Rishi Sunak, tożsamość i wola rynków

Wielka Brytania: mało które z państw Zachodu ma bardziej konserwatywny, nawet archaiczny system polityczny. Z całym tym monarchicznym cyrkiem Windsorów, pałacem Buckingham i jego ceremoniałem, dziedziczną Izbą Lordów, wciąż nadawanymi tytułami szlacheckimi, jednomandatowymi okręgami z metodą „first-past-the-post”, perukami w sądach, itd. A tymczasem, w ciągu dwóch ostatnich miesięcy królestwo robiące tak szeroko za synonim zachowawczości, zaliczyło coś w rodzaju bingo polityczno-tożsamościowego „postępu”: po (trzeciej już!) kobiecie w tej roli premierem został potomek imigrantów z Indii, Pakistanu i Afryki Wschodniej (tyle punktów na raz!), wedle teorii ras człowiek, pardon le mot, nie-biały, który przysięgę złożył z ręką nie na Biblii a na Bhagawadgicie, jednej z ksiąg hinduizmu.

Cóż za postęp się dokonał! – mamy wierzyć. Cóż za paradoks – się nam podszeptuje – że rękoma dokonany Partii Konserwatywnej! I nie aż tak ważne w tym akurat kontekście, że Liz Truss nie dano porządzić długo, robiąc z niej Prime Ministra najkrócej na urzędzie w dziejach tego starego, jak na Europę, państwa.

Co jednak, jeśli to wcale nie paradoks – to że konserwatyści tak konserwatywni jak torysi stali się awangardą ustawionego według takich współrzędnych „postępu”? Jeśli polityka tożsamości to jest zestaw sztuczek i wytrychów, którego prawda i cele po prostu są fundamentalnie konserwatywne, jeżeli nie reakcyjne? Jeżeli wbrew temu, co wmawiały nam (zwłaszcza na Zachodzie) te wszystkie neoliberalne szarady ostatnich dziesięcioleci, „reprezentacja” wcale nie „jest ważna”? Albo może jest ważna tylko zupełnie inaczej, niż mieliśmy myśleć? Nie jest ważna, dopóki nie dotyczy klasy, czyli położenia ekonomicznego?

Czytaj dalej

Szanse Jeremy’ego Corbyna

24 września, przy okazji konferencji Labour Party w Liverpoolu podane zostały rezultaty wewnątrzpartyjnych wyborów – na stanowisko przewodniczącego. Zaledwie rok po poprzednich, bo dominujące w parlamentarnych ławach Labour prawe skrzydło partii za wszelką cenę usiłowało pozbyć się wybranego na to stanowisko z ogromnym mandatem (więcej głosów niż wszystkich czworo kontrkandydatów razem wziętych) Jeremy’ego Corbyna. Spiski blairystów poszły na marne. Jeremy Corbyn umocnił jeszcze swój mandat. Uzyskał prawie 62% głosów, przy większej liczbie i odsetku głosujących niż rok temu, i to pomimo iż zdominowana przez blairystów partyjna biurokracja na różne sposoby uniemożliwiła głosowanie grubo ponad stu tysiącom osób, które chciały głosować na niego.

Czy ten odnowiony i umocniony mandat udzielony przez członków pomoże Corbynowi z sukcesem prowadzić Labour Party do przodu? Wszystko zależy od miary sukcesu, jaką do szans Corbyna przyłożymy.

Władza w Labour Party

Podziały, jakie przeorały Partię Pracy w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, okazały się tak głębokie, a konflikt między nimi tak intensywny i – mimo rekoncyliacyjnego stylu samego Corbyna – tak bezwzględny, że pesymistyczna miara za sukces uznałaby w takich warunkach samo dotrwanie Corbyna, bez kolejnych prób wysadzenia go z siodła, w roli lidera, a Labour Party w całości, do wyborów parlamentarnych w 2020. Rozpad partii jest bardzo prawdopodobny: dominujące w parlamentarnej reprezentacji, ale mające dziś wyraźnie mniejszościowe poparcie w szeregach członkowskich prawe skrzydło (blairyści) wyodrębniłoby się w takim scenariuszu w partię centrową nieznacznie na lewo od Torysów. Jednak w warunkach brytyjskiego systemu wyborczego (okręgi jednomandatowe), w którym zwycięska partia bierze nieproporcjonalnie dużą liczbę miejsc w parlamencie, będzie to mogło oznaczać wyborczą katastrofę dla obydwu takich partii – sierot po Tonym Blairze i zwolenników Corbyna. Partia przerobiła już ten scenariusz w latach 80.

Jednak to, że taki rozpad oznaczałby polityczne samobójstwo obydwu powstałych z rozpadu partii nie oznacza wcale, że nikt do tego nie dopuści. Brexit pokazał już, że większość brytyjskiej klasy politycznej miota się dzisiaj jak kurczak bez głowy i najzupełniej nie wie, co czyni.

Przeciwnicy Corbyna na prawym skrzydle Labour Party twierdzą – i zapewne wierzą – że Corbyn jest „niewybieralny”. Zbyt radykalny, zbyt idealistyczny, zbyt nierealistyczny, by zjednoczyć dla swojego programu wystarczające poparcie, żeby Labour zdobyła większość miejsc w parlamencie. Nie mieści się on też w typowych ramach polityka „wizerunkowego”, takiego, co zawsze jest w najlepszym na daną okazję garniturze i uwielbiają go kamery wielkich mediów.

Czy program Corbyna jest rzeczywiście „zbyt radykalny”? Zależy, co to znaczy. Znakomity dziennikarz Richard Seymour, autor świetnej książki o uwarunkowaniach zwycięstwa Corbyna (Corbyn: The Strange Rebirth of Radical Politics), podkreśla, że program ekonomiczny Corbyna byłby najzwyklejszym mainstreamowym programem socjaldemokratycznym – gdybyśmy byli w latach 60. Tyle że strategiczne przemysły, na których skupią się rządowe inwestycje, zostały zaktualizowane o to, co najbardziej postępowe dzisiaj. Zakłada on m. in. masowe inwestycje w budowę mieszkań, zielone technologie, odnawialną energetykę. Koniec polityki cięć, wzrost płac i stabilności zatrudnienia. Darmowa edukacja dla wszystkich i odwrócenie pełzającej prywatyzacji służby zdrowia. To, że taki program wydaje się dziś radykalny, świadczy jedynie, jak daleko na prawo zadryfował obowiazujący konsensus.

Prowadzona już przez drugą kadencję rządu Torysów polityka cięć budżetowych na wszystkich frontach od lat dławi płace i cieszy głównie finansjerę w City of London i najbardziej rentierskie sektory klasy dysponentów kapitału. Nawet biznes – jego sektory bardziej produktywne – z ulgą przywitałby dzisiaj program ekonomiczny taki jak ten Corbyna (nowe inwestycje, wzrost siły nabywczej). Lata polityki zaciskania pasa powodują już bowiem, że dławiona siła nabywcza znowu na masową skalę kompensowana jest kredytami konsumpcyjnymi. Zegar wydaje się już odliczać czas do powtórki z 2008; uderzy ona we wszystkich tych, którzy zyski czerpią nie z różnych form renty, a ze sprzedaży wytwarzanych dóbr i usług.

Jednak – dodaje Seymour – wielki biznes poparłby tego rodzaju program ekonomiczny, gdyby zaproponowała go partia prawicowa. Byłby wtedy zapakowany w retorykę wzrostu gospodarczego, konkurencyjności, itd. W ofercie Corbyna jest on częścią projektu zmiany stosunku sił klasowych w Wielkiej Brytanii, odzyskania dla klas pracujących tego, co straciły w ciągu czterech dekad niepodzielnego panowania neoliberalnej ortodoksji.

Kilka dni przed konferencją w Liverpoolu słynny reżyser Ken Loach, zdeklarowany marksista i sojusznik Corbyna, przypomniał swoim słuchaczom, działaczom lewego skrzydła partii, że to nie tylko prawe skrzydło partii, które próbowało go usunąć ze stanowiska lidera, patrzy na Corbyna z przerażeniem. Cała klasa dysponentów kapitału patrzy na Corbyna z przerażeniem, bo widzi w nim groźbę utraty sporej części swojej władzy klasowej odzyskanej w okresie neoliberalnej restrukturyzacji kapitalizmu. Oni wszyscy wytoczą przeciwko Corbynowi działa.

Droga do Downing Street

Czy samo to, że cały wielki biznes (w tym prywatne media) zrobi wszystko, żeby go zatrzymać, znaczy, że Corbyn i Labour Party pod jego przywództwem nie ma szans wygrać wyborów w 2020? To wcale nie jest przesądzone. Owszem, poparcie dla Labour jest obecnie zbyt niskie, by mogła wygrać wybory teraz. Ale Theresa May, pomimo słabego mandatu poparcia, uczepiła się władzy i już jej nie puści do końca kadencji. Skorzystała z tego, że posłowie Labour zamiast zająć się wymuszeniem przedterminowych wyborów (po Brexicie i rezygnacji Camerona) woleli spiskować przeciwko Corbynowi. A do 2020 jeszcze kupa czasu.

Za obecne niskie poparcie Labour nie odpowiada Corbyn. Objął przywództwo partii już w takim stanie. Za dodatkowy spadek w ostatnich tygodniach winę ponosi raczej właśnie prawe skrzydło partii z jego metodą najbardziej nawet chamskich chwytów przeciwko Corbynowi. Ostatecznie cierpi na tym wiarygodność całej partii.

Teza, że Corbyn jest zbyt lewicowy, by wygrać wybory w takim kraju, jak Wielka Brytania, wynika z niezrozumienia, skąd wzięły się porażki, jakie Labour poniosła w dwóch minionych wyborach parlamentarnych. Wynikły one nie z tego, że partia była zbyt lewicowa, a z tego, że lata blairyzmu przesunęły ją tak daleko w prawo, że straciła jakąkolwiek wiarygodność jako partia lewicowa i jako coś znacząco innego niż Torysi. Stała się dla wielu jedynie Torysami w wersji light, zdolnymi jedynie do polemizowania (czasem) ze skalą rządowych cięć budżetowych, ale już nie z samą zasadą, że są „konieczne”. Przywództwo Eda Milibanda (2010-2015) było okresem rozkroku bez tożsamości. Miliband jest w głębi duszy na lewo od Blaira, ale dał sobie wmówić, że wybieralność wymaga koncesji na prawo. Stąd jego kampania w wyborach do parlamentu była prawdziwym Ministerstwem Dziwnych Kroków – raz w lewo, raz w prawo, a potem jeszcze bardziej. Uwierzył blairystowskim specom od marketingu politycznego, że w warunkach rosnącej popularności skrajnie prawicowego UKIP-u, trzeba zagrać trochę przykręcaniem śruby na imigrantów i tych, co żyją „na socjalu”. Tylko po co ktoś, kto ma takie poglądy, miałby głosować na echo, skoro mógł na oryginał?

Ktoś taki jak Corbyn nie mógł wygrać w latach 90., kiedy przewództwo Partii Pracy przejął Tony Blair, ale to były lata ideologicznego triumfu neoliberalizmu. Dziś neoliberałowie trzymają ciągle całość realnej władzy – z wyjątkiem rządu dusz. Ich władza symboliczna, władza nad tym, żeby ludzie wierzyli w to, co od nich słyszą, kurczy się z dnia na dzień, odkąd po 2008 wszystkie ich prognozy, diagnozy i recepty rozmijają się z rzeczywistością. Wróżenie z fusów sprawdza się dziś częściej.

Dlatego negatywny coverage, jaki Corbyn ma w mediach głównego nurtu, nie jest reprezentatywny dla brytyjskiego społeczeństwa. I zwolennicy Corbyna szybko to zrozumieli, identyfikując wielkie media jako część neoliberalnego aparatu władzy, przeciwko któremu pragną się zamachnąć. Nie odnaleźli swojego punktu widzenia w telewizji i dużych dziennikach, sięgnęli  więc po media społecznościowe, które wzięli szturmem. Paradoksalnie, jeśli największe media nie przestaną się tak na Corbynie wyżywać i powtarzać w każdym poświęconym mu zdaniu, że jest „niewybieralny”, może mu to znacząco pomóc w wyborach. Widzieliśmy na przykładzie Brexitu, jak to działa w obecnym stanie ducha brytyjskiego społeczeństwa.

Ci, którzy uparcie zwracają uwagę na obecne poziomy poparcia Labour Party, wydają się nie dostrzegać szerszego kontekstu. Brytyjczycy, jak wiele innych współczesnych społeczeństw, ulegają dziś procesowi polaryzacji. Nic nie cieszy się dziś szybciej słabnącym poparciem niż owo mityczne centrum, do którego truchła modlą się sieroty po Tonym Blairze. Również po stronie Torysów pierwsze skrzypce przejęło przecież (po dymisji Camerona) ich najdalsze prawe skrzydło. Rząd Theresy May jest najbardziej prawicowym brytyjskim rządem co najmniej od II wojny światowej. Torysi bliżej centrum utracili grunt pod nogami we własnej partii.

Na przestrzeni minionych kilkunastu miesięcy Corbyn przyciągnął do Labour Party setki tysięcy nowych członków, którzy sami się tego po sobie nie spodziewali jeszcze rok wcześniej. Zobaczyli oni szansę powrotu lewicowej polityki w Wielkiej Brytanii i własne w niej miejsce. Dziś Labour ma 640 tys. członków, jakieś trzy razy więcej niż w połowie 2015. To nie tylko więcej niż wszystkie inne partie polityczne w Zjednoczonym Królestwie razem wzięte – to więcej niż jakakolwiek inna partia socjaldemokratyczna w Europie.

Krytycy „corbynmanii” mają rację, kiedy przypominają, że te masy ludzi nie są reprezentatywne dla całego brytyjskiego społeczeństwa. Zapominają jednak, że w ciągu ostatnich kilku lat masy Brytyjczyków przesunęły się znacząco na lewo, z powodów rozciągających się od społecznych skutków polityki Torysów, przez skandal kryzysu uchodźczego, po przerażenie rasizmem przeciwnego bieguna polityki. Nie ma żadnych powodów, by sądzić, że ten proces nie będzie postępował stąd do 2020 roku. Te masy nowych członków osadzone są w innych organizacjach, od lokalnych, przez studenckie, po antywojenne; mają rodziny, kolegów i przyjaciół. Wszędzie tam przez tych kilka lat będą prowadzić powolną pracę przekonywania. Od dawna też brytyjska młodzież nie była tak upolityczniona i tak lewicowa. Do 2020 cztery kolejne jej roczniki uzyskają prawo głosu. Brytyjska klasa polityczna znajduje się po Brexicie w stanie całkowitego skołowania, a społeczeństwo w momencie, w którym żadne status quo właściwie nie istnieje, do kupy trzymane już tylko kiepską fastrygą. Wszystko może się teraz wydarzyć.

Jeśli tylko prawe skrzydło przestanie sabotować własną partię, szanse Corbyna na doprowadzenie Labour do władzy są większe niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Czy prawe skrzydło przestanie? Nie wiadomo.

Władza w kraju: premier Jeremy Corbyn?

Corbyn na pewno już zmienił pejzaż brytyjskiej polityki. Neoliberalne dogmaty, jak „konieczność cięć”, przestały być przezroczystymi faktami przyrody, a stały się przedmiotem politycznej debaty, podobnie jak wydatki na broń atomową czy zbrojne interwencje na Bliskim Wschodzie. Tłumy ludzi znalazły się nagle lub na powrót w polityce i łatwo się stamtąd wyrzucić nie dadzą. Warto też pamiętać, że dla mas nowych członków partii przegrana w jeszcze jednych wyborach nie jest końcem świata, jeśli tylko w międzyczasie uda się pod znakiem Labour odbudować w Wielkiej Brytanii wiarygodną lewicę na przyszłość rozumianą w nieco dłuższej perspektywie.

Ale co z szansami Corbyna, jeśli doprowadzi Labour do władzy w wyborach w 2020? Przykład Grecji pokazuje, że samo zwycięstwo w wyborach nie wystarczy, żeby odwrócić neoliberalizm. Ale Wielka Brytania jest bez porównania potężniejszym krajem niż Grecja, jedną z największych gospodarek, ma kontrolę nad własną walutą i zajmuje znacznie silniejszą pozycję w strukturze światowej gospodarki. Jednak częścią tej siły jest City of London, a stopień finansjeryzacji brytyjskiej gospodarki może skutkować jej podatnością na spekulacyjny atak na brytyjską walutę i system finansowy, jeżeli siłom globalnego kapitału nie spodoba się wybrany przez Brytyjczyków rząd.

Wróćmy do refleksji z książki Seymoura. To, że strukturalnie bardzo podobny program zbudował w okresie bezośrednio po II wojnie światowej brytyjskie państwo dobrobytu, również rękami Labour Party, nie znaczy, że projekt taki jest realnie do powtórzenia w dowolnych okolicznościach historycznych. Jakie okoliczności umożliwiły największe historyczne osiągnięcie Labour Party? Bezprecedensowa destrukcja już istniejącego kapitału w konwulsjach II wojny światowej stworzyła podstawy do przejścia kapitalizmu w kolejną długą fazę przyspieszonej akumulacji i dynamicznego wzrostu. Ten wzrost można było dzielić tak, że kapitaliści utrzymywali swoją wysoką stopę zysku, a i tak wystarczało na korzyści dla klas pracujących, w postaci wzrostu płac i rozwoju powszechnie dostępnych usług publicznych finansowanych z podatków. Te powszechne usługi gwarantowały z kolei kapitałowi zdrową i stabilnie reprodukującą się siłę roboczą, umożliwiającą utrzymanie tempa akumulacji na przyszłość. To był bardzo od obecnego odmienny układ sił. Dziś kapitalizm znajduje się w strukturalnym kryzysie akumulacji co najmniej tak głębokim jak ten w latach 30. XX wieku. Jednocześnie, dysponując większą władzą niż kiedykolwiek wcześniej, na swoje doraźne potrzeby wielki kapitał może przebierać w ofertach tańszej siły roboczej w innych częściach świata, lekceważąc problem jej stabilnej reprodukcji w danym kraju. Kapitał nie zechce się dzisiaj dzielić tym, co mu coraz wolniej przybywa. Trudniej go też będzie zmusić do zawarcia podobnego paktu, jak ten po wojnie.

Może to oznaczać, że jeśli Corbyn odniesie pierwsze sukcesy – utrzyma władzę w partii, partia się nie rozpadnie i wygra wybory – kolejny sukces, już jako szefa rządu, będzie możliwy tylko wtedy, gdy polityka takiego rządu Labour okaże się znacznie bardziej radykalna niż obecnie deklarowany program (np. zacznie się od nacjonalizacji nie tylko kolei, ale przede wszystkim banków). Historycznie Labour Party nigdy nie była partią radykalną. W przeciwieństwie do innych zachodnioeuropejskich socjaldemokracji, nawet jej korzenie nie tkwią w socjalistycznych międzynarodówkach przeszłości.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się w serwisie Trybuna.eu (27 września 2016).

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Zabić Corbyna

W brytyjskiej Partii Pracy (obecna opozycja) odbywają się właśnie kolejne wewnętrzne wybory na stanowisko jej przewodniczącego. Jeremy Corbyn wybrany został zaledwie rok temu. Co się więc dzieje? O co chodzi? W Labour Party toczy się pucz, bo w odczuciu większości posłów z jej ramienia Corbyn nie miał w ogóle prawa zostać przewodniczącym.

Koniec New Labour?

Nawet ci, którzy zgłosili jego kandydaturę na to stanowisko, nie liczyli na to, że wygra wewnątrzpartyjne wybory. Nie wszyscy posłowie, którzy poparli jego nominację (kandydat musi mieć odpowiednią liczbę nominujących go posłów), rzeczywiście chcieli, żeby został przewodniczącym. Jego kandydatura wypłynęła po to, żeby w kampanii coś w ogóle się działo. Pozostali kandydaci różnili się między sobą jedynie stopniem stężenia blairyzmu i byli razem nudni jak flaki z olejem. Corbyn całą epokę blairyzmu (jest posłem z londyńskiego Islington od 1983) przesiedział w tylnych ławach parlamentarnej Labour. Jeden z ostatnich ze szkoły legendarnego Tony’ego Benna. Socjalista w czasach, kiedy to słowo najczęściej było obelgą, oskarżeniem lub protekcjonalną drwiną. Aktywny działacz antywojenny w czasach, kiedy Blair miział się z Bushem nad mapą Iraku. Pikietował na rzecz bojkotu apartheidu w RPA w czasach, kiedy zatrzymywała za to jeszcze policja, a Thatcher nazywała Mandelę terrorystą. Jeden  najbardziej ideowych, pryncypialnych i niekorumpowalnych posłów w najnowszej historii swojej partii, ale – tak mówił „zdrowy rozsądek” – właśnie zbyt ideowy, zbyt radykalny, by miał szanse wygrać w społeczeństwie, którym podobno rządzić się da tylko z centrum.

Gdy wszystkim członkom partii rozesłano karty do głosowania i spływać zaczęły pierwsze głosy i sondaże, posłowie Labour nie wierzyli własnym oczom. Chyba nigdy wcześniej nie było im dane tak wyraźnie zobaczyć, jak wyalienowani są od mas członkowskich własnej partii. Bo w głosowaniu biorą udział wszyscy członkowie Labour i głos szeregowego członka, nawet członka afiliowanego jako należącego do popierającego Labour związku zawodowego, ma tę samą wagę, co głos parlamentarzysty.

Nie zawsze tak było. To były właściwie pierwsze wewnętrzne wybory w Labour przeprowadzone w całości według tych zasad. Wcześniej obowiązywał złożony system głosowania „blokami” przez afiliowane związki zawodowe, itd. Nowy system został wykoncypowany przez blairystowskich technokratów, którzy zakładali, że przedłuży on i umocni dominację polityków-profesjonalistów i technokratycznego „skrajnego centrum”, jak to nazywa Tariq Ali. Spodziewano się, że szeregowi członkowie, urobieni w swojej masie przez neoliberalne media, będą panikować na widok „nierealistycznych radykałów” odsuniętych za daleko od centrum. I że cechować ich będzie niski stopień zaangażowania. Mieli płacić składki, głosować na któregoś z kandydatów wyłonionych przez dominujące w parlamencie prawe skrzydło partii, co do których „wybieralności” panowałby konsensus w ławach parlamentarnych i zaprzyjaźnionych z przywództwem Labour mediach. Żeby szeregowi członkowie mieli własne, niezależne i zdecydowane poglądy; żeby mieli determinację i energię do walki o nie – to nie było częścią planu. Przecież żyjemy w postpolitycznych, postideologicznych czasach – mówiła do niedawna obiegowa mądrość.

12 września 2015 Corbyn wygrał w pierwszej turze, zdobywając więcej głosów, niż czworo jego konkurentów razem wziętych, 59,5%. Andy Burnham zdobył 19%, Yvette Cooper 17%, a Liz Kendall 4,5%. Pomimo iż spuszczono na niego wszystkie psy w prasie i w mediach, także tych tradycyjnie przychylnych Labour Party, z dziennikiem „The Guardian” na czele. Raport przygotowany przez London School of Economics wykazał, że w dominujących mediach trzy czwarte wiadomości i komentarzy na temat Labour Party jest otwarcie niechętnych bądź wrogich Corbynowi. „The Guardian” strzelił sobie w ten sposób w stopę, tracąc zaufanie i subskrypcje ogromnej części swoich czytelników znacznie bardziej przychylnych Corbynowi niż linia obrana przez zespół redakcyjny. W ciągu 24 godzin po ogłoszeniu wyniku do partii zapisało się 15 tys. nowych członków, rozentuzjazmowanych nowym przywództwem. Po 100 tysiącach, które zapisały się w tygodniach przed wyborem Corbyna (głównie z zamiarem głosowania na niego).

W poszukiwaniu sposobu na pucz

Tradycyjną instytucją brytyjskiej demokracji parlamentarnej jest formowany przez lidera opozycji gabinet cieni, rodzaj kontr-rządu monitorującego krytycznie działanie rządu i będącego propozycją tego, jak potencjalnie miałby wyglądać rząd w wypadku przejęcia władzy przez partię opozycyjną po następnych wyborach. Swój pierwszy gabinet cieni Corbyn powołał tak, by stworzyć platformę współpracy pomiędzy skłóconymi skrzydłami partii, lewym mającym poparcie większości szeregowych członków i prawym mającym większość miejsc w ławach parlamentu. W gabinecie cieni znaleźli się nawet otwarcie niechętni Corbynowi ludzie, tacy jak Hilary Benn, wyrodny syn Tony’ego. Prawe skrzydło partii nie przestało podkładać Corbynowi świń, krytykować go w mediach i szybko zaczęło poszukiwać sposobów na przeprowadzenie wewnątrzpartyjnego puczu.

Corbyn od początku tych spisków zachowuje zdumiewający spokój, co składa się zapewne częściowo na sympatię, jaką się cieszy. Wydaje się zupełnie niewrażliwy na szczucie przez prasę, gdyż jego zwolennicy ustawili się w opozycji także do dominujących mediów, uważanych przez nich za część neoliberalnego status quo, którego mają dość i któremu pragną położyć kres. Corbyn i jego zwolennicy wzięli za to szturmem media społecznościowe, gdzie wszystko, co mu zarzucają od „Daily Mail” do BBC, okazuje się być „na propsie”.

Pierwsza próba prawicowego puczu w partii miała miejsce w czasie wyborów na stanowisko burmistrza Londynu. Wyłoniony jako kandydat Labour Party dotychczasowy poseł Sadiq Khan należy do prawego skrzydła partii i nie jest mu blisko do Corbyna. Część tego samego prawego skrzydła konspirowała jednak z Torysami i z prawicowymi mediami w próbach podminowania kampanii Khana, grając na jego porażkę po to, by odpowiedzialnością za nią obarczyć następnie Corbyna. Mogłaby bowiem zostać przedstawiona jako wotum nieufności przedstawione przez wyborców partii pod nowym przywództwem. Taka jest geneza „Operacji Antysemityzm”.

Operacja Antysemityzm

Torysi, którzy sami usiłowali dla swojego kandydata (milionera Zaca Goldsmitha) pokonać Khana, bezwstydnie grając rasistowskimi kliszami straszącymi kandydatem Labour jako muzułmaninem, okazali się nagle wielkimi tropicielami rzekomego rasizmu po drugiej stronie. W kwietniu 2016 wysypała się cała seria oskarżeń o antysemityzm w Partii Pracy. Pierwsze skrzypce w szastaniu nimi szybko przejęło prawe skrzydło samej Labour – doprowadzając do zawieszenia „na czas wyjaśnienia” dziesiątek działaczy lewego skrzydła partii. Każdy, kto wypowiedział się kiedyś krytycznie o polityce Izraela był potencjalnie na celowniku. Wśród zawieszonych znalazła się nawet zasłużona działaczka antyrasistowska Jackie Walker, sama mieszanego pochodzenia afrokaraibsko-żydowskiego. Za to, że powiedziała kiedyś o własnych przodkach, że podczas gdy jedna ich część była niewolnikami na plantacjach w Nowym Świecie, druga finansowała handel tymiż niewolnikami. To wystarczyło, żeby wysmażyć przeciwko niej oskarżenie o antysemityzm (pod koniec maja została przywrócona w prawach członkowskich). Chodziło oczywiście o to, żeby część tego guana przykleiła się na dłużej, przez asocjację, także do Corbyna, znanego z konsekwentnego wsparcia udzielanego kampaniom solidarności z Palestyńczykami.

Operacja poniosła klęskę, 6 maja Khan wygrał wybory i został burmistrzem Londynu. Niemal natychmiast, w serii deklaracji, wyraźnie odciął się jednak od Corbyna, nawołując do powrotu do blairystowskich tradycji Labour „umiarkowanej” i „przyjaznej dla biznesu”. Choć zakładający zerwanie z polityką cięć i oszczędności program gospodarczy Corbyna przygotowany przez jego prawą rękę Johna McDonnella przewiduje olbrzymie inwestycje w budowę mieszkań, rozwój odnawialnej energetyki czy nowe technologie – trudno sobie wyobrazić, jak właściwie biznes miałby na tym stracić. Z wyjątkiem finansjery City of London, która w warunkach ekspansji produktywnych sektorów gospodarki utraciłaby część swojego relatywnego udziału w brytyjskiej gospodarce jako całości, a wraz z tym część swojej władzy politycznej.

Brexit

Wtedy przyszło referendum w sprawie Brexitu, 23 czerwca. Jeszcze trzy miesiące wcześniej wszyscy wierzyli, że niekoniecznie wielką przewagą, ale rezultat za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii jest niemal przesądzony. Sądzili tak nawet zwolennicy wystąpienia: skierowana do parlamentu i rządu petycja, która wśród zwolenników pozostania zrobiła taką furorę po ogłoszeniu wyniku – żeby niewielka różnica między głosami Leave i Remain, przy frekwencji poniżej pewnego progu, wymagała rozpisania drugiego referendum – została napisana przez aktywistę kampanii Leave, który spodziewał się, że Remain wygra przewagą jednego czy dwóch procent głosów.

Wynik referendum był wstrząsem dla rządzącej Partii Konserwatywnej. Premier David Cameron, do ostatniej chwili zakładał, że wynik będzie: Remain. Tylko dlatego rozpisał to referendum, że niczego innego się nie spodziewał. Chaos, w jaki osunęła się niespodziewanie Partia Konserwatywna, był sytuacją, o jakiej powinna marzyć partia opozycyjna. Zamiast skonsolidować się w natarciu na partię rządzącą, by ją sparaliżować i doprowadzić do przedterminowych wyborów, całkiem naturalnych w sytuacji takiego wstrząsu, prawe skrzydło Partii Pracy wyskoczyło z kolejną odsłoną pełzającego puczu przeciwko Corbynowi, znów spuszczając na niego swoje psy w mediach, od BBC po „The Guardian”. Badania opublikownae wkrótce po referendum wskazały, że prawie dwie trzecie wyborców Labour głosowało za pozostaniem w Unii. Odsetek tylko o jeden procent mniejszy, niż wyborców szkockiej SNP. Te same media, nawet ci sami dziennikarze, nawet w jednym zdaniu rozpływali się w zachwytach nad geniuszem i dziejową odpowiedzialnością liderki SNP Nicoli Sturgeon, i równały z ziemią Corbyna, obarczając go odpowiedzialnością za wynik referendum. Pomimo iż w liczbach bezwzględnych kilkakrotnie więcej zwolenników Corbyna niż zwolenników Sturgeon zagłosowało za pozostaniem w UE. Anglia ma kilkakrotnie większą populację niż Szkocja. Przeglądając serwisy informacyjne, można było w pewnym momencie odnieść wrażenie, że Corbyn aktywnie nawoływał do wystąpienia z UE, bardziej niż Nigel Farage i Boris Johnson.

Prawda jest taka, że Corbyn zawsze był niezwykle krytyczny w stosunku do UE. Jego krytyka była jednak zupełnie inna niż nacjonalistyczna, wyjątkowo reakcyjna krytyka Farage’a – Corbyn zawsze uważał UE za wehikuł narzucania kolejnych rozwiązań neoliberalnych, tj. uprzywilejowujących wielki ponadnarodowy kapitał, wszystkim państwom członkowskim, uderzających w interesy i w samą możliwość walki o interesy klas pracujących. W okresie poprzedzającym referendum Corbyn obrał jednak linię odcinającą się od nacjonalistycznej krytyki UE, podkreślając, że trzeba próbować podjąć wysiłek przemiany Unii Europejskiej od wewnątrz w coś lepszego, prawidziwe internacjonalistycznego, a nie tylko wykorzystującego uniwersalistyczne frazesy, żeby forsować interesy transnarodowego kapitału. Żadna inna linia nie byłaby w jego wydaniu wiarygodna, żadna też nie przekonałaby więcej ludzi z elektoratu Labour.

Puczyści postanowili przegłosować wotum nieufności Parliamentary Labour Party (reprezentacji Partii Pracy w parlamencie) wobec przywódcy. Przegłosowali je 28 czerwca, większością 172 do 40 głosów. Członkowie gabinetu cieni dokooptowani przez Corbyna z prawego skrzydła partii podali się do dymisji.

Irak i Raport Chilcota

Corbyn odmówił podania się po prostu do dymisji, powołując się na zbyt świeży i zbyt duży mandat członkowski, pochodzący sprzed mniej nawet niż roku. Uzupełnił swój gabinet cieni, czyniąc go jeszcze bardziej lewicowym, z największą w historii brytyjskiego parlamentaryzmu reprezentacją kobiet i mniejszości etnicznych.

Puczyści zachowywali się jak bohaterowie jakiejś dziwacznej komedii, coś między Bareją a Tatim. Nie było wiadomo, kto jest lub chce być ich liderem, czyli wystartować w ewentualnych przyspieszonych wewnątrzpartyjnych wyborach przeciwko Corbynowi. Wielu byłoby chciało, ale chyba się bało. Chwilami miało się wrażenie, że potencjalni anty-Corbyni pochodzą z przypadkowej łapanki, tak bardzo potykali się o własne nogi. Angela Eagle nie uzyskała nawet poparcia własnego okręgu wyborczego, który jednoznacznie woli Corbyna. Nie wiedziała, że nie da się ukryć tego, kiedy wykupiła domenę angela4leader.co.uk. Zwołała niedorobioną konferencję prasową, na którą prawie nikt nie przyszedł i stała tam, czerwona jak burak, wzywając w próżnię imiona dziennikarzy, którzy tam nie przybyli.

Puczyści próbowali wykluczyć Corbyna z ponownego kandydowania metodą administracyjną. Próbowali przesądzić, że urzędujący lider też musi zostać ponownie nominowany przez odpowiednią liczbę posłów z ramienia Partii Pracy. Zespół Corbyna stał na stanowisku, że według dokumentów statutowych partii, urzędujący przewodniczący ma to prawo automatycznie. Jedynie challengers – ci, którzy rzucają mu wyzwanie – potrzebują takiej nominacji. Sąd przyznał rację „corbynistom”.

Jak można robić tak dziadowski pucz? Nawet nie sympatyzując z puczystami, trudno się było nadziwić, dlaczego nie dali sobie trochę czasu, żeby się naprawdę przygotować i zrobić coś z głową, zamiast tylko ścigać się na nowe sposoby na samozaoranie.

Powodem tej nerwówki nie był wcale żaden Brexit tylko nadchodząca data oficjalnej publikacji Raportu Chilcota. Tematem Raportu Chilcota jest wojna w Iraku i prawne podstawy udziału Welkiej Brytanii w tej katastrofie. Raport powstawał zbyt długo, ale trochę dlatego, że okazał się bardzo szczegółowy i bardzo długi. Miał odpowiedzieć na pytanie, czy istniały prawne podstawy, żeby Wielka Brytania mogła tak sobie nonszalancko pobiec ze Stanami Zjednoczonymi na tę wojnę. Czy Saddam Husajn miał broń masowego rażenia? Czy były dowody? Czy jej używał? Czy wyczerpane zostały inne (dyplomatyczne) sposoby na rozwikłanie sytuacji? Pomimo iż Raport został ubrany w wyjątkowo ostrożne formuły, już przed jego publikacją nie było w zasadzie wątpliwości, że odpowiedzi na wszystkie te pytania będą brzmiały mniej lub bardziej „nie”. To z kolei oznaczałoby, że ówczesny premier Tony Blair wciągnął Wielką Brytanię w wojnę, która była po prostu nielegalna. Wciągnął ją w zbrodnie wojenne, które zrodziły współczesne patologie tamtej części świata, z Państwem Islamskim na czele. Wciągnął ją w wojnę, której przeciwna była większość brytyjskiego społeczeństwa, pomimo zmasowanej prowojennej propagandy w większości mediów. Od tej wojny zaczął się też kryzys społecznej wiarygodności Labour Party i proces wykruszania się jej rozczarowanego elektoratu.

Jeremy Corbyn był tymczasem jednym z najbardziej konsekwentnych krytyków takich imperialnych eskapad w ogóle i tej konkretnej wojny w szczególności. I już jako lider Labour dał do zrozumienia, że jeśli zostanie premierem, to nie da się wykluczyć, że sprawa odpowiedzialności Tony’ego Blaira za zbrodnie wojenne w Iraku znajdzie się na porządku dnia. Blair pozostaje nieformalnym „patronem” prawego skrzydła Partii Pracy, którego personel jest mu na różne sposoby mu dłużny lub zobowiązany. Jak wykazało śledztwo przeprowadzone przez niezależny serwis informacyjny TheCanary.co, podjęte później przez niektóre inne media, agencja PR-owa Portland Communications, związana z najbliższymi przyjaciółmi Blaira, odegrała kluczową rolę w atakach na Corbyna.

Ale Raport Chilcota został opublikowany. Jego werdykt jest, mimo przesadnie ostrożnego języka i metodologii, jasny: nie było podstaw do tej wojny. Corbyna nie udało się usunąć przed czasem, pozostają wewnątrzpartyjne wybory.

Who is Owen Smith?

Puczyści wyłonili kandydata żenującego jak cały ich blok. Gdyby ktoś rok temu powiedział nazwisko Owen Smith, chyba jedyną możliwą reakcją byłoby pytanie: Who is Owen Smith? Albowiem Owen Smith jest nikim par excellence. Mydłkiem, który swoją bezpłciowość musi kompulsywnie nadrabiać seksistowskimi kometarzami na Twitterze i gdzie indziej. Mówi, że opowiada się za wszystkimi tymi wartościami, co Jeremy Corbyn. Na czym więc miałaby polegać korzyść z zastąpienia nim Corbyna? Dlaczego jako poseł nigdy nie wykazał swoimi głosami czy wystąpieniami swojego stosunku do tych wartości? Dlaczego tak się z nimi ukrywał? Za to w młodości lobbował na rzecz pełzającej prywatyzacji narodowego systemu ochrony zdrowia jako piarowiec koncernu farmaceutycznego Pfizer.

Przeciwnicy Corbyna kandydaturą Smitha próbują desperacko przechwycić część definitywnego zwrotu w lewo w szeregach własnej partii, stąd rzekome poparcie Smitha dla tych samych wartości. Smitha przeciwstawiają jednak jako bardziej „wybieralnego” w kategoriach przyszłych wyborów parlamentarnych – Corbyn rzekomo nie jest. Jednak to Corbyn wypada w sondażach lepiej, podczas gdy Smith okazuje się po prostu chodzącą serią gaf. Teraz okazuje się, że Corbyn może wygrać jeszcze większą przewagą głosów, niż poprzednim razem. Od kilku miesięcy do Labour Party zapisują się masy nowych członków, w liczbach sięgających dziesiątek tysięcy tygodniowo. Wszystkie szacunki są jednomyślne: miażdżącą większość z nich stanowią zwolennicy Corbyna. Liczba członków wynosi już ok 640 tys. To więcej niż mają wszystkie inne partie polityczne w Wielkiej Brytanii razem wzięte. Czyni to też Labour Party najliczebniejszą obecnie partią socjaldemokratyczną w Europie, jeżeli nie partią polityczną w ogóle.

Partyjna biurokracja, w większości mocno osadzona w prawym skrzydle partii, wrośnięta w ideologię i koneksje blairystowskie, znalazła się na widok tych procesów w stanie paniki. Pojawiają się insynuacje, że to fala „trockistowskich sekciarzy” infiltruje Partię Pracy – jakby w Wielkiej Brytanii było kiedykolwiek tylu trockistów. Owen Smith właśnie znowu wyciągnął z kapelusza „antysemitów”.

Kilka tysięcy członków dowiedziało się, że zostało zawieszonych w prawach członkowskich (a więc i w prawie do głosowania na przewodniczącego) pod przedziwnymi pretekstami. Najczęściej chodziło o jakiś tweet czy status na Facebooku, wygrzebany gdzieś z odmętów 2014 roku, a wyrażający poparcie dla postulatu czy przedstawiciela innej partii politycznej, dziwnym trafem najczęściej Zielonych. To polityka przestała nagle polegać na przekonywaniu do swoich idei, do swojego projektu nowych ludzi, zdobywania ich dla swojego programu? Czy zdobywanie tych, którzy kiedyś sympatyzowali z innymi partiami, nie jest częścią, a nawet miarą sukcesu politycznego? Jak bez tego można kiedykolwiek wyjść z opozycji?

Na domiar złego 130 tys. ludzi zostało pozbawionych prawa głosu, bo zapisali się do partii za późno, choć w momencie, kiedy się zapisywali, strona internetowa informowała, że zyskują to prawo automatycznie. Od wielu wyciągnięto dodatkowe 25 funtów, za które mieli nabyć to prawo, jeżeli zapisywali się po upływie określonego terminu. Ich pieniądze poszły potem na prawników walczących w sądach administracyjnych o utrzymanie tego administracyjnego wykluczenia.

Nawet te czystki nie dają puczystom większych szans na przesądzenie wyniku na swoją korzyść. Na prawym skrzydle partii i wśród jego sponsorów pojawiają się więc tu i ówdzie głosy, że dojdzie do rozłamu, że prawe skrzydło ukonstytuuje się w nową partię. Podobno już jacyś prawnicy przyglądają się, jak w takim scenariuszu przejąć zasoby partii, zwłaszcza nazwę i logo. Z drugiej strony w niejednym okręgowym oddziale partii (Constituency Labour Party) odżywają szepty o deselekcji – odwołaniu posłów niezdolnych do pracy z nowym przywództwem partii i zastąpieniu ich innymi przez ich okręgi wyborcze. Miażdżąca większość CLP (285) poparła Corbyna. Smitha zaledwie 53.

Wynik wyborów w Partii Pracy ogłoszony zostanie 24 września.

Jarosław Pietrzak

Jest to dłuższa wersja tekstu, który w skróconej postaci ukazał się dzień wcześniej w serwisie Strajk.eu.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Brexit, status quo i przyszłość

Zgadzam się z tymi, którzy – jak lewicowy grecki badacz Stathis Kouvelakis – uważają, że Unia Europejska jest antydemokratycznym, neoliberalnym monstrum, realizującym interesy wielkiego kapitału. Nie da się jej zreformować  w stronę bardziej demokratyczną, realizującą lewicową, solidarną wizję postępu społecznego, ponieważ została ona wymyślona i zaprojektowana w sposób antydemokratyczny i w antydemokratycznych celach. Unię Europejską zaprojektowano tak, by mogła funkcjonować, procedować i decydować, realizując interesy politycznych i ekonomicznych elit kontynentu niezależnie od woli jego społeczeństw, a nawet otwarcie tej woli wbrew. Jak pokazał przykład Grecji – nawet kosztem najsłabszych społeczeństw kontynentu, gotowa złożyć je na ołtarzu zyskowności niemieckich i francuskich banków oraz niemieckich obsesji monetarnych. I nie ma się co łudzić, że na Grecji się to skończy. Skłaniam się ku jego stanowisku, że jedynym prawdziwym wyjściem jest rozwiązanie Unii Europejskiej i budowa nowego projektu solidarnej Europy postępu społecznego zamiast UE, a nie w jej ramach.

Niemniej jednak uważam Brexit za katastrofę. Kontekst i kolejność wydarzeń, a także to, kto jest danych wydarzeń sprawczym podmiotem – to wszystko są rzeczy, które mają ogromne znaczenie. To, czy Unię Europejską zastąpi Europa solidarności i postępu społecznego, zależeć będzie od tego, kto rozmontuje tę pierwszą. Jeśli rozmontuje ją rasistowska prawica, to naprawdę nie zrobi się od tego więcej miejsca dla najbardziej postępowej lewicy.

Brexit, Lexit, szmexit

Brexit jest zwycięstwem rasistowskiej prawicy. To ona (UKIP i najbardziej nieprzewidywalne skrzydło rządzącej Partii Konserwatywnej) nadała ton całej kampanii. Imigranci, imigranci, imigranci. To była jedyna śpiewka. Jeżeli członkowie Socialist Workers Party i innych jeszcze mniejszych grup o jeszcze mniejszym znaczeniu wyobrażają sobie, że powtarzając we własnym gronie kilku tysięcy osób (w skali 65-milionowego kraju) własne argumenty stworzyły jakąś alternatywną narrację o Lexicie, lewicowym wyjściu z Unii, to świadczy to tylko o ich grupowym narcyzmie. Jakieś trzy artykuły na łamach „The Independent” to jeszcze nie realnie funkcjonująca w społeczeństwie alternatywna narracja. Ludzie, którzy w Anglii z dala od Londynu i Liverpoolu zagłosowali za wyjściem, nie mieli przed oczyma rozległych analiz na łamach „International Socialism Journal” tylko nagłówki o imigrantach krzyczące do nich z pierwszych stron tytułów prasowych Ruperta Murdocha. O znaczeniu tej rasistowskiej kampanii świadczy erupcja rasistowskich incydentów po ogłoszeniu wyników referendum. Policja oficjalnie potwierdza przekraczjący 500% skok liczby oficjalnie odnotowanych incydentów tego rodzaju. Angielscy rasiści poczuli, że nareszcie nie muszą swojego rasizmu ukrywać – poczuli się dumni.

To, jaka kampania i przez kogo prowadzona wygrała, to na dodatek tylko pierwsza połowa problemu. Druga jest taka, że nawet gdyby głosowano ze słusznych powodów, potrzebny jest jeszcze dobry plan działania. Odpowiedzialni za kampanię Leave tymczasem nigdy nie opracowali żadnego planu, jak to tak konkretnie będzie wyglądać. Wielką Brytanię czekają więc lata chaosu, który zresztą natychmiast się rozpoczął (dramatyczne spadki na giełdzie, spadek funta do najniższego od ponad trzydziestu lat poziomu). Zwolennicy Lexitu, którzy cieszą się z rezultatu jak z własnego zwycięstwa, są chyba w stanie jakiegoś zaczadzenia. Przypuszczam, że rację ma ekonomista Michael Roberts, który uważa, że Brexit akceleruje kolejną globalną recesję, czy też kolejną fazę obecnego kryzysu systemu kapitalistycznego. Przedstawiciele radykalnej lewicy popierającej Lexit, którym w czasie kampanii udało się upchnąć trzy artykuły w „Independencie”, a poza tym pisywali na swoich radykalnych blogach czytanych głównie w ich własnych niszach ideowych, wyobrażają sobie teraz, że w warunkach nadchodzącego chaosu, słaba i rozbita od dawna lewica nagle rozkwitnie, dotrze ze swoim przekazem do całego brytyjskiego społeczeństwa i porwie jego serca. Oh dear…

Niestety, ostatnim razem, kiedy kapitalizm pogrążony był w tak głębokim strukturalnym kryzysie (faza B u starego dobrego Kondratiewa), a europejska lewica była za słaba, by w kilku kluczowych krajach powstrzymać rasistowską prawicę, to wyjście z tego kryzysu kosztowało ludzkość II wojnę światową. Miejsce City of London w sfinansjeryzowanej strukturze współczesnego kapitalizmu czyni Wielką Brytanię jednym z kluczowych krajów. Tak więc powtórzę: kolejność wydarzeń, oraz to, kto gra w nich pierwsze skrzypce, ma znaczenie – ma znaczenie kolosalne.

Pustynia rzeczywistości

Mleko się już jednak rozlało i lewica musi być gotowa na trudne do przewidzenia tempo wydarzeń. W tym celu musimy przede wszystkim rozumieć, co się dzieje.

To, że wygrała rasistowska kampania sprowadzająca całą dyskusję do „problemu imigrantów”, nie znaczy, że wszyscy, którzy głosowali za opuszczeniem Unii Europejskiej, są rasistami i głosowali z rasistowskich pobudek. Dla większości z nich ten rasizm był po prostu jedyną zaoferowaną im możliwością artykulacji zupełnie innych bolączek.

Chyba najbardziej przenikliwą i frapującą z napisanych na gorąco interpretacji referendum zaproponował Will Davies, autor książki The Happiness Industry. Jego artykuł Thoughts on the Sociology of Brexit opublikowany został na blogu Political Economy Research Centre. Za Brexitem głosowali mieszkańcy Anglii i Walii spustoszonej w procesach neoliberalnej restrukturyzacji brytyjskiego kapitalizmu, poza (zasysającym większość zasobów w kraju) Londynem i Liverpoolem. Mieszkańcy miast i miasteczek, w których manifestowała się kiedyś przemysłowa potęga Wielkiej Brytanii, ale których przemysły pozamykała Margaret Thatcher, a próżni po nich nic w zadowalający sposób nie wypełniło. Mieszkańcy tej porzuconej Anglii i Walii po raz pierwszy od dziesięcioleci (wielu z nich po raz pierwszy w życiu) mogli oddać głos, który naprawdę będzie miał znaczenie, naprawdę zmieni reguły gry, wstrząśnie czymś, zamiast tylko wymieniać twarze decydujące ostatecznie jedynie o ornamentach polityki pozostającej cały czas w ramach tego samego paradygmatu. Niektórzy może nawet i w to nie wierzyli, ale chcieli tę możliwość sprawdzić. Nawet jeśli mieliby sobie tym wyrządzić krzywdę, to byli na nią gotowi w zamian za pierwszą w życiu okazję naprawdę bolesnego walnięcia brytyjskiego establiszmentu „po ryju”. Ewentualność, że wyrządzą sobie samym zbiorową krzywdę, mogła nawet być świadoma i odegrać rolę w podjęciu takiej, a nie innej decyzji. A to dlatego, że głosowały tak grupy społeczne, które nie wierzą już, że mają jeszcze jakąś przyszłość wartą tego słowa. Przyglądanie się pełzającej deklasacji własnych dzieci nie jest tego słowa warte.

Umieszczałoby to Brexit w szerszych procesach społecznej delegitymizacji neoliberalnych elit w oczach ich społeczeństw. Od Stanów Zjednoczonych po Austrię gniew ludu eksploduje ostatnio poparciem dla kandydatów od lewa (Bernie Sanders) do prawa (Donald Trump), których cechą wspólną jest to, że polityczny establiszment niestrudzenie przedstawia ich jako wybór abolutnie nieracjonalny. Dziesiątki milionów ludzi w Europie i Ameryce Północnej mają już powyżej uszu racjonalności zdefiniowanej przez książęta neoliberalnego kapitalizmu i ich urzędowe wieszczki głoszące swoje wyroki z Delf dominujących nadawców telewizyjnych.

Ale głęboki kryzys legitymizacji panującego systemu społeczno-ekonomicznego nie kończy się bynajmniej na tym, że w sprawiedliwość czy słuszność tego systemu nie wierzą już jego ofiary!

Status quo nie istnieje

Chciałbym umieścić Brexit w jeszcze innej sekwencji wydarzeń. Już jakiś czas temu niemiecki ekonomista i socjolog Wolfgang Streeck (w eseju pt. How Will Capitalism End?) zwracał uwagę na to, że nawet elity neoliberalnego kapitalizmu od dawna czują, że ich pozycji nie podpiera już żadna forma legitymizacji – politycznej, moralnej, symbolicznej, kulturalnej. I to dlatego tak bezwstydnie kradną. Nie boją się utraty twarzy, bo wiedzą, że już i tak jej nie mają. Wyszarpują rządowe bailouty dla banków, które doprowadzili na próg bankructwa. Z publicznych (te bailouty) lub akcjonariuszy pieniędzy wypłacają sobie wielomilionowe premie albo odprawy, nawet gdy przynieśli kierowanym instytucjom kolosalne straty. Nie ukrywają kolesiowskiej, korupcyjnej natury kontraktów rządowo-biznesowych czy jawnie oszukańczej lub hazardowej natury wielu produktów finansowych. Z wyjątkiem jakiejś dziwnej i pozbawionej międzynarodowego znaczenia Islandii, nikt z nich za największe nawet przestępstwa finansowe czy skarbowe nie trafia za kratki, nie traci stanowisk, nie spotyka się z ostracyzmem polityków ani mediów. Żaden przekręt, żadne Panama Papers – nic nie jest dziś wystarczającym skandalem, żeby zakończyć twoją karierę, jeśli jesteś jednym z neoliberalnych książątek. Jeżeli ktoś trafi do więzienia, to – jak w przypadku afery LuxLeaks – ci, którzy ujawnią oszustwa finansowe i skarbowe, a nie ci, którzy ich dokonywali.

Nawet władcy tego świata, nawet ci, którzy są największymi beneficjentami neoliberalnego kapitalizmu, nawet ci, którzy nim zarządzają, nie wierzą już w status quo. Nie wierzą, że ten system jest do utrzymania. Wiedzą, że jego dni są policzone i wkrótce wszystko z hukiem rozleci się na kawałki.

Dlatego jedni z nich kradną na potęgę, żeby złowić, ile się da w tych ostatnich dniach przed Armagedonem, rozglądając się jednocześnie za jakimś rozległym a odludnym ranczem w Panamie, Paragwaju czy Patagonii, na którym będzie się można schować przed gniewem ludu, gdy ten zostanie zostawiony sam z łupinami po katastrofie. Inni, ci o najbardziej makiawellicznym usposobieniu, w zaciszu gabinetów projektują nam nowy świat, w którym społeczeństwa podlegają zmilitaryzowanej kontroli i nadzorowi, z całymi ich sektorami pozbawionymi istotnej części praw na różnych arbitralnych podstawach.

Jeszcze inni stracili z oczu jakąkolwiek przyszłość godną tego słowa – dokładnie jak ci sfrustrowani mieszkańcy Anglii i Walii z dala od Londynu i Liverpoolu, tyle, że zupełnie inaczej wyglądają ich rachunki bankowe. Niemniej jednak i oni nie są już w stanie ogarnąć jakiejkolwiek dłuższej perspektywy, nie potrafią już długofalowo zarządzać swoimi przywilejami za pomocą urządzeń, które do niedawna doskonale się w tym zadaniu sprawdzały – prasy, telewizji, sondaży, ratingów, „opinii rynków”. Reagują więc tylko w najbardziej krótkoterminowej perspektywie – jak przeciągnąć ten cały bajzel do jutra, do przyszłego miesiąca, do końca roku. Albo zupełnie nie wiedzą już, co robić. Nie wiedzą już, co robią. I w tej niewiedzy robią już po prostu byle co, w nadziei, że raz na ileś ciosów wystrzelonych na oślep coś się uda, w coś się trafi.

Brexit, i sposób, w jaki Torysi pod przywództwem Davida Camerona się weń wpakowali, to jedna z tych ostatnich historii. Niezwykle spektakularny przykład i coś na kształt definitywnego dowodu, że władcy tego świata nie wiedzą już, co robić i dlatego robią byle co. Przykład jest tak spektakularny, a dowód tak definitywny, ponieważ brytyjska Partia Konserwatywna przez półtora stulecia była najbardziej efektywnym, najbardziej niezawodnym i nabardziej doświadczonym politycznym wykonawcą interesów brytyjskich kapitalistów i kapitalizmu w Wielkiej Brytanii. Od pokoleń wdrożonym i przygotowanym do zarządzania kapitalizmem na niebagatelną, bo światową skalę. Nawet po utracie kolonialnego Imperium brytyjski kapitalizm pozostał przecież jedną z najbardziej „umiędzynarodowionych” formacji kapitalistycznych, z pokrywającą cały świat siecią wielokierunkowych interesów, a City of London jest do dziś czymś w rodzaju finansowej wicestolicy światowego kapitalizmu (nawet międzynarodowe transakcje w euro, choć Wielka Brytania nie wstąpiła do unii walutowej, największy swój globalny wolumen miały dotąd w City of London, nie we Frankfurcie). I nawet ci ludzie, mimo stu pięćdziesięciu lat przekazywanego z pokolenia na pokolenie takiego doświadczenia, dla krótkoterminowej korzyści odbicia głosów UKIP-owi w ostatnich wyborach i rozwiązania wewnętrznej kłótni we własnych szeregach, zaryzykowali interesy całej klasy kapitalistów w Wielkiej Brytanii. W zasadzie, jak już wyraźnie widać, wywrócili cały kram brytyjskiego kapitalizmu do góry nogami.

Cameron chciał upiec nie wiadomo ile pieczeni na jednym ogniu. Jednych załatwi, bo „no przecież zrobiłem referendum, nie moja wina, że naród chciał jednak pozostać w Unii”, i zostaną, choć rozczarowani, po jego stronie. Drugich załatwi na zasadzie: „zrobiłem referendum, ale przecież wiedziałem, że wszyscy i tak zagłosują za pozostaniem, niczego tak naprawdę nie ryzykowałem” – też zostaną z nim. Tak to miało wyglądać. Nawet jeszcze niespodziewanie przyspieszył referendum, w którego kontekście przez wiele miesięcy mówiono raczej o roku 2017, aż tu nagle czerwiec 2016. Boris Johnson z kolei myślał, że nawołując do głosowania za opuszczeniem Unii wzmocni swoje karty na prawym skrzydle Partii Konserwatywnej i przygotuje sobie grunt pod przyszłe przywództwo Torysów, a kampania Leave i tak przegra, nie może być inaczej. W rzeczywostości okazało się, że żaden z nich nie wiedział, co czyni. Dlatego nikt nie opracował politycznych i ekonomicznych scenariuszy wychodzenia z Unii Europejskiej, symulacji, jakie branże mogą tym zostać dotknięte, pomysłów, na jakieś miękkie lądowanie dla nich. Nie mówiąc już o takich szczegółąch, jak sytuacja prawna mieszkających już w UK obywateli innych państw Unii i mieszkających w innych państwach Unii obywateli UK (ani jedni, ani drudzy nie mieli prawa głosu w tym referendum). Nie istnieje żaden plan, nikt nie wie, co teraz.

Kiedy w takiej sytuacji baronowie New Labour, sieroty po Tonym Blairze, zamiast wykorzystać sytuację, czyli Torysów na krawędzi rozpadu, do oblężenia rządu i wymuszenia nowych wyborów, rzucają się w wir spisków przeciwko przywództwu Jeremy’ego Corbyna (w jawnej współpracy z dziennikarzami BBC i „Guardiana”), to jest to kolejna odsłona tego samego procesu. Prawe skrzydło Labour Party (większość jej parlamentarzystów) to dla brytyjskich kapitalistów awaryjne narzędzie zarządzania brytyjskim kapitalizmem, na wypadek gdy urny wyborcze zawiodą Torysów. Wewnętrzny spór w Labour w tym momencie, jeśli ulegnie eskalacji, będzie najpewniej oznaczał polityczną anihilację Labour Party na lata, albo na zawsze. Ale posłowie Partii Pracy tym właśnie się teraz zajmują, z własnego wyboru. To dlatego, że baronowie New Labour, symbiotycznie związani z brytyjskimi kapitalistami (inicjatorka obecnego antycorbynowskiego „zamachu stanu” wewnątrz Partii Pracy, Margaret Hodge, ma swoje za uszami, jeśli chodzi o uciekanie przed podatkami) tak samo nie wiedzą już, co robić i robią w amoku byle co. Wystarczy spojrzeć na beznadziejne nieprzygotowanie „zamachowców” – nie mają nawet żadnej propozycji, kto właściwie miałby zastąpić Corbyna.

Kiedy klasy panujące ancien regime’u nie wierzą już w utrzymywalność status quo, znaczy to, że status quo już nie istnieje. Skończyło się, choć siłą naszego przyzwyczajenia utrzymują się jeszcze jego pozory. Umiarkowani reformiści na „realistycznej lewicy”, którzy proponują przyszywanie drobnych prospołecznych poprawek do istniejącego porządku, są być może ostatnimi, którzy wierzą jeszcze w to status quo. Być może nikt nie jest dziś bardziej odklejony od rzeczywistości, niż tacy „realiści”.

Co z tego wynika? Może to, że na ostrożny realizm i ostrożne, reformistyczne korekty zastanej rzeczywistości lewica nie może już sobie pozwolić? Może nie ma już na to czasu i Europę (nie Unię Europejską a Europę) jako całość i jej poszczególne państwa i społeczeństwa uratować może już tylko odwaga radykalnego przedefiniowania naszej społecznej – ekonomicznej i politycznej – rzeczywistości? W przeciwnym razie miotające się już jak kurczak bez głowy elity neoliberalnego kapitalizmu, zanim uciekną za swoimi pieniędzmi na Kajmany i Wyspy Dziewicze, wepchną nas wszystkich w spiralę ekonomicznego chaosu lub wojennej przemocy. Albo jednego i drugiego.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.