Wielka Brytania: mało które z państw Zachodu ma bardziej konserwatywny, nawet archaiczny system polityczny. Z całym tym monarchicznym cyrkiem Windsorów, pałacem Buckingham i jego ceremoniałem, dziedziczną Izbą Lordów, wciąż nadawanymi tytułami szlacheckimi, jednomandatowymi okręgami z metodą „first-past-the-post”, perukami w sądach, itd. A tymczasem, w ciągu dwóch ostatnich miesięcy królestwo robiące tak szeroko za synonim zachowawczości, zaliczyło coś w rodzaju bingo polityczno-tożsamościowego „postępu”: po (trzeciej już!) kobiecie w tej roli premierem został potomek imigrantów z Indii, Pakistanu i Afryki Wschodniej (tyle punktów na raz!), wedle teorii ras człowiek, pardon le mot, nie-biały, który przysięgę złożył z ręką nie na Biblii a na Bhagawadgicie, jednej z ksiąg hinduizmu.
Cóż za postęp się dokonał! – mamy wierzyć. Cóż za paradoks – się nam podszeptuje – że rękoma dokonany Partii Konserwatywnej! I nie aż tak ważne w tym akurat kontekście, że Liz Truss nie dano porządzić długo, robiąc z niej Prime Ministra najkrócej na urzędzie w dziejach tego starego, jak na Europę, państwa.
Co jednak, jeśli to wcale nie paradoks – to że konserwatyści tak konserwatywni jak torysi stali się awangardą ustawionego według takich współrzędnych „postępu”? Jeśli polityka tożsamości to jest zestaw sztuczek i wytrychów, którego prawda i cele po prostu są fundamentalnie konserwatywne, jeżeli nie reakcyjne? Jeżeli wbrew temu, co wmawiały nam (zwłaszcza na Zachodzie) te wszystkie neoliberalne szarady ostatnich dziesięcioleci, „reprezentacja” wcale nie „jest ważna”? Albo może jest ważna tylko zupełnie inaczej, niż mieliśmy myśleć? Nie jest ważna, dopóki nie dotyczy klasy, czyli położenia ekonomicznego?
I nie dajmy się tutaj zwieść powierzchownie feministycznej pokusie, by żałować Liz Truss i w jej wstydliwym losie widzieć przykład, jak kobiety wciąż są w takim systemie rzucane głównie na pożarcie. Na podobieństwo współczujących westchnień, które z okolic feministycznych kierowano w stronę Theresy May, gdy ta została Prime Ministrą („żaden facet nie miał odwagi podjąć się zbierania syfu zostawionego przez odchodzącego Davida Camerona, to zostawili to kobiecie”).
(By the way, pamiętacie jeszcze Camerona, okrzykniętego niegdyś najgorszym premierem w dziejach Wielkiej Brytanii? To były czasy! Tak szybko ten tytuł przechodzi na bijących kolejne rekordy następców, że można tęsknić już nawet za Cameronem).
Tak May, jak Truss, miały swoją płciową tożsamością dorabiać postępową gębę reakcyjnej, skrajnie neoliberalnej i otwarcie rasistowskiej polityce, którą forsowały reprezentowane przez nie siły. Ich „bycie kobietą” mogło też być tarczą pozwalającą dyskredytować każdy gniew na ich politykę, gdy tylko jego ekspresja weźmie rozwód z minimum decorum wymaganym w brytyjskiej polityce, jako mizoginię. Nawet jeśli antyspołeczna polityka tych przywódczyń, śladem ich pionierki Margaret Thatcher, najmocniej uderzała lub uderzać miała właśnie w kobiety (najbardziej obciążone skutkami demontażu struktur państwa opiekuńczego).
To samo ma teraz za zadanie czynić etniczna, „rasowa” i religijna tożsamość Rishiego Sunaka, która nie przeszkadzała mu popierać rasistowskich posunięć kolejnych rządów swojej partii, nie wyłączając nawet niesławnych deportacji uchodźców do Rwandy, ponieważ – jak trafnie zauważa autorka Insurgent Empire Priyamvada Gopal – jedyna mniejszość, jaką Sunak naprawdę reprezentuje, to wąziutka klasa rozgrywających nas plutokratów, oligarchów i multimilionerów (Sunak, oprócz tego, że najmłodszym od stuleci, jest też najbogatszym premierem w historii Wielkiej Brytanii).
Musimy niezwłocznie i zdecydowanie oduczyć się tego, do czego neoliberalizm tak długo nas wdrażał, zastępując w ten sposób w naszej wyobraźni inne definicje postępu, inne (zwłaszcza ekonomiczne) wymiary równości. Oceniania tego, kto mówi – zwłaszcza w polityce – przez pryzmat jego lub jej esencjalizowanej lub wręcz fetyszyzowanej tożsamości, a więc tego, kim jest bez większego wyboru z własnej strony. Musimy znowu oceniać, co mówi (proponuje, planuje, projektuje dla nas wszystkich) na podstawie wartości samych proponowanych propozycji, nawet jeśli proponować je będzie starzejący się mężczyzna hetero – biały w świecie anglosaskim, czy katolik w kraju takim jak Polska. Taki człowiek też może mieć rację, zwaszcza jeśli trzyma się właściwej klasowej perspektywy. A ile daje polit-tożsamosciowa reprezentacja w realiach neoliberalizmu, przekonali się amerykańscy Czarni, gdy w Białym Domu urzędował najpiękniejszy z prezydentów (ich ogólna sytuacja ekonomiczna nie przestała się pogarszać, nie przestali być głównym targetem amerykańskiego państwa karceralnego).
Jeśli się nie oduczymy, neoliberałowie zwodzić nas będą na manowce, aż na koniec świata katastrofy ekologicznej, swoimi „pierwszymi kobietami”, „pierwszymi Hindusami”, „pierwszymi gejami” u steru katastrofalnych dla nas wszystkich polityk. A gdy frustracje wybiją za mocno, to podsuwać będą złudne alternatywy, swoich rzekomych przeciwników, którzy w odpowiedzi na miłość do wyabstrahowanych z ekonomii, fetyszyzowanych tożsamości proponują – proste odwrócenie: nienawiść do wybranych tożsamości. Nienawiść, która tak samo strzela w płot, jak miłość do „pierwszych kobiet”, „pierwszych Czarnych”, „pierwszych gejów” czy „pierwszych Hindusów” na tym czy innym wysokim stanowisku. I która, ucząc się ściemy od najlepszych, proponuje nawet własne odpowiedniki w tej samej kategorii: od Pima Fortuyna przez Marine Le Pen po Giorgię Meloni.
Jeżeli komuś mimo wszystko zależy, by odczuwać przykrość z powodu okrucieństwa i rychłości, z jakimi polityczne Fatum obeszło się z Liz Truss, to są lepsze ku temu powody niż niezasłużone żałowanie w niej kozła ofiarnego. Którym nie jest, bo w definicję kozła ofiarnego wchodzi brak (zasadniczej) winy wyznaczonego do tej roli podmiotu. Brak winy to ostatnie, co można by powiedzieć o Liz Truss, nawet gdyby liczyło się tylko te sześć tygodni na najwyższym urzędzie w państwie brytyjskim.
Co naprawdę domaga się tu uczucia – i może raczej grozy z gniewem niż współczucia? Tu, czyli w historii wykiwania Truss przez Sunaka, który przecież przegrał z nią dopiero co w wewnątrzpartyjnych wyborach.
Wstępnie proponowałbym ująć to tak:
To, że Truss wybrano na przywódczynię torysów w głosowaniu, w którym kobieta rywalizowała z Hindusem, nie świadczy o postępie, a o mistrzostwie cynizmu, z jakim najbardziej reakcyjne siły polityczne naszych czasów grają kartami polityki tożsamości, którą najwyższy być może czas zidentyfikować jako reakcyjną par excellence.
To, że wybrano Truss głównie na fali niechęci partyjnych „dołów” do samego pomysłu, żeby ich kolejny premier był „brązowy”, nawet jeśli nie miało motywów szlachetniejszych niż rasistowskie, nie znaczy wcale, że Sunak jest od Truss lepszy czy choćby mniej zły.
To, że Truss usunięto z urzędu tak szybko, i zastąpiono bez głosowania, metodą czysto proceduralną, człowiekiem, który przegrał z nią dopiero co wewnątrzpartyjne wybory, mówi mniej o losie kobiet we współczesnym patriarchacie, a więcej o tym, kto naprawdę dzisiaj rządzi w schyłkowym kapitalizmie, i jak lekce sobie może ważyć decyzje jakiegokolwiek głosowania, jeśli te decyzje władzy prawdziwej są nie na rękę, nie po myśli. Rynki, oligarchowie i będąca do ich usług partyjna wierchuszka torysów od początku pragnęły Sunaka, jednego z nich, byłego bankiera i szefa funduszu hedgingowego, przewidywalnego i „racjonalnego” w przez nich pożądany sposób.
To, że „doły” tej przecież wcale nie masowej ani nie postępowej partii miały inny pomysł niż wierchuszka, stanowiło przeszkodę w planach czarnoksiężników rynków, oligarchów, finansjery. Przeszkodę, którą szybko udało się oligarchom i finansjerze obejść, dokonując rozmyślnego rozkołysania rynków, przede wszystkim statusu samej brytyjskiej waluty na tych rynkach, by rozkołysanie to zarżnęło rząd Liz Truss, zanim się rozkręci. Zrobią to samo – tylko bardziej – każdemu rządowi na lewo stamtąd.
To, że projekty rządu Truss były obłąkane, nie znaczy jeszcze, że jej rząd wykończyła tak szybko sama ich niesłuszność. Proponowane przez Truss posunięcia (m. in. radykalne odciążenia podatkowe dla najbogatszych) te same rynki przywitałyby z zachwytem w jakimś innym kraju. To jest to, czego się zawsze domagają od jakiejś Polski, Meksyku, Paragwaju czy innej Tanzanii. Grzechem Truss było nie tyle, że coś zrobiła nie podług obowiązującej ekonomicznej Wulgaty, ale że w swojej naiwności nie zaskoczyła, że są rzeczy, do których poucza się i przymusza słabych, a które nie obowiązują w tak dosłowny sposób silniejszych, albo przynajmniej wprowadza się to trochę inaczej. Jeżeli za nie tak długo Rishi Sunak przeprowadzi, przy pomocy trochę lepszego PR-u, bardzo podobne do tego, co chciała zrobić Truss, posunięcia, rynki, oligarchowie i finansjera zaaprobują to nie dlatego, że Sunak jest mężczyzną (ani nie dlatego że jest Hindusem), ale dlatego, że – inaczej niż Truss – 1) rozumie, co robi, 2) nie wierzy w to, co mówi, i 3) wiedzą, czego się po nim spodziewać, ci, którzy mają w tym świecie prawdziwą władzę, prawdziwie skuteczną wolę. Rynki, oligarchowie, finansjera.
Jarosław Pietrzak
Moja nowa książka – powieść pt. „Nirvaan” – jest do nabycia tutaj.