Ivo van Hove i królowie z Shakespeare’a

Ivo van Hove to pochodzący z Belgii, ale królujący od lat w Amsterdamie, flagowy, żeby nie powiedzieć „wystawowy” reżyser niderlandzkiego teatru na świecie. Mówią tu o nim czasem de grootmeester van het toneel („wielki mistrz teatru/sztuki teatralnej”). Lista jego nagród pokrywa dolną połowę tej strony z biogramem. Jego sztuki niejednokrotnie objeżdżają świat (festiwale w Awinionie, Edynburgu, te sprawy). Pamiętam, jak gościł na scenie Barbican Centre w Londynie, kiedy jeszcze mieszkałem w Wielkiej Brytanii, wystawiał też jako goszczący reżyser w londyńskim National Theatre i na innych scenach światowej sławy.

Kings of War

Kings of War to nie jest nowa produkcja, ale kiedy w swoim pierwszym sezonie, w ramach światowego tournée trafiła na scenę właśnie w Barbican Theatre (było to w 2016), to mi przeleciała przez palce. W sezonie 2022/2023 produkcja zmartwychwstała na kilka tygodni na swojej scenie macierzystej, która od dawna jest artystycznym domem van Hovego: Internationaal Theater Amsterdam, ITA (jest dyrektorem tego zespołu od 2001, wcześniej pod nazwą Toneelgroep Amsterdam). Obsada to członkowie znakomitego ITA-ensemble, stałego zespołu tej sceny i paru byłych jego członków wracających na te deski na potrzeby Królów wojny. Gils Schouten van Aschat, Hélène Devos, Janni Goslinga, Aus Greidanus Jr., Daniël Kolf, Minne Koole, Hugo Koolschijn, Bart Bijnens, Ramsay Nasr, Chris Nietvelt, Celia Nufaar, Bart Slegers, Eelco Smits.

Duża, trwająca 270 minut (z tylko jedną przerwą), wielkoobsadowa produkcja, angażująca wyrafinowane i imponujące rozwiązania sceniczne i techniczne. Z trzech „królewskich” tragedii Shakespeare’a (Henryk V, Henryk VI i Ryszard III) zaadaptowana dla van Hovego przez Barta Van den Eynde i Petera Van Kraaija, tak by złożyły się one w jedną epicką opowieść, niczym rodową sagę o walkach o władzę i o jeszcze więcej władzy (ze szczególnym uwzględnieniem kontroli nad zamorskimi domenami we Francji). Wraz z upływem inscenizowanych dziejów rodzin monarszych, aktorzy odtwarzający uśmiercone lub odsunięte już na margines postaci, powracają wcielając się w kolejne.

Czytaj dalej

Unia Europejska, faszyzm, komunizm i znak równości

18 września Parlament Europejski uchwalił skandaliczną rezolucję, która w Polsce nie spotkała się z niemal żadnym odzewem. Skandaliczną, pomimo pozornie niewinnego tytułu: „O znaczeniu europejskiej pamięci dla przyszłości Europy” z okazji 80. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Jej męczący i zawiły tekst stawia sobie jeden zasadniczy cel: zrównanie komunizmu z faszyzmem w sposobie, w jaki pamiętamy i upamiętniamy II wojnę światową.

Rezolucja fałszuje historię, jako główny powód wybuchu II wojny światowej wymieniając pakt Ribbentrop-Mołotow podpisany w sierpniu 1939 r. przez III Rzeszę z ZSRR. Nawet datę jej uchwalenia wybrano tak, żeby była bliżej rocznicy wkroczenia ZSRR na wschodnie tereny Polski niż wcześniejszego ataku hitlerowskich Niemiec na Polskę.

Czytaj dalej

II wojna światowa, kapitalizm i zniszczenie

80 lat temu wybuchła II wojna światowa. Wczoraj była rocznica jednej z umownych dat tego początku – umownych, bo w Azji wojna już dawno się toczyła.

Kiedy rozmawiamy o dynamice procesów, które doprowadziły do największej katastrofy XX wieku, zbyt często ograniczamy się wyłącznie do refleksji o eksplozji autorytaryzmów i agresywnych ideologii, nacjonalistycznych i rasistowskich, które swoje zwieńczenie znalazły w faszyzmach europejskich i japońskim, by te następnie podążały zgodnie z własną wewnętrzną logiką aż do podpalenia świata. Piszę „ograniczamy”, bo zawężamy w ten sposób przedmiot refleksji do samych dyskursów politycznych, tak jakby „wydarzały się” one w jakiejś wolnej, autonomicznej sferze idei i tylko odbijały się na zewnątrz, w postaci konsekwencji w realnym świecie społecznym, kiedy już podbiją dostatecznie wyobraźnię społeczeństw.

Najbardziej trywialny trakt takich refleksji – jak piekło, wybrukowany oczywiście najlepszymi chęciami („ostrzegania przed powtórką z historii”) – to liberalne pojękiwania o tolerancji i nietolerancji, o „zamykaniu się” i „otwieraniu”, o nacjonalizmie ale w oderwaniu od funkcji ekonomicznych, jakie pełni (jako wyłącznie irracjonalnej niechęci do nie-swoich), o autorytaryzmie jako problemie raczej psychologicznym (nawet jeśli zbiorowym), oderwanym od materialnych sił rządzącym kapitalizmem jako systemem ekonomicznym. W Polsce jednak „analizy” na poziomie naiwnego liberalizmu powtarzane są także na lewicy, zdarzają się nawet komentatorom określającym się czasem w celach polemicznych jako marksiści.

Czytaj dalej