II wojna światowa, kapitalizm i zniszczenie

80 lat temu wybuchła II wojna światowa. Wczoraj była rocznica jednej z umownych dat tego początku – umownych, bo w Azji wojna już dawno się toczyła.

Kiedy rozmawiamy o dynamice procesów, które doprowadziły do największej katastrofy XX wieku, zbyt często ograniczamy się wyłącznie do refleksji o eksplozji autorytaryzmów i agresywnych ideologii, nacjonalistycznych i rasistowskich, które swoje zwieńczenie znalazły w faszyzmach europejskich i japońskim, by te następnie podążały zgodnie z własną wewnętrzną logiką aż do podpalenia świata. Piszę „ograniczamy”, bo zawężamy w ten sposób przedmiot refleksji do samych dyskursów politycznych, tak jakby „wydarzały się” one w jakiejś wolnej, autonomicznej sferze idei i tylko odbijały się na zewnątrz, w postaci konsekwencji w realnym świecie społecznym, kiedy już podbiją dostatecznie wyobraźnię społeczeństw.

Najbardziej trywialny trakt takich refleksji – jak piekło, wybrukowany oczywiście najlepszymi chęciami („ostrzegania przed powtórką z historii”) – to liberalne pojękiwania o tolerancji i nietolerancji, o „zamykaniu się” i „otwieraniu”, o nacjonalizmie ale w oderwaniu od funkcji ekonomicznych, jakie pełni (jako wyłącznie irracjonalnej niechęci do nie-swoich), o autorytaryzmie jako problemie raczej psychologicznym (nawet jeśli zbiorowym), oderwanym od materialnych sił rządzącym kapitalizmem jako systemem ekonomicznym. W Polsce jednak „analizy” na poziomie naiwnego liberalizmu powtarzane są także na lewicy, zdarzają się nawet komentatorom określającym się czasem w celach polemicznych jako marksiści.

Trudno tego nie brać za jeszcze jeden przejaw tego, jak osłabiona lewicowa wyobraźnia polityczna skolonizowana jest w Polsce przez zewnętrzne wobec lewicy dyskursy.

Być może kluczowe dla powszechnego niezrozumienia głębokich, ekonomicznych przyczyn II wojny światowej jest jego powiązanie z innym przejawem tego samego skolonizowania: równie powszechnie na polskiej lewicy podzielaną wiarą w liberalną klechdę, że Wielka Depresja, która rozpoczęła się krachem na nowojorskiej giełdzie w 1929 roku, skończyła się za sprawą New Dealu prezydenta Roosevelta. Tymczasem Wielka Depresja zakończyła się dopiero za sprawą II wojny światowej. II wojna światowa była – ni mniej, ni więcej – sposobem, w jaki kapitalizm rozwiązał swój ówczesny strukturalny kryzys akumulacji. Interpretacja ta, w Polsce zbyt radykalna nawet dla większości lewicy, na świecie nie jest nawet właściwa wyłącznie radykalnym marksistom (od zmarłego właśnie Immanuela Wallersteina po Michaela Robertsa) – przyjmują ją też co bardziej myślący „lewicowi liberałowie” (Paul Krugman, Adam Tooze). New Deal tylko minimalizował najpoważniejsze skutki depresji, być może przeciągając ją w czasie i pozwalając narastać sprzecznościom systemu, a III Rzeszy i Japonii budować w międzyczasie militarną potęgę – na kredyt, który potem miała spłacić wojenna grabież. Dopiero przestawienie całości gospodarki na potrzeby wojny i bezprecedensowe zniszczenia na skalę całej planety rozwiązały kryzys strukturalnie.

Kapitalizm musiał dokonać tak zmasowanych zniszczeń infrastruktury, innych form kapitału, martwej, zgromadzonej już pracy, a także dziesiątek milionów ludzkich żyć, żeby odzyskać „zdrowe” tempo akumulacji kapitału. Taką funkcję II wojna światowa spełniła w procesie reprodukcji kapitalizmu jako systemu światowego – nawet jeśli kluczową rolę w jej rozstrzygnięciu (pokonaniu III Rzeszy) odegrało państwo, które przynajmniej deklaratywnie próbowało dla systemu kapitalistycznego stanowić alternatywę, a wręcz marzyło kiedyś o jego zniesieniu (ZSRR).

Oczywiście, zniszczenie jest nierozerwalnie powiązane z kapitalizmem – od momentu jego narodzin wraz z hiszpańską i portugalską kolonizacją Nowego Świata, która dokonała na zachodniej półkuli takiego spustoszenia, że wyludnione obszary Ameryk pokryły się lasami, które schłodziły klimat na całej planecie. Kapitalizm niszczy społeczeństwa, które przemocą podłącza do swego ekonomicznego krwiobiegu lub których bogactwa drenuje i zmusza je do wyniszczającej pracy przy tym drenażu. Kapitalizm niszczy ekosystemy, by z ich surowców i zasobów żywych wycisnąć bogactwo. Ale w tych samych procesach gdzieś indziej te bogactwa gromadzi i stawia ich imponujące manifestacje – technologiczne, infrastrukturalne, kulturalne, militarne, gospodarcze. W tym właśnie sensie zniszczenie w toku II wojny światowej było inne niż „zwykłe” zniszczenia wpisane w logikę kapitalizmu. Kapitalizm zniszczyć musiał ogromną część samych tych manifestacji postawionych w toku procesu gromadzenia bogactwa grabionego po całym świecie, żeby móc się odrodzić jako sprawnie funkcjonujący, efektywny (według swoich własnych kryteriów) system ekonomiczny. Zniweczyć całe miasta, szlaki komunikacyjne, przemysły i inne zasoby przez samego siebie jako system wcześniej zgromadzone i postawione.

W tym sensie II wojna światowa bardzo różniła się od pierwszej, która była zderzeniem mocarstw rywalizujących o zasoby, rynki i przestrzeń do kolonialnej ekspansji, a zniszczenie było środkiem, ale nie celem samym w sobie. W II wojnie światowej mocarstwa też walczyły o zasoby i przestrzeń (mówiąc Wallersteinem, o spadek po słabnącym, chybocącym się Imperium Brytyjskim), ale to zniszczenie samo w sobie było warunkiem sine qua non wyjścia systemu na prostą, nawet jeśli tylko niektórzy polityczni aktorzy tamtego okresu dążyli do niej celowo. Bo systemy społeczne/ekonomiczne mają swoją dynamikę, która posuwa się do przodu ponad i niezależnie od poziomu świadomości celowości poszczególnych podmiotów funkcjonujących w tych systemach. Ludzie wielokrotnie nie rozumieją w czasie rzeczywistym procesów społeczno-ekonomicznych, których są nieświadomymi agentami. (Choć niektórzy rozumieli – plan ekspansji III Rzeszy zakładał grabież i zniszczenie jako sposób na spłacenie ekspansji zbrojeniowej lat 30.)

Dlaczego kapitalizm potrzebował tak totalnego zniszczenia? Czy był to jedyny raz, gdy go potrzebował? Czy będzie potrzebował go ponownie?

Pierwsza wojna światowa nie była dla reprodukcji kapitalizmu jako systemu światowego tym samym, co druga (bo w pierwszej zniszczenie było środkiem, ale nie celem samym w sobie) – ale druga nie była pierwszą instancją kapitalistycznego zniszczenia dla samego zniszczenia, żeby system mógł się odrodzić. Poprzednia nie była jednak wojną i była mniej spektakularna w tym sensie, że była długim, powolnym procesem rozciągniętym na przestrzeni całego pokolenia. Długa depresja, która dręczyła system kapitalistyczny na przestrzeni trzech ostatnich dekad XIX wieku niszczyła gromadzoną wcześniej wartość na raty, ale niezmordowanie. Krachy, seryjne bankructwa, długotrwała nierentowność, niekończące się bessy, masowe bezrobocie obniżające wartość siły roboczej, klęski głodu (nawet w Europie). Wszystko to razem, rozłożone na przestrzeni prawie trzech dekad, zniszczyło taką masę ekonomicznej wartości, że umożliwiło systemowi powrót na ścieżkę wzrostu na następne trzy dekady. Być może – na głębokim, strukturalnym poziomie – właśnie to, że wówczas, w ostatnich dekadach XIX wieku, przełamanie strukturalnego kryzysu „na raty” zajęło systemowi okres całego pokolenia, po nowojorskim krachu 1929 system z takim impetem dążył do rozwiązania pod postacią większej, ale skompresowanej w czasie katastrofy.

Im dalej w przeszłość, tym trudniej o niezbite, policzalne dane, ale niektórzy (np. Michael Roberts w The Long Depression) są przekonani, że podobna długotrwała, katastrofalna depresja pomiędzy dwoma fazami długotrwałego dynamicznego wzrostu toczyła Europę kilkadziesiąt lat wcześniej.

Tajemnica tego, dlaczego kapitalizm potrzebuje cyklicznego zniszczenia na tak kolosalną skalę, tkwi w odkrytym przez Karola Marksa prawie malejącej stopy zysku, choć sam Marks chyba nie tego się po tym prawie spodziewał.

Kapitalizm to system, który wywiera sadystyczną presję na pracowników – ale wywiera ją także na kapitalistów, którzy zmuszeni są do ciągłej rywalizacji (technologicznej, cenowej). Jeśli coś prześpią, zostaną wyeliminowani, wchłonięci przez konkurencję lub wykolejeni przez jakiś zwrot akcji na rynku. Jeśli za swój towar lub usługę zażądają (zbyt dużo) więcej niż konkurencja – to samo. Powoduje to, że z czasem zysk staje się (statystycznie, w skali całej gospodarki) „coraz droższy” i proporcjonalnie do nakładów (jeśli wliczamy w nie kapitał stały w postaci infrastruktury i technologii) coraz mniejszy. Każdy dolar zysku z roku na rok wymaga coraz większych nakładów, coraz większej masy już zaangażowanego kapitału (pieniędzy na bieżące funkcjonowanie i już zgromadzonej infrastruktury, technologii, maszyn, nieruchomości). Kapitał istnieje i sprawuje władzę tylko przez powtarzanie wkoło cyklu przemiany pieniądza w towar, towaru w trochę więcej pieniądza (P-T-P’), i jeszcze raz, i tak dalej; dysponenci kapitału muszą ten cykl powtarzać, żeby zachować swoją pozycję, ale z kolejnymi jego powtórzeniami coraz trudniej utrzymać rentowność. Kiedy marksiści mówią, że kapitał jest swoją własną barierą, to właśnie mają na myśli.

Tej „naturalnej tendencji” kapitalizmu (cudzysłów, bo system, który liczy sobie zaledwie 500 lat nie jest oczywiście niczym naturalnym w liczącej sobie lat 300 tys. lat historii homo sapiens) burżuazja przeciwstawia działania, które mają jej zapobiegać, odwracać ją, minimalizować. Nowe technologie, nowe rozwiązania transportowe i logistyczne, nowe metody finansowania i generowania kredytu, a także podbijanie nowych terytoriów i ich populacji, by grabieżą ich bogactw oraz pracy pozyskiwanych daleko poniżej ich prawdziwych kosztów (zrzuconych na kogoś/coś innego) nadganiać zyski malejące w produktywnej aktywności w metropoliach. I tak dalej. Żaden z tych wysiłków nie jest w stanie unieważnić tendencji do kurczenia się stopy zysku na stałe, wszystkie przynoszą skutki wyłącznie tymczasowe. W pewnym momencie kapitał się z tego względu na produktywną gospodarkę „obraża” i odpływa do kasyna instrumentów i „innowacji” finansowych, gdzie nadrabia utraconą w „realnej gospodarce” stopę zysku, ale jednocześnie pogłębia wewnętrzne sprzeczności systemu i pompuje bańki, które prędzej czy później będą musiały pęknąć.

Marks domyślał się istnienia w kapitalizmie regularnych cykli, które do końca życia pragnął dobrze zrozumieć, a nawet dokładnie policzyć, choć jego uwagę zwróciły głównie cykle koniunktury, które oszacował na około dekady i utożsamił z cyklami zastępowania kapitału stałego (maszyn coraz nowszymi, coraz wydajniejszymi, itd.). Jeżeli dobrze rozumiem (correct me if I’m wrong), po samym prawie malejącej stopy zysku Marks spodziewał się jednak raczej, że kapitalizm po prostu ostatecznie się na niej rozłoży.

Czego Marks wydawał się nie spodziewać, to fakt, że kapitalizm zamiast się w takim momencie rozlecieć na zawsze, może się cyklicznie odradzać przez częściowe samozniszczenie – w cyklach/falach trwających w sumie (faza wzrostu + faza destrukcji) po 50-70 lat. Odkrywcą tej cechy kapitalizmu był rosyjski ekonomista Nikołaj Kondratiew, któremu owe cykle/fale zawdzięczają dziś swoją nazwę. Choć ze względu na niedoskonałość danych, jakimi dysponował w latach 20. XX wieku, jego tezy były w jakimś stopniu intuicyjne (i stąd wielokrotnie krytykowane zwłaszcza przez ekonomistów liberalnych), to dane gromadzone później (w tym w odniesieniu do długiej recesji/depresji, w której żyjemy od 2008 roku) wydawały się wielokrotnie potwierdzać jego wizjonerskie odkrycie. Są one jednym z kluczowych elementów teorii kapitalistycznego systemu-świata Wallersteina. Obrona koncepcji Kondratiewa jest jednym z głównych wątków analizy kryzysu finansowego 2008 roku i jego konsekwencji przedstawionej we wspomnianej wcześniej książce Michaela Robertsa (The Long Depression).

Tak jak II wojna światowa nie była w globalnym systemie kapitalistycznym żadnym zagraniem deus ex machina, które wstrząsnęło jego podstawami uderzeniem z oderwanego od niego zewnętrza (np. autonomicznego świata idei politycznych, które zbłądziły w agresywny irracjonalizm), tylko częścią samego tego systemu, potrzebną mu, żeby się odrodził, odzyskał własną ekonomiczną efektywność – tak faszyzm nie był żadną aberracją w tego systemu kulturze, żadnym zerwaniem z wartościami „humanistycznej”, burżuazyjnej Europy. Był sposobem zarządzania kapitalizmem w warunkach strukturalnego kryzysu i eksplozją wątków zawsze (tzn. od narodzin kapitalizmu pod koniec XV wieku) w niej (tj. kulturze burżuazyjnej Europy) obecnych, ich kulminacją histeryczną, ale i zarazem najzupełniej logiczną. Rasizm narodził się wraz z kapitalizmem. Jego specyficzna, brzegowa forma, antysemityzm, narodziła się wraz z kapitalizmem (nie, to, co istniało przedtem, to był przednowoczesny antyjudaizm; to nie to samo). „Surowcowy”, przeliczalny na zysk stosunek ludzi do ludzi, który swoją metę odnalazł w nazistowskich obozach koncentracyjnych i zagłady, był nierozerwalnie zrośnięty z kapitalizmem od jego poczęcia w kolebce podboju Ameryk. I tak dalej. To dlatego Horkheimer tak bardzo miał rację w swoim słynnym dictum, że „kto jednak nie chce mówić o kapitalizmie, powinien milczeć o faszyzmie”. W polskiej literaturze przedmiotu chyba wciąż najlepiej wykłada to wszystko książka Piotra Kendziorka Antysemityzm a społeczeństwo mieszczańskie.

Lewicowi komentatorzy, historycy, politolodzy, którzy podkreślają klasowe przesłanki faszyzmów XX wieku, są na wagę złota – w czasach liberalnych pojękiwań o nacjonalizmie i autorytaryzmie prezentowanych jako fenomeny z porządku zbiorowej psychologii i „natury ludzkiej” (a więc bez związku z funkcjami, jakie pełnią w zarządzaniu emocjami na potrzeby reprodukcji systemu kapitalistycznego w danych, kryzysowych okolicznościach historycznych i ekonomicznych). Ale na nich – owych klasowych, lewicowych komentatorów – też czyha pułapka, w którą niektórzy zbyt łatwo wpadają.

Racja, to prawda: faszyzm pierwszej połowy XX wieku chciał uwieść drobnomieszczaństwo obietnicą porządku ogólnospołecznego i rozbić klasę robotniczą fałszowaniem pojęć („socjalizm narodowy”) i przedmiotów zbiorowej identyfikacji (ein Volk, ein Führer, itd.), ażeby zapobiec groźbie proletariackiej rewolucji komunistycznej. Wynikało to z tego, jaką siłą byli komuniści, jak zorganizowany politycznie był wówczas proletariat. Groźba była realna, w jednym państwie na wschodzie już nawet zrealizowana. W tym sensie żyjemy w czasach niepodobnych – współczesny układ sił klasowych i partyjnych w niczym nie przypomina tamtego.

Od tej racji jednak tylko jeden fałszywy krok prowadzić może do błędu, który jest na pewno mniej żenujący niż liberalne farmazony, ale może skutkować niebezpiecznym niedocenianiem powagi sytuacji: że ponieważ klasowy i partyjny układ sił nie przypomina sytuacji z lat 30. XX wieku, to kolejnej wielkiej wojny nie będzie. Kapitalizm nie będzie potrzebował dokładnej repliki tamtych faszyzmów, żeby doprowadzić do wojny – jeżeli będzie jej potrzebował, znajdzie sobie inne ideologiczne wehikuły. Liberalne demokracje też świetnie sobie radzą z wywoływaniem wojen i także zawsze miały – jak powiedziała kiedyś Jasbir Puar – „swoje własne reżimy totalitarne”.

Tym bardziej, że o ile większość elit kapitalizmu lat 30. XX wieku podążała ścieżką ku wielkiej wojnie raczej nieświadomie, kierowana generowanym przez pogrążony w kryzysie świat irracjonalnym zbiorowym popędem śmierci, o tyle znaczna część współczesnych oligarchów doskonale wie, że ostatnim razem system wyszedł „na prostą” właśnie za sprawą wielkiej wojny i liczy na wielką wojnę jako na rozwiązanie także obecnego kryzysu i utrzymanie władzy i przywilejów zgromadzonych w okresie neoliberalnego reżimu akumulacji kapitału. (Niezależnie od tego, czy tym razem wyjściem będzie kolejny powrót kapitalizmu „na prostą”, czy transformacja w stronę systemu jeszcze gorszego).

Drugą wojnę światową wywołał kapitalizm. I kapitalizm wywoła trzecią.

Chyba, że go wcześniej zniesiemy. Chances are slim.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.