80 lat temu wybuchła II wojna światowa. Wczoraj była rocznica jednej z umownych dat tego początku – umownych, bo w Azji wojna już dawno się toczyła.
Kiedy rozmawiamy o dynamice procesów, które doprowadziły do największej katastrofy XX wieku, zbyt często ograniczamy się wyłącznie do refleksji o eksplozji autorytaryzmów i agresywnych ideologii, nacjonalistycznych i rasistowskich, które swoje zwieńczenie znalazły w faszyzmach europejskich i japońskim, by te następnie podążały zgodnie z własną wewnętrzną logiką aż do podpalenia świata. Piszę „ograniczamy”, bo zawężamy w ten sposób przedmiot refleksji do samych dyskursów politycznych, tak jakby „wydarzały się” one w jakiejś wolnej, autonomicznej sferze idei i tylko odbijały się na zewnątrz, w postaci konsekwencji w realnym świecie społecznym, kiedy już podbiją dostatecznie wyobraźnię społeczeństw.
Najbardziej trywialny trakt takich refleksji – jak piekło, wybrukowany oczywiście najlepszymi chęciami („ostrzegania przed powtórką z historii”) – to liberalne pojękiwania o tolerancji i nietolerancji, o „zamykaniu się” i „otwieraniu”, o nacjonalizmie ale w oderwaniu od funkcji ekonomicznych, jakie pełni (jako wyłącznie irracjonalnej niechęci do nie-swoich), o autorytaryzmie jako problemie raczej psychologicznym (nawet jeśli zbiorowym), oderwanym od materialnych sił rządzącym kapitalizmem jako systemem ekonomicznym. W Polsce jednak „analizy” na poziomie naiwnego liberalizmu powtarzane są także na lewicy, zdarzają się nawet komentatorom określającym się czasem w celach polemicznych jako marksiści.