ambicji, wręcz dumnym ze swojego zacofania, ale też po prostu niebędącym siedzibą żadnego z takich gigantów. Nawet dla tych, które mają w Polsce swoje oddziały z prawdziwego zdarzenia, Polska jest tylko rynkiem, nie oszukujmy się, najwyżej trzeciej kategorii. Niemniej jednak musimy prowadzić taką konwersację, spekulować, żeby być gotowymi w momencie zmiany międzynarodowego ekonomicznego układu sił. Nie ma dzisiaj stanowiska bardziej nieodpowiedzialnego z lewicowego punktu widzenia, niż naiwna wiara, że z obecnego kryzysu kapitalizmu można wyjść przywracając w jakiś magiczny sposób socjaldemokratyczne rozwiązania okresu powojennych „trzydziestu wspaniałych lat”.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Na zdjęciu: Terence Eastburn

Jak żądać wszystkiego?

Choć tytuł książki Nicka Srnicka i Alexa Williamsa Inventing the Future: Postcapitalism and a World Without Work może mylnie wskazywać na intelektualne okolice najnowszej książki Paula Masona (czy jeszcze gorzej: dorobku Jeremy’ego Rifkina), mamy do czynienia z propozycją innego zupełnie rzędu. Srnicek i Williams bynajmniej nie wyobrażają sobie, że żyjemy w świecie, w którym praca jako filar systemu ekonomicznego i warunek utrzymania większości ludzi się już prawie skończyła. Nie są też tak naiwni, by zakładać, jak Mason, że same przemiany technologiczne w naturalny sposób pociągną za sobą wyjście poza horyzont kapitalizmu, który sam z siebie będzie chciał nadgonić własne społeczne „przeterminowanie” i dostosować się do postępowych możliwości wynikających jakoby immanentnie z technologii (czyli samorzutnie i bez walki anulować swoje sprzeczności i imperatywy). Jakby kapitalistycznej formy uspołecznienia nie utrzymywały przede wszystkim interesy klas panujących, a nie same ograniczenia technologiczne. (Chyba nie tylko mnie przypomina to stalinowską wersję marksizmu, z „rozwojem sił wytwórczych” detronizującym walkę klas jako centralny problem polityczny?).

Porażka lewicy

Srnicek i Williams zaczynają w pewnym sensie wręcz odwrotnie niż autorzy widzący w samych przemianach technologicznych rodzący się już nowy wspaniały świat, będący jedynie kwestią czasu: mianowicie od diagnozy, że sytuacja lewicy jest dziś globalnie raczej rozpaczliwa. Z tego z kolei wynika, że porządek ekonomiczny neoliberalnego kapitalizmu jest dziś w zasadzie niezagrożony, a neoliberalizm sprawuje władzę nad naszą społeczną wyobraźnią, niezachwianie funkcjonując jako „kolektywny zdrowy rozsądek” naszych czasów. Autorzy zwracają uwagę, że wbrew intuicjom wielu osób na lewicy, niekoniecznie chodzi o to, że ruchy czy poglądy lewicowe mają niewystarczające poparcie społeczne. W różnych częściach świata lewicy udawało się w ostatnich kilkunastu latach gromadzić imponujące masy ludzkie – w protestach antywojennych czy mobilizacjach przeciwko polityce austerity, a w USA także np. przeciwko rasistowskiej przemocy policji. A jednak lewica ewidentnie przegrywa, nawet tam, gdzie formalnie przejmuje władzę (z najbardziej bolesnym przykładem Grecji na czele).

W pierwszym rozdziale autorzy podejmują się ogólnej charakterystyki ruchów i mobilizacji lewicowych naszych czasów, klasyfikując je wszystkie jako formy ogólnego trendu, który nazywają folk politics. Różne są formy folk politics: od spontanicznych, masowych mobilizacji „oburzenia” czy to na klasę polityczną jako taką, czy na konkretne posunięcia rządów państw czy władz miejskich, przez mobilizacje w obronie poszczególnych usług publicznych (np. konkretnych szkół czy szpitali), masowe zbiórki pieniędzy interweniujące w jakieś aktualne sytuacje kryzysowe aż po praktyki nazywane przez nich mianem „lokalizmu”, w których chodzi o budowanie w naszym bezpośrednim otoczeniu (regionie czy mieście) sieci społecznych i ekonomicznych powiązań, w których np. wszyscy kupują żywność od rolników w najbliższej okolicy.

Te konstatacje pozwalają autorom przejść do pytania: dlaczego przy tym wszystkim przegrywamy? Srnicek i Williams stają na stanowisku, że przyczyną kryzysu jest właściwa całej konstelacji takiej współczesnej lewicy krótkość horyzontu, w jakim określa ona swój stosunek do rzeczywistości, brak wizji długofalowej, wybiegającej poza interwencje w najbliższe otoczenie lub w najbliższej perspektywie czasowej, a także zasadnicza reaktywność takiej lewicy. Autorzy nie kwestionują znaczenia każdej takiej poszczególnej mobilizacji (chociaż niektóre owszem) – wielokrotnie ratują one życie lub zdrowie osób i całych grup społecznych. Podkreślają oni jednak, że jeżeli na tym się kończy (a obecnie w najbardziej dalekosiężnych przedsięwzięciach kończy się na próbach uratowania co się da z resztek państwa dobrobytu zbudowanego w okresie trente glorieuses), to lewica pozostaje formacją wyłącznie reaktywną. Aktywna w obronie pewnych przyczółków, nie jest w stanie w ten sposób podważyć ekspansywnej logiki neoliberalnego kapitalizmu, który ze swojej natury jest systemem globalnym. Jest też systemem, który sam siebie postrzega jako projekt wciąż niedokończony i jako taki głodny jest nowych żerowisk dla kapitału. Cały czas szukający nowych rynków do podbicia i stworzenia od zera – w zastępstwie niszczonych usług publicznych, w nowych przestrzeniach otwieranych dla akumulacji kapitału przez reżim własności intelektualnej, itd. Ponieważ jego ambicje są totalne, oddanie czasem jakiejś niszy tu i ówdzie zupełnie go jako procesu nie zatrzymuje; po taką niszę można będzie wrócić później. Autorzy przywołują robiący już karierę cytat z Jodi Dean: „Goldman Sachs doesn’t care if you raise chickens”. Globalny, uniwersalizujący charakter kapitalizmu wymaga globalnej, uniwersalistycznej odpowiedzi. Przekroczyć kapitalizm może wyłącznie konkurencyjna wizja, która przebije go w swoim globalnym, uniwersalizującym charakterze.

Triumf neoliberalizmu

A „dlaczego oni wygrywają?” Oni, czyli prawica. Neoliberałowie podbili i kontrolują sferę „kolektywnego zdrowego rozsądku” współczesnych społeczeństw. Udało im się narzucić kategorie, w których postrzegamy rzeczywistość społeczną, wszystkie te parametry, które decydują o tym, co jesteśmy w stanie pomyśleć jako ekonomicznie i politycznie realistyczne, możliwe, poważne. Ale neoliberałom udało się też – podkreślają Srnicek i Williams – odbić lewicy całe imaginarium i wokabularz przyszłości. Tymczasem kategoria przyszłości (i wszystko, co z nią związane) była przez prawie całą historię nowoczesności naturalną domeną lewicy. To lewica budowała najśmielsze wizje przyszłości i stawiała radykalne żądania postępu rozumianego jako niosący uniwersalną poprawę losu ogółu ludzkości. Pomimo iż nie udało się jej wywalczyć najbardziej radykalnego ze swoich projektów (ostatecznie znieść kapitalizm), to gdzieniegdzie na świecie są jeszcze miejsca nadające się do życia i wszystkie one są takimi za sprawą historycznych zdobyczy lewicy. Dzisiaj jednak najwięcej, na co potrafi się zamachnąć lewica formacji folk politics to obrona nierozmontowanych jeszcze elementów powojennego państwa dobrobytu, przez co brzmi czasem jak formacja konserwatywna. Językiem przyszłości szafują za to neoliberałowie; modernizacja niemal zawsze i automatycznie oznacza dzisiaj neoliberalną restrukturyzację, uelastycznianie zatrudnienia, delokalizację produkcji, itd.

Ale neoliberałowie osiągnęli obecny stan hegemonii (w Gramsciańskim sensie tego słowa) ze stanu marginalnej sekty, której długo nawet kapitaliści nie chcieli traktować poważnie. Ich ambicje były jednak od początku globalne i długofalowe; nie chcieli bronić osaczonych nisz, tylko przebudować cały świat na obraz i podobieństwo rynku z ich fantazji. W tym celu budowali długofalowe wizje, sieć organizacji i think tanków z „Watykanem” w sedzibie Mont Pelerin Society von Hayeka, w ramach których nastąpiła specjalizacja i podział pracy. Wypracowywały one teorie, ekspertyzy i materiały propagandowe od abstrakcyjnych po konkretne scenariusze wydarzeń, przeznaczone dla odbiorców o różnym poziomie przygotowania teoretycznego, od najwyższych decydentów politycznych po nauczycieli. Długo nie mieli żadnego wpływu na rzeczywistość, ale cierpliwie czekali na kryzys. Kryzys naftowy lat 70. XX wieku pociągnął za sobą kombinację inflacji, stangancji i rosnącego bezrobocia, na którą dominujący wtedy keynesizm nie był przygotowany i nie miał odpowiedzi (według założeń keynesizmu, to wszystko nie miało prawa wydarzyć się jednocześnie). Wystarczająco skonsolidowanej, radykalnej i przygotowanej na różnych poziomach (dla polityków, banków centralnych, dziennikarzy, nauczycieli, działaczy związkowych) odpowiedzi nie dostarczyły też środowiska na lewo od keynesizmu. Próżnię błyskawicznie wypełnili neoliberałowie, którzy od dziesięcioleci w rozsianych po całym świecie instytutach polerowali swoje świecidełka.

Odzyskać język, odzyskać przyszłość

Srnicek i Williams wskazują, by pod względem myślenia strategicznego wzorować się na neoliberałach, odbijając im jednocześnie przyszłość. Zbudować konkurencyjną wizję przyszłości, która posunie do przodu wielkie zadanie uniwersalnej emancypacji ludzkości. Wizję, która dostarczy postępowej odpowiedzi na nadchodzące katastrofalne kryzysy społeczne, polityczne i ekonomiczne, których neoliberalzm nie będzie w stanie rozwiązać (bo sam je generuje). Autorzy wskazują centralny kryzys, który już się wyłania: kombinacja wzrostu globalnej podaży siły roboczej, „populacji nadmiarowej” (globalizacja neoliberalna podwoiła masy światowego proletariatu dostępnego do wyzyskiwania przez zglobalizowany kapitał, włączając w jego liczbę wypychanych ze wsi do miast dotychczasowych rolników w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej) oraz umożliwianej przez postęp technologiczny automatyzacji pracy, która już ogranicza zapotrzebowanie przemysłu na siłę roboczą (od czasu kryzysu 2008 gospodarki, które powróciły na drogę wzrostu zrobiły to w większości nie wracając do przedkryzysowej ilości miejsc pracy, a jeśli nawet, to zastępując stare miejsca pracy zatrudnieniem o znacznie gorszej jakości; istniejące już szacunki wyliczają, że w ciągu najbliższych dwóch dekad w wyniku automatyzacji zniknie od 47 do 80% miejsc pracy). Oczywistą konsekwencją spotkania się tych dwóch procesów będzie coraz mniej pracy dostępnej dla jej szukających i coraz więcej bezrobotnych, coraz bardziej zdesperowanych, by sprzedać swoją pracę na jakichkolwiek warunkach. Masowe, rosnące lawinowo bezrobocie, postępujące uśmieciowienie i prekaryzacja zatrudnienia, bezprecedensowa pauperyzacja większej części ludzkości, rozrost gospodarki nieformalnej, coraz większy chaos migracyjny i formy rozgrywania różnych urasowionych grup proletariatu jedna przeciwko drugiej przez klasy panujące.

Jeśli zostawimy te dwa procesy mechanizmom neoliberalnego kapitalizmu. Ale tu Srnicek i Williams proponują wykorzystanie ich do budowy zupełnie innego świata, dla którego odzyskać dla lewicy „kolektywny zdrowy rozsądek” może program polityczny skupiony wokół dwóch centralnych, połączonych nierozerwalnie postulatów. Pierwszy: żądanie maksymalnej automatyzacji wszelkiej bezsensownej, powtarzalnej i ogłupiającej pracy (czyli większości istniejącej pracy; jeżeli tylko kilkanaście procent pracujących odczuwa dziś jakikolwiek rodzaj satysfakcji z wykonywania swojej pracy, nie wynika to z tego, że cała reszta powinna zmienić pracę, a tego, że tylko tyle sensownej w jakikolwiek sposób pracy oferuje współczesna gospodarka; ponieważ jest jej tak niewiele, pozostanie ona zawsze poza zasięgiem większości, zmuszonej wybierać między różnymi formami koszmaru, lub pozbawionej możliwości wyboru, skazanej na cokolwiek, co jest on offer). Drugi: żądanie bezwarunkowego dochodu dla wszystkich. I muszą one iść razem.

Srnicek i Williams wydają się doskonale  świadomi różnych form także pochodzącej z lewa krytyki poszczególnych składników ich wywodu i się do nich w swojej argumenacji odnoszą. Na tezy, że nie ma jak dotąd wystarczających dowodów na aż taki wzrost produktywności, odpowiadają m. in., że możemy mieć do czynienia z opóźnieniem wynikającym z tego, że przemysł nie wyciągnął jeszcze wystarczających konsekwencji z możliwości technologicznych. Ale także z tego, że presja na płace, umożliwiona kapitałowi przez tak szybko powiększoną podaż pracy na skalę globalną, powoduje, że nie ma aż tak silnych bodźców do automatyzacji. Ta jednak przyspiesza już teraz tempa, skoro już nawet fabryki w Chinach masowo zastępują pracowników robotami. Automatyzowana jest nawet praca dziennikarzy: newsy w serwisach rynkowych (o kursach walut, papierów wartościowych, surowców) już piszą roboty; transport pojazdami bez kierowców jest już kwestią niedalekiej przyszłości.

LMDpage1

Autorzy są także świadomi ryzyka przechwycenia postulatu dochodu bezwarunkowego przez neoliberałów. Dlatego Srnicek i Williams podkreślają, że dochód bezwarunkowy nie może – jak chce wielu zwolenników tego rozwiązania – zastępować dotychczasowego systemu zabezpieczeń społecznych, a musi go uzupełniać. Zastąpienie całej struktury państwa dobrobytu dochodem podstawowym otworzyłoby jedynie rynki dla potencjalnej ekspansji kapitału w próżniach wytworzonych po usuniętych elementach państwa opiekuńczego. Dochód ten musi też być wysoki. Jeżeli będzie zbyt niski, by utrzymać człowieka na godnym poziomie, nie da nikomu wolności odrzucenia niechcianej czy bezsensownej pracy, a stanie się pośrednią subwencją dla biznesu, który dzięki niej będzie mógł płacić za pracę poniżej minimum reprodukcji siły roboczej.

Dochód bezwarunkowy musi być wystarczający, by uwolnić człowieka z niewoli pracy ogłupiającej, degradującej czy po prostu nudnej lub nie oferującej życiu dręczonego nią człowieka żadnego sensu, otwierając jednocześnie w jego życiu przestrzeń czy to dla dalszej nauki, spędzania czasu z dzieckiem, czy np. koncentracji na osobistych projektach (artystycznych, literackich, społecznych), które potrzebują dużych nakładów czasu, inaczej niedostępnego. Jego zadaniem w skali ogólnospołecznej z kolei ma być kolosalna demobilizacja siły roboczej, wycofanie ogromnej części jej podaży z rynku pracy. Najpierw zatrzyma to skutki włączenia setek milionów wywłaszczonych chińskich, indyjskich czy afrykańskich wieśniaków w obręb dostępnego zglobalizowanemu kapitałowi proletariatu, a wkrótce potem pozbawi dysponentów kapitału ogromnej części władzy nad nim. Znalezienie pracowników będzie wymagało oferowania im coraz lepszych płac i innych korzyści. Wzrost kosztów siły roboczej, jak również odmowa wykonywania ogłupiającej czy niebezpiecznej dla zdrowia pracy, będą wymuszały postępy automatyzacji i technologiczne rozwiązania zwiększające wydajność. Postępy na polu wydajności produkcji będzie wtedy można przekuć nie w zwiększanie sumy produkcji, a w skracanie tygodniowego czasu pracy przy zachowaniu dotychczasowych rozmiarów produkcji.

Połączenie tych dwóch żądań – bezwarunkowego, niezależnego od pracy dochodu dla każdego i automatyzacji wszelkiej pracy dającej się zautomatyzować – w ściśle spleciony, radykalny program przebudowy całej rzeczywistości społecznej, jest w stanie połączyć w jeden wspólny, prawdziwie masowy front różne odłamy lewicy, aż po ruchy walczące dotąd samotnie o jedną sprawę. Usuwa sprzeczność pomiędzy „tradycyjną” lewicą broniącą miejsc pracy (nierzadko w niszczycielskich dla środowiska przemysłach) a lewicą „zieloną”. Wynikające z implementacji tych postulatów skrócenie czasu pracy – do czterech, potem trzech dni w tygodniu – przyniesie ogromne oszczędności ekologiczne samym tylko zmniejszeniem liczby ludzi każdego dnia udających się w drogę do pracy. Wolność odmowy pracy niosącej z sobą katastrofalne skutki ekologiczne może nawet w jakiejś perspektywie doprowadzić do stopniowego zamykania całych szkodliwych przemysłów, bo nikt nie będzie chciał w nich pracować. Zwiększenie sumy czasu wolnego w każdym gospodarstwie domowy zmniejszy marnotrawstwo żywności i zużycie plastikowych opakowań, w których sprzedawane są szybkie posiłki do podgrzania w mikrofalówce, itd. Ruch feministyczny zdobywa swego rodzaju uznanie dla pracy opiekuńczej (byłoby to wprowadzenie okrężną drogą starego postulatu wynagrodzenia dla kobiet pracujących przede wszystkim w gospodarstwie domowym), ale także uzyskuje kolosalną zmianę w materialnej sytuacji milionów kobiet utrzymywanych przemocą ekonomiczną w toksycznych relacjach z krzywdzącymi je partnerami, od których dzięki gwarantowanemu dochodowi nie będą się bały odejść. I tak dalej.

Srnicek i Williams odżegnują się od proklamacji, że wraz z automatyzacją wszelkiej powtarzalnej, rutynowej pracy i nastaniem powszechnego dochodu bezwarunkowego nastąpi „koniec historii”, ale przekonują, że otworzą one przestrzeń zupełnie nowych możliwości politycznej przebudowy naszego świata w stronę pełnej emancypacji ludzkości. Od nowych form indywidualnej i zbiorowej kreatywności uwolnionej wyzwoleniem z niewoli pracy zarobkowej, a nawet nowych form podmiotowości, jakie będzie można tworzyć w rzeczywistości, w której przestanie nas określać wymuszona na nas praca, po możliwości walki politycznej o przekroczenie kapitalizmu w świecie, w którym wielkie sektory przemysłu będą obsługiwane przez niewielką liczbę wykwalifikowanych pracowników zarządzających resztą zrobotyzowanych procesów (będą oni mogli np. zastrajkować, blokując dwa czy trzy węzły logistyczne i w ten sposób zaburzając ogromną transkontynentalną sieć transportową).

Jarosław Pietrzak

Nick Srnicek, Alex Williams, Inventing the Future: Postcapitalism and a World Without Work, London-New York: Verso, 2015.

Tekst ukazał się w kwietniu 2016 w polskiej edycji miesięcznika Le Monde diplomatique.

Jestem na Facebooku i na Twitterze. Rzuć też okiem na moją książkę o kinie latynoamerykańskim.