Zakaz TikToka w USA?

13 marca 2024 izba niższa amerykańskiego Kongresu (Izba Reprezentantów) rzadko spotykaną większością głosów z obydwu stron tamtejszego duopolu politycznego (352 za, 65 przeciw) przegłosowała ustawę potocznie nazywaną „zakazem TikToka” („TikTok ban”). Czy TikTok, platforma społecznościowa, która prześcignęła pionierów (jak Facebook, Instagram, YouTube i Twitter), stając się najpopularniejszą taką usługą na świecie, zostanie faktycznie zakazany w Stanach Zjednoczonych, gdzie używa go prawie połowa społeczeństwa (150-170 mln osób według różnych źródeł), będzie teraz zależało od powodzenia tej ustawy w Senacie. Prezydent Joe Biden już zapowiedział, że ustawę podpisze, jeżeli zatwierdzona przez Senat trafi na jego biurko.

Dotychczas próby zakazania TikToka podejmowano w poszczególnych stanach (np. w Montanie, bez powodzenia), a w niektórych (Nowy Jork) zakazano instalowania go na telefonach służbowych pracowników administracji państwowej. Tego rodzaju zakazy na urządzeniach służbowych nie powinny jednak być kontrowersyjne, choćby dlatego, że zbyt wiele aplikacji rozrywkowych zawiera zbyt wiele „dziur” stanowiących zagrożenie dla całych urządzeń i wszelkiej prowadzonej na nich komunikacji. W 2020 „ze względów bezpieczeństwa”, po napięciach na granicy z Chinami, TikToka bez uprzedzenia zakazał rząd Narendry Modiego w Indiach.

W obecnej sytuacji w Kongresie, jak w soczewce, skupia się cała wiązka paradoksów charakteryzujących obecny globalny kryzys liberalnej demokracji (i kapitalizmu jako jej ekonomicznej bazy). Kryzysu, który w Polsce lubimy naiwnie uważać za lokalny i związany wyłącznie z politycznymi rozbojami Prawa i Sprawiedliwości.

Pekiński łącznik

TikTok należy do potężnej dziś (wartość szacowana na 200 miliardów dolarów) chińskiej korporacji ByteDance i z tego właśnie względu pierwsze pomysły jego zakazu na terenie Stanów Zjednoczonych próbowała forsować administracja Donalda Trumpa.

Administracja Trumpa nie zainicjowała obecnej polityki wrogości wobec Chin – jej ziarna zasiała w drugiej dekadzie XXI w. administracja Baracka Obamy. Podobnie jak w Europie już wtedy stopniowo przybliżano amerykańskie instalacje i bazy wojskowe do granic Rosji, na Pacyfiku przysuwano je coraz bliżej Chin, zwiększając liczebność ich obsady.

Za (pierwszej -?) czterolatki Trumpa w siłę urosło jednak to skrzydło waszyngtońskiej „partii wojny”, które kolejną wielką jatkę (bezpośrednią lub by proxies) chciałoby stoczyć z Chinami raczej niż z Rosją. Dlatego to, co Obama robił po cichu, Trump zaczął robić hałaśliwie i obcesowo, rozpętując z Chinami wojnę handlową toczoną przy pomocy merkantylnych narzędzi celnych i brania na celownik wyselekcjonowanych wielkich graczy chińskiego przemysłu. Zwłaszcza sektora technologicznego, którego blitzkrieg na światowych rynkach stanowi wyraźne zagrożenie dla amerykańskiej hegemonii. Producent smartfonów Huawei i TikTok właśnie to najgłośniejsze epizody w tym wątku.

Za czasów Trumpa zwolennicy zakazu TikToka używali wobec tej platformy i aplikacji zarzutów, które można postawić innym gigantom social media – i kto wie, czy nie bardziej podstawnie. Że nie wiadomo, jakie wcale niekonieczne dane gromadzi i co z nimi potem robi. Że zaprojektowany jest tak, by uzależniać od siebie swoich użytkowników, często młodych ludzi, których głodne rówieśniczego uznania umysły są na te wszystkie sztuczki ze strzałami dopaminy szczególnie podatne. Że jego algorytmy mogą manipulować zasięgami różnych treści, mogą więc celowo promować nie tylko głupie czy autodestruktywne zachowania (pod postacią wiralowych „challenges”), ale i narracje polityczne czy nawet konkretne partie w okresach kampanii wyborczych czy referendalnych, wpływając na ich wyniki.

Od dawna wiemy, że Facebook ma dokładnie wszystko to samo na sumieniu. Dopiero powiązanie tych właściwości social mediów jako takich z chińską siedzibą korporacyjnego właściciela sprowadziło na TikToka groźby, przed którymi Facebook stawać nigdy nie musiał. Uzależnieni od Facebooka stają się posłusznymi konsumentami (Facebooka i promowanych tam towarów), są więc opłacalni dla systemu. Facebook, owszem, majstruje przy widoczności przekazów politycznych – ale robi to nie tylko w interesie Imperium Amerykańskiego i jego sojuszników, ale wręcz we współpracy z jego agencjami bezpieczeństwa (jak pokazuje cenzura treści dotyczących izraelskiego ludobójstwa w Gazie). TikTok jest oskarżany, że robi to samo dla i we współpracy z rządem w Pekinie, który pewnie tak naprawdę jest współwłaścicielem ByteDance.

Zwolennicy tej ostatniej tezy opierają ją na tym, że nie mają dostępu do pełnych danych dotyczących struktury własności tej firmy. Chińczycy zaprzeczają, że rząd współ-posiada ByteDance. W Chinach nie brakuje całkowicie prywatnego kapitału, ale jednocześnie nawet w Szanghaju, od dawna kojarzonym jako jedno z centrów chińskiej akumulacji kapitału, do dzisiaj jakąś jedną czwartą PKB generują przedsiębiorstwa państwowe. Teoretycznie nie da się wykluczyć, że za pośrednictwem jakiegoś instrumentu inwestycyjnego część udziałów w tak kolosalnym sukcesie handlowym, jak ByteDance, rzeczywiście mogłoby posiadać chińskie państwo. Faktem jest jednak, że w Chinach prywatny kapitał realizuje wytyczne i plany rozwojowe rysowane przez rząd tak samo jak przedsiębiorstwa w posiadaniu państwa. Pokusa działania poza tymi ramami – a tym bardziej im wbrew – bywa karana surowo.

Przechodzimy więc do pierwszego paradoksu. Najpopularniejszą – w skali globu – aplikacją z gatunku social networks, dostępną za pośrednictwem medium (internetu), które powstało jako wehikuł globalnej dominacji amerykańskiego kapitału i globalnej pax americana, a zarazem medium, któremu towarzyszy mit założycielski organicznego powiązania z legitymizującą kapitalizm liberalną demokracją (bo miało przynieść rozkwit wolności słowa), okazuje się usługa stworzona w ramach chińskiego systemu gospodarki centralnie planowanej.

Na drugi paradoks – nazywając go bez ściemniania hipokryzją – wskazują władze chińskie. Stany Zjednoczone promując (lub forsując) na całym świecie zasady wolnego handlu, otwieranie granic dla przepływów kapitału, towarów, usług i informacji, utrzymują, że te zasady są obiektywnie dobre dla wszystkich i służą ogólnemu dobrobytowi ludzkości. Gdy jednak według tych zasad sukces odniesie oferta konkurencyjna dla kapitału amerykańskiego, szybko się okazuje, że tak naprawdę te „uniwersalne” zasady są dobre tylko wtedy, kiedy są korzystne dla Amerykanów.

Wolność słowa

Jest jeszcze jeden paradoks związany w tej historii bezpośrednio z Chinami. Wśród „aktywistów”, którzy prowadzą i popierają kampanie na rzecz zakazu TikToka w USA, są uciekinierzy z „prodemokratycznych” protestów w Hongkongu. Ci sami ludzie, którzy mieli Chinom za złe, że zakazują dostępu do treści, mediów i platform, krytykując brak wolności słowa, domagają się teraz w Stanach Zjednoczonych zakazu popularnego medium i platformy, co bez wątpienia dotknie wiele treści tam znajdujących najlepsze pole dla swego obiegu. Jak pokazuje udział jednej z tych osób w rozmowie w „Inside Story” na Al Jazeera English, są oni nawet świadomi istnienia tego paradoksu, ale nie mają nawet żadnej retorycznie przekonującej propozycji jego rozwiązania. Wygląda na to, że o tym, co jest dobre, a co złe, decydują nie żadne pryncypia tylko czy to robią Chiny, czy USA.

Być może przed doświadczaniem tego paradoksu na przyszłość musimy się po prostu zabezpieczać prostym testem: czy erupcję „demokratycznych protestów” w danym miejscu popierają Stany Zjednoczone? Jeżeli tak, to nie marnujmy politycznych afektów na solidarność z takimi protestami.

Grubo ponad miliard ludzi używa dziś TikToka regularnie i nie tylko po to, żeby tam oglądać wygłupy innych ludzi, ale także po to, by się nawzajem wymieniać informacjami, wiedzą i opiniami. Dlatego w liberalnej demokracji, jeśli przyjmować jej deklaracje za dobrą monetę, nie można oddzielić korzystania z tej aplikacji – zarówno przez odbiorców, jak i przez nadawców rozpowszechnianych tam treści – od kwestii wolności słowa i prawa do informacji, wartości afirmowanych i chronionych ze szczególnym naciskiem przez amerykańską konstytucję. I to właśnie z tego względu podjazdy administracji Trumpa ostatecznie zakończyły się fiaskiem.

Ksenofobiczna prawica i skrajne centrum: opozycja i symbioza

Tu dochodzimy do kolejnego paradoksu, szczególnie symptomatycznego dla okresu po kryzysie finansowym 2008 r. Z perspektywy czasu widać już wyjątkowo wyraźnie, że wtedy to ostatecznie skonsolidowała się rządząca dziś niemal wszystkimi „zachodnimi demokracjami” symbiotyczna relacja pomiędzy prawicą na odcinku spektrum pomiędzy neokonserwatystami a skrajnymi ksenofobami (Trump, Marine Le Pen, Kaczyński, itd.), a tym, co Tariq Ali nazywa neoliberalnym „skrajnym centrum” (Obama, Biden, Macron, Tusk, itd.).

Kiedy Donald Trump próbował zakazać TikToka, krytyka tego pomysłu prowadzona z klucza obrony wolności słowa była powszechna, także w korporacyjnych, neoliberalnych mediach i ostatecznie położyła ten projekt w sądach. Kiedy lokatora Białego Domu wymieniono na sztandarowego reprezentanta neoliberalnego „skrajnego centrum”, ten sam projekt przelatuje przez Kongres błyskawicznie, przy znikomej krytyce w mediach korporacyjnych, przegłosowany przez Izbę Reprezentantów tak szybko, że przedstawicielka marginalnej mniejszości, która zagłosowała przeciwko, Alexadria Ocasio-Cortez, uzasadniła swoje odstępstwo tym właśnie: nienormalnym tempem procedowania, które jej zdaniem wydarzyło się bez miejsca dla merytorycznej debaty.

To samo, za co Trump był równany z ziemią, przechodzi gładko w wykonaniu skrajnego centrum. Dokładnie tak, jak z tymi klatkami, w których służby imigracyjne przetrzymywały honduraskie, salwadorskie i inne dzieci na granicy z Meksykiem. Trump odziedziczył klatki na dzieci po Obamie, a jednak tylko Trump był za nie krytykowany w korporacyjnych mediach.

W tej symbiotycznej relacji neoliberalne skrajne centrum korzysta ze szczelnego parasola ochronnego rozpościeranego wokół jego polityki przez szeroką koalicję korporacyjnych mediów, a neokonserwatywna, ksenofobiczna prawica jest jedyną wobec niego alternatywą, jakiej daje się dostęp do jakiegoś tam czasu antenowego czy do jakiegoś segmentu mediów o znaczącej sile oddziaływania. Po to, żeby nikt inny niż taka prawica skrajnemu centrum władzy odebrać nie mógł.

Kiedy taka „brzydka” prawica skrajnemu centrum władzę odbierze, realizuje z grubsza tę samą politykę, w każdym razie między politykami obydwu skrzydeł tej symbiozy istnieje więcej ciągłości niż zerwań czy zwrotów. Czasem ksenofobiczna prawica robi coś obrzydliwego, na co neoliberalne centrum po cichu liczy, żeby ktoś to za nie zrobił, a ono mogło udawać, że ma czyste ręce (uznanie przez Trumpa Jerozolimy za stolicę Izraela, którego Biden nie cofnął; w Polsce – postawienie zasieków na granicy z Białorusią, które Tusk utrzyma z całą pewnością do końca kadencji). Czasem jedyna znacząca różnica polega wyłącznie na tym, że kierują estetykę swoich komunikatów do innych publiczności. Działania i projekty skrajnego centrum otacza ładniejszy, pełen eufemizmów język i bardziej classy forma przekazu.

Z TikTokiem to ta ostatnia historia. Walczący kiedyś z faszystą Trumpem obrońcy demokracji ze skrajnego centrum po prostu poszukali u droższych i bardziej wytrawnych prawników lepszych sposobików, żeby obejść zastrzeżenia amerykańskiej konstytucji. Nowa, ekspresowo przepychana ustawa nie zakazuje więc TikToka w Ameryce otwarcie i od razu. Zamiast tego wymaga, by ByteDance w ciągu 165 dni sprzedała wszystkie udziały podmiotowi nie znajdującemu się w Chinach i funduje to wszystko na „względach bezpieczeństwa narodowego”, które zawsze umożliwiają nadzwyczajne posunięcia. Dopiero jeżeli ByteDance się w terminie nie wyprzeda za chińską granicę, TikTok zostanie w USA zakazany. W ten sposób projekt jakoby nie narusza w żaden sposób wolności wypowiedzi możliwych i dostępnych za pośrednictwem TikToka, ani nie ingeruje w sposoby ich cyrkulacji na platformie, a zabezpiecza tylko Amerykanów przed podstępnymi użyciami ich danych przez siły złowrogie.

Struktura własności, struktura treści

Oczywiście, jest to ściema. Wyobraźmy sobie, że to samo słyszy katarska telewizja Al Dżazira. Nie zakazujemy waszego przekazu, tylko musicie sprzedać wszystkie udziały, aktywa i pasywa znajdujące się na terytorium Kataru i w posiadaniu katarskich podmiotów. Al Dżazira jest dla Kataru może bardziej „skarbem narodowym” niż TikTok dla Chin – malutki emirat w Zatoce Perskiej ma więcej aktywów ekonomicznych o międzynarodowym znaczeniu, ale to fenomenalny nadawca jest ich jedyną marką, która jest w najwyższej topce najbardziej rozpoznawalnych znaków towarowych na świecie. Chińczycy mają takich marek trochę więcej. Nawet przyjmując na tę różnicę pewną korektę, wcale nie aż tak trudno sobie wyobrazić, że to nie byłoby bez znaczenia dla treści oferowanego przez Al Dżazirę przekazu. Gdyby musiała sprzedać swoje aktywa np. kapitałowi europejskiemu i przenieść swoją siedzibę do – na ten przykład – bardziej klienckiego wobec Amerykanów ar-Rijadu czy Dubaju, czy to by nie zmieniło niczego w tym, jakie treści są tam dostępne i możliwe do wypowiedzenia? Czy rok później wciąż byłaby to „najbardziej propalestyńska” wielka telewizja na świecie? (Al Dżazira ma najbardziej międzynarodowy personel ze wszystkich wielkich mediów na świecie, a Palestyńczycy, jako jedno z najlepiej wykształconych społeczeństw na Bliskim Wschodzie, są w nim od zarania tej instytucji statystycznie najbardziej reprezentowani).

Jeżeli katarska telewizja to przykład zbyt egzotyczny, nie wywołujący zbyt mocnych reakcji emocjonalnych u polskiego czytelnika, to może taki lepiej przemówi. Gdyby tak Rosja powiedziała, że nie ma nic przeciwko obecności Facebooka czy „Washington Post” na ogromnym rosyjskim rynku, pod warunkiem, że podmioty te wyprzedadzą się w całości kapitałowi we wskazanych przez Moskwę lokalizacjach – czy nadal myślelibyśmy, że to nie ma żadnego związku z tym, jakie treści są tam faworyzowane, a jakie marginalizowane? I czy wierzylibyśmy, że taki transfer „narodowości kapitału”, nic by w tych treściach, w proporcjach punktów widzenia, w udziałach narracji pośród tego, co dostępne, nic nie zmienił? Prawda, że w istocie chodziłoby jednak o te treści, o te proporcje?

Ogon i pies

No, to kiedy się już co do pewnych rzeczy zgodziliśmy, to wróćmy jednak do Al Dżaziry i jej palestyńskiego personelu. I jej palestyńskich sympatii. Nie było to być może porównanie aż tak bardzo przypadkowe.

Tuż po dotyczącym TikToka głosowaniu w Kongresie do mediów wyciekło nagranie starszej rozmowy, w której wypowiada się Jonathan Greenblatt, dyrektor Anti-Defamation League (ADL, Liga Przeciwko Zniesławieniu). To jedna z amerykańskich instytucji składających się na to, co John Mearsheimer i Stephen Walt nazwali The Israel Lobby; jedna z tych, co z ogromnymi budżetami tropią „antysemityzm wszędzie”. Na nagraniu Greenblatt tłumaczy swoim rozmówcom, że realny – liczący się dla niego i jego rozmówców, a więc dotyczący problemu Izrael-Palestyna – podział polityczny nie przebiega dziś na linii lewica-prawica, a jest stricte pokoleniowy. Amerykanie do 30. roku życia są niemal wszyscy po stronie Palestyńczyków. Amerykanie do 30. roku życia są też niemal wszyscy na TikToku.

Dostępne w różnych miejscach statystyki polityczne tego, co najbardziej chodzi na TikToku, pokazują, że proporcja popularności materiałów otagowanych jako propalestyńskie do tych otagowanych jako proizraelskie przekracza… 50:1.   

Docieramy więc do kolejnego obecnego w tym zamieszaniu paradoksu. Ostatniego, który zidentyfikuję w tym pisanym na szybko wywodzie, ale pewnie nie w ogóle.

Otóż kolejny instrument amerykańskiego prawa (po np. pączkujących na poziomie stanowym zakazach bojkotu Izraela, również niezgodnych z konstytucyjną amerykańską zasadą wolności słowa) i zarazem kolejne posunięcie w amerykańskiej polityce międzynarodowej (bo przecież jest to naparzanka z Chinami) jest podyktowane przez siłę zewnętrzną. I to siłę, która obiektywnie rzecz ujmując nie powinna mieć takiego wpływu ani na wewnętrzną ani na zewnętrzną politykę państwa tak potężnego i dużego jak Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Państwo o populacji porównywalnej do jednej amerykańskiej metropolii, Nowego Jorku, za pośrednictwem swoich organizacji wpływu, dyktuje politykę globalnemu supermocarstwu.

Amerykański sojusz z Izraelem zapoczątkowało błyskawiczne zwycięstwo tego ostatniego w wojnie sześciodniowej w 1967 r. Stany Zjednoczone ujrzały w nowopowstałym regionalnym mocarstwie doskonały „asset” w kluczowym z energetycznego punktu widzenia regionie, w którym zbyt wiele państw wolało się przytulić do Związku Radzieckiego. USA postawiły na bliski sojusz, ażeby pod postacią Izraela mieć na Bliskim Wschodzie „posterunek” pozwalający projektować w regionie ich własną władzę i zabezpieczać amerykańskie interesy. Częścią układu było, że czasem spychały na Izrael wykonanie tej czy innej brudnej roboty w regionie. W tym sensie geneza wsparcia Waszyngtonu dla Tel Awiwu jest stricte zimnowojenna. W XX wieku Biały Dom potrafił jednak czasem stawiać czasem Izraelowi warunki, uzależniać swoje wsparcie od tego, żeby Izrael zasiadł np. do stołu negocjacyjnego z Organizacją Wyzwolenia Palestyny czy zaprzestał bombardowania Libanu. Ergo, Izrael używał amerykańskiego parasola dla realizacji swoich interesów, ale musiał też spełniać jakieś warunki i robić coś w zamian.

Paradoksalnie, trzy i pół dekady po zakończeniu amerykańsko-radzieckiej zimnej wojny, która stworzyła warunki dla narodzin sojuszu amerykańsko-izraelskiego, amerykańskie poparcie dla Izraela jest bardziej bezkrytyczne niż kiedykolwiek. Biały Dom nie potrafi Izraela do niczego zmusić i pozwala Izraelowi na wszystko – na ludobójstwo w Gazie, na mieszanie w wewnętrznej amerykańskiej polityce, na stawianie Stanów Zjednoczonych w sytuacjach kolejnych ryzykownych konfrontacji z kolejnymi siłami na arenie międzynarodowej. Ogon zaczął merdać psem.

Jarosław Pietrzak

Moja powieść pt. Nirvaan.

Rzuć też okiem na Soho Stories.

Jestem na Facebooku i Twitterze (pardon, X).