Slavoj Žižek pisze gdzieś (pewnie, jak to on, w więcej niż jednym miejscu), że ideologiczny problem naszych czasów, naszego życia w neoliberalnym kapitalizmie, nie polega wcale na tym, że brakuje dostępnych nam krytyk kapitalizmu. Krytyki banków, giełdy, wielkich korporacji (konkretnych lub w ogóle) mamy w istocie całe zatrzęsienie, nawet w kulturze popularnej i hollywoodzkich blockbusterach. Prawdziwy problem polega na tym, jak te krytyki są zawężone i wybiórcze, gdzie się wszystkie zatrzymują i tracą impet, jak niewielki wycinek realnego kapitalizmu tak naprawdę poddają krytyce. Banki, spekulacyjne ekscesy giełdowe, zbyt chciwe korporacje.
Krytyki na pół gwizdka
Natomiast sam imperatyw zysku, który decyduje o przetrwaniu każdego podmiotu gospodarczego funkcjonującego w ramach tego systemu? Który kieruje nie tylko Unileverem, bankiem JP Morgan, funduszem BlackRock czy Adidasem, ale i prowincjonalną fabryką gdzieś w Polsce czy Bułgarii, która fałszuje składy swoich produktów, żeby zaoszczędzić na drożejących surowcach, czy małym „rodzinnym” bed & breakfast w Kornwalii, w którym na czarno sprząta tamilska sąsiadka właścicieli?
A nieusuwalny terror konkurencji, który powoduje, że nawet robiąc swoje naprawdę najlepiej w branży albo okolicy, i tak trzeba mieć oczy wkoło głowy, bo nie znamy dnia ani godziny? W każdej chwili ktoś inny może odbić klientów, bo zaniża koszty, np. outsource’ując coś do Bangladeszu albo zajeżdżając imigrantów sans papiers, płacąc im połowę minimalnej i nic za nadgodziny.
A wyzysk? Który, owszem, przejawia się w tym, że dwudziestoparoletni stażysta w londyńskim City umiera pod prysznicem z przepracowania, i w tym, ile wielki belgijski producent czekolady (nie) płaci (przez łańcuch pośredników) uprawiającym to kakao pracownikom rolnym, ale tak samo w tym, że właściciel lokalnego warzywniaka zaharowuje w nim własne dzieci?
A alienacja, czyli poczucie wyobcowania od owoców własnej pracy i braku kontroli nad warunkami własnego życia, doświadczające każdego, kto by żyć, zmuszony jest sprzedawać pracę swoich rąk lub głowy, niezależnie, czy sprzedaje ją spółce-córce Johnson & Johnson, czy właścicielowi lokalnej radiostacji, w której nie można krytykować burmistrza i głównego sponsora?
Wszystko to składa się na wielowymiarową, egzystencjalną przemoc – ekonomiczną, ale i całkiem realnie fizyczną (raz taką, którą dysponenci kapitału spuszczają, psami policji lub wojska, na wyzyskiwanych, by bronić swojego stanu posiadania; raz taką, której bezsilni dopuszczają się na bezsilniejszych w aktach przekierowanej frustracji) – przenikającą całą naszą kapitalistyczną rzeczywistość, a nie tylko banki, giełdę i największe korporacje.
Skoro już było o przemocy realnie fizycznej, nagiej, to wspomnijmy i o wojnach, koniecznych kapitalizmowi, by grabić surowce dla swojego „rozwoju”, poszerzać rynki, pozyskiwać nowe rezerwuary siły roboczej, pokonywać konkurujące siły ekonomiczne i/lub polityczne. A więc o imperializmie, kolonializmie, neokolonializmie, bez których przemocy nawet najbardziej niepozorny kwiaciarz w Amsterdamie, freelansujący twórca apek w Sztokholmie, czy właściciel piekarni w Paryżu mógłby nie być w stanie dorobić się tego, czego się dorobił (bo ta naga siła kształtuje przepływy bogactwa na skalę globalną i decyduje o tym, dokąd popłynie najwięcej nadwyżek i tworząc tam większe rynki).
Popularna krytyka kapitalizmu, której pełno w Hollywood i telewizji, celująca jednak swoje ostrze jedynie w banki, giełdy i korporacje, nie mówi więc „nie” kapitalizmowi w ogóle, a jedynie „wynaturzeniom”. Wynaturzenia nie – kapitalizm może być.
Start-up w miejsce self-made mana
Taka wybiórcza i krótkowzroczna krytyka, żeby wystarczała i działała, potrzebuje pozytywnych przeciwwag dla tych złych banków, giełd i multinationals. Część tej roboty wykonuje właśnie romantyczna ideologia start-upów ery internetu i technologii informacyjnych. Start-upy to nowy pozytywny bohater kapitalizmu, po starym dobrym, ale trochę już zużytym i coraz mniej wiarygodnym self-made manie. Mit start-upów to trochę taki mit self-made mana „zrevampowany” przez przeniesienie jego środka ciężkości z heroicznej osoby przedsiębiorczej na heroiczne przedsięwzięcie i przedsiębiorstwo.
Start-up to bowiem nie każda nowa mała firma, powiedzmy nowy punkt poligraficzny na mieście, a właśnie taka firma, która opiera się na ryzykownym pomyśle technologicznym, którego rozwinięcie zwykle wymaga czasu, ale który, jeżeli się powiedzie, może zrobić wyrwę w dotychczasowym funkcjonowaniu rynku, zapełnić niszę, którą być może sam sobie stworzy, albo tego, że ona tam w ogóle gdzieś leży i czeka, prawie nikt się do tej pory nie domyślał. Zaspokoi wcześniej nieidentyfikowane potrzeby, radykalnie zaspokajanie znanych potrzeb zmieni lub wytworzy potrzeby wcześniej, hm… niepotrzebne.
Romantyczna ideologia start-upów rozkwitła wraz z wielkimi sukcesami umożliwionymi początkowo bardzo małym, kilkuosobowym przedsięwzięciom, które w ciągu kilku czy kilkunastu lat rozwinęły się w rozpoznawalne czasem na globalną skalę marki, jak Facebook, Amazon czy Spotify. I już sama ta obserwacja rzuca światło na ideologiczny charakter mitu start-upów. Za start-upami stoi marzenie, że osiągną równie wielki sukces, ergo staną się kolejnymi wielkimi korporacjami, tyle że poprzez „zhakowanie” dotychczasowego rozdania kart na rynku. Taka ze start-upów opozycja wobec korporacji, że każdy z nich po cichu albo całkiem na głos chciałby się kiedyś (ale lepiej szybciej niż później, bo inaczej ktoś podobny może szybciej przejąć niszę, w którą mierzą) katapultować do jednego z nimi szeregu.
Czystą ideologiczność mitu o start-upach, a także siłę jego oddziaływania, widać także w tym, jak niektóre wielkie korporacje, by romantyzować własną działalność i przyciągać pewien rodzaj siły roboczej – po pierwsze młodej (podatnej na mit start-upów) oraz takiej, która od pracy chciałby też odrobiny ekscytacji, wrażenia, że się nie tylko zarabia na czynsz, ale i uczestniczy w jakiejś przygodzie – prezentują jako swego rodzaju „wewnętrzne start-upy” to, co normalnie nazywano by po prostu ich nowymi projektami (obsługa nowego dużego klienta, praca nad nową kategorią produktu czy usługi, itd.). Wystarczy jednak, że wyodrębni się lub stworzy dla niego nowy zespół w osobnej przestrzeni biurowej, i proszę, już mamy „start-up” (co z tego, że wewnątrz dużej, starej korporacji).
Fantomowa horyzontalność
Ideologia start-upów część swojego sex appealu opiera na wyobrażeniu, jakie niektóre z nich – te, które odniosły spektakularny sukces (a więc zostały szeroko rozpoznawanymi korporacjami) – zdołały wyprojektować na zewnątrz na temat stosunków, jakie panują w ich wnętrzu. Nawet jeśli start-up, któremu się udało, to taki, który sam stanie się korporacją, to może przynajmniej wnosi tę swoją start-upową kulturę, jakościowo jakże inną niż to, co panuje w korporacjach „starszych generacji”.
Te wszystkie „perki”, które pracy w start-upach jakoby towarzyszą z definicji. Piłkarzyki, stół do tenisa albo bilardowy między biurkami, jakieś miejsca do drzemania albo medytacji, siłka, bufet, barek, śmoje-boje. A także stosunki między członkami zespołu, ich horyzontalność w porównaniu z dużymi organizacjami. Horyzontalność względna, często powierzchowna – ale na tym powierzchownym poziomie coś w niej często uderza.
Przez pięć lat pracowałem w Londynie w internetowym start-upie. Takim prawdziwym, bez ściemy, naprawdę robił coś, czego przed nimi nie było i z początku składał się z trzech programistów. Byłem w zespole osobą numer 9 (w kolejności dołączania do zespołu). Żadnego stołu do tenisa ani zakątków do medytacji nie było, ale siedzieliśmy wszyscy wspólnie w jednej biurowej przestrzeni, do tego niezbyt wielkiej, główni czarodzieje IT, CEO i właściciel większościowego pakietu w jednej osobie, główny researcher, księgowa, tłumacze-marketerzy-obsługa-klienta (czyli my). Siedzieliśmy tam wszyscy razem, po robocie wychodziliśmy razem na piwo. Wiedzieliśmy, kto decyduje, ale w codziennych relacjach panowało wrażenie horyzontalności.
Jest jednak kilka poważnych problemów ze start-upami.
Najpierwszy jest taki, że miażdżąca większość z nich ponosi porażkę i upada, co mitologia naszych czasów lubi pomijać. Jest to bezpośrednia konsekwencja jednego z elementów ich definicji: są to ryzykowne przedsięwzięcia usiłujące wbić się w lub sobie wyryć jakąś niewykorzystaną wcześniej lub wcześniej nieistniejącą szczelinę w usługach lub produkcji. Tylko bardzo nieliczne z nich odnoszą naprawdę wielki sukces. Jest tylko jeden Google, jeden Facebook, jeden Amazon i jeden Grindr.
Inne, którym się udaje, rosną do kilkudziesięciu osób personelu. Ten, w którym ja pracowałem, był jednym z tych pośrodku. Udało mu się – ale nie aż tak, żebyście go wszyscy znali. Ma dziś jednak podobno ponad 100 tysięcy klientów w 175 krajach, już w tamtych latach osiągał roczne zyski liczone w milionach funtów. Z przedsięwzięcia, które miało skład personelu jednocyfrowy (9 osób w moim pierwszym miesiącu), pomnożyło go razy około cztery, zanim stamtąd odszedłem (do dzisiaj pozostaje mniej więcej tej wielkości).
Taki wzrost i sukces wystarczyły już, żeby ujawniły się różne tendencje właściwe dla (technologicznych) start-upów w ogóle.
W IT – wszyscy, nawet ci, którzy dołączali dużo później, dostawali już w umowie, że po określonym czasie mogą liczyć na opcje na udziały w firmie (jeśli nie po prostu akcje). My, którzy nie byliśmy w IT, nie mieliśmy tego w umowie i nie dostaliśmy nigdy opcji ani akcji. W kulturę start-upów wpisane jest bowiem przekonanie o swego rodzaju „supremacji informatyków”. Ich praca i wkład są prawdziwie cenne, to one „robią różnicę”, cała reszta to didaskalia, jest zastępowalna, więc nie zasługuje na takie samo traktowanie. Kultura arogancji techies w stosunku do non-techies przenika całą branżę start-upów technologicznych.
Nawet jeśli – uwaga, anegdota – programiści spędzili kiedyś parę tygodni na próbach rozkminienia, co się zdarzyło z danymi z pewnych dwóch tygodni, bo nie przyszło im do głowy nas zapytać, czy coś szczególnego z tamtego okresu pamiętamy, co mogłoby wyjaśnić anomalie, o które się rozbijali. W przeciwieństwie do nich, my już w problemowym okresie tam pracowaliśmy i – guess what – pamiętaliśmy, co się tam stało. Zasięgnięcie wiedzy u nas oszczędziłoby im kupę roboty, ale nadludzie jej nie zasięgają u zwykłych śmiertelników.
Wyklarowała się niewidziana, a jednak wyraźna linia podziału biegnąca na przestrzał naszej wspólnej, otwartej (a jakże) przestrzeni biurowej (obejmującej już wtedy całe piętro w innym, większym budynku). Odjąwszy top management, po jednej stronie byli informatycy/programiści, po drugiej cała reszta, czyli tacy jak ja. Co się w ten sposób wyklarowało? Najwyższa płaca osiągalna po naszej stronie była najniższą, „startową” po ich stronie. Po ich stronie byli wyłącznie mężczyźni, wszystkie kobiety były po naszej (kiedy raz na nowe stanowisko aplikowała programistka z Włoch, w IT byli tak długo skołowani, że straciła zainteresowanie). Oni (w IT) byli niemal wszyscy białymi Anglosasami. Jeden wśród nich Indyjczyk, bo wiadomo. Polak nie zagrzał miejsca na długo. Można by to też skonceptualizować trochę inaczej i połączyć IT i top management w jedną „większą połowę” o większych dochodach. Przybyłby jeden Indyjczyk i jedna kobieta. Reszta tak samo: biali, Anglosasi, mężczyźni. Cała reszta wewnętrznej „diversity” personelu znalazła się po naszej stronie osi dochodowej. Kobiety, imigranci, kontynentalni Europejczycy, nie-Europejczycy.
Coś takiego prawdopodobnie da się zaobserwować w każdym start-upie technologicznym, który odnosi sukces i się rozrasta.
Dysrupcja jako źródło cierpień
Ideologia start-upów jest toksyczna także ze względu na to, że sprzedaje nam wszystkim jako coś dobrego, pożądanego, nawet zbawiennego to, co po angielsku nazywają w tym żargonie disruption. Żeby podkreślić i zachować szczególne znaczenie, jakie to słowo ma w tej ideologii, a którego nie oddają słownikowe tłumaczenia na język polski, ukujmy sobie przez spolszczenie przydatny neologizm: dysrupcja.
Dysrupcja to więc taki rodzaj wstrząsu, zerwania z dotychczasowym stanem rzeczy, który wyrywa w rzeczywistości ekonomicznej lub społeczno-ekonomicznej wyrwę dla zupełnie nowych praktyk, nowych usług i nowych tych usług dostawców, ale i przechwytuje wcześniej istniejące, bardziej tradycyjne segmenty rynku, albo znaczną część wartości tam generowanej. Każe się nam wierzyć, że to coś pozytywnego, co zmienia świat – nasze życie w tym świece – na lepsze. Ale pod warunkiem, że pamiętamy tylko o konsumenckiej stronie naszego istnienia, a zapominamy o tym, że aby konsumować, musimy najpierw zarabiać, co dla miażdżącej większości z nas oznacza sprzedawanie gdzieś naszej pracy.
Uber (start-up, któremu się udało, a więc został korporacją) podsunął nam wydajne i tańsze narzędzie, jak dostać się z punktu A do punktu B, szczególnie dobre w nieprzewidzianych sytuacjach, nieznanych okolicach, itp., ale niszczy istniejące przedsiębiorstwa taksówkowe, czyniąc je niekonkurencyjnymi cenowo, a kierowcom, którzy zastępują tamtych na rynku, oferuje mniej i gorzej, i każe ponosić większe koszty własne.
Facebook, Google i Twitter (niegdysiejsze start-upy, którym się udało, czyli zostały korporacjami) stały się pośrednikami w dystrybucji dostępu do treści w mediach/prasie (za ich pośrednictwem rozsyłane są w świat linki do artykułów, materiałów wideo i audio), za co przechwyciły ogromną część tortu reklamowego, który wcześniej służył do finansowania tych mediów i prasy. Tytuły prasowe upadają, media zatrudniają coraz mniej dziennikarzy, fotografów, reporterów, innych twórców – i na coraz gorszych warunkach.
W skali mniejszych, ale jakoś tam udanych start-upów, niemal każdy z nich osiąga swoją konkurencyjną „krawędź” technologicznymi środkami odcinając klientów starym dostawcom podobnej lub równoważnej usługi, tyle że jeszcze nie tak zdigitalizowanej lub zupełnie „analogowej”, albo odcina im część marży (jak w przypadku aplikacji pośredniczących w dostawach posiłków z restauracji). W każdym takim przypadku jako konsumenci dostajemy coś tańszego, wygodniejszego, szybszego lub oferującego większy wybór, ale za każdym razem ktoś inny na tym traci, i nierzadko jest to bardzo dużo ludzi, całe społeczności, całe branże. Jako konsumenci jesteśmy uwodzeni błyskawicznością dostępu i atrakcyjnymi cenami, ale jesteśmy też (większość z nas) pracownikami i cokolwiek w tej pracy robimy, oni – szamani dysrupcji – w końcu przyjdą i po część tego.
Zamiast podziwiać pomysłowość kolejnych dysrupcji i zazdrościć „geniuszom”, którzy je wymyślają i rozpętują, powinniśmy dostrzec w tym fenomenie to, czym naprawdę jest: formę masowej, zalegalizowanej kradzieży przy użyciu rozwiązań technologii informacyjnej.
Start-upy, romantyzując swoje sukcesy, praktyki i etos, normalizują dysrupcję jako odtąd naszą ekonomiczną codzienność, w wykonaniu tak start-upów, jak i ustabilizowanych technologicznych gigantów, które kiedyś start-upami były i jadą w naszych oczach do dziś na oparach tamtego romantyzmu. Obserwujemy właśnie najnowszą, potencjalnie najbardziej katastrofalną (polecam tekst Naomi Klein), odsłonę takiej planetarnej dysrupcji, sprzedawanej nam przez jej szamanów jako krok ku bez mała Królestwie Niebieskiemu na Ziemi. Chodzi oczywiście o uwolnione ostatnio i puszczone po świecie zabawki AI.
Jarosław Pietrzak
Moja nowa książka – powieść pt. „Nirvaan”.