Zakaz TikToka w USA?

13 marca 2024 izba niższa amerykańskiego Kongresu (Izba Reprezentantów) rzadko spotykaną większością głosów z obydwu stron tamtejszego duopolu politycznego (352 za, 65 przeciw) przegłosowała ustawę potocznie nazywaną „zakazem TikToka” („TikTok ban”). Czy TikTok, platforma społecznościowa, która prześcignęła pionierów (jak Facebook, Instagram, YouTube i Twitter), stając się najpopularniejszą taką usługą na świecie, zostanie faktycznie zakazany w Stanach Zjednoczonych, gdzie używa go prawie połowa społeczeństwa (150-170 mln osób według różnych źródeł), będzie teraz zależało od powodzenia tej ustawy w Senacie. Prezydent Joe Biden już zapowiedział, że ustawę podpisze, jeżeli zatwierdzona przez Senat trafi na jego biurko.

Dotychczas próby zakazania TikToka podejmowano w poszczególnych stanach (np. w Montanie, bez powodzenia), a w niektórych (Nowy Jork) zakazano instalowania go na telefonach służbowych pracowników administracji państwowej. Tego rodzaju zakazy na urządzeniach służbowych nie powinny jednak być kontrowersyjne, choćby dlatego, że zbyt wiele aplikacji rozrywkowych zawiera zbyt wiele „dziur” stanowiących zagrożenie dla całych urządzeń i wszelkiej prowadzonej na nich komunikacji. W 2020 „ze względów bezpieczeństwa”, po napięciach na granicy z Chinami, TikToka bez uprzedzenia zakazał rząd Narendry Modiego w Indiach.

W obecnej sytuacji w Kongresie, jak w soczewce, skupia się cała wiązka paradoksów charakteryzujących obecny globalny kryzys liberalnej demokracji (i kapitalizmu jako jej ekonomicznej bazy). Kryzysu, który w Polsce lubimy naiwnie uważać za lokalny i związany wyłącznie z politycznymi rozbojami Prawa i Sprawiedliwości.

Czytaj dalej

Prawo do istnienia

„Izrael ma prawo do istnienia”. „Prawo Izraela do istnienia”. Jedne z tych fraz, których częstotliwość w przekazie mediów głównego nurtu i wypowiedziach polityków klas panujących bloku północnoatlantyckiego przebija skalę za każdym razem, kiedy Izrael rozpętuje kolejną kampanię mordowania Palestyńczyków. Skuteczność, z jaką propagandowa frazeologia Izraela (i jego sojuszników), kolonizuje przestrzeń komunikacji jest taka, że „prawo Izraela do istnienia” gładko przechodzi dziś przez usta nawet Alexandrii Ocasio-Cortez, niegdyś nadziei amerykańskiej (i nie tylko) lewicy, że można prowadzić postępową politykę z list Partii Demokratycznej.

No więc, do rzeczy. Czy Izrael ma prawo do istnienia? Nie, nie ma.

Czytaj dalej

Niemiecka nerwica antypalestyńska

Środowiskami twórców, kuratorów i administracyjnych zarządców kultury w Niemczech nie przestają wstrząsać skandale wynikające z ofensywy niemieckiego państwa przeciwko wszelkim formom solidarności z Palestyńczykami. Niezmordowani poszukiwacze niemieckich cnót, nawet jeśli dostrzegają chybiony charakter tej polityki, mają tendencję do jej usprawiedliwiania i doszukiwania się w niej przesadzonej pokuty tego społeczeństwa za jego historyczne winy, w szczególności rasistowskie zbrodnie na europejskich Żydach. Ale czy przypadkiem nie mamy tu do czynienia z czymś zupełnie odwrotnym, nie żadną pokutą za dawny rasizm, a kontynuacją tradycji niemieckiego rasizmu, z którą nigdy nie zerwano?

Czytaj dalej

Lana Del Rey, Eurowizja i bojkot Izraela

Wygląda na to, że kontrowersje, jakie latem bieżącego roku wybuchły wokół dwóch imprez kulturalnych w Niemczech, to była zaledwie rozgrzewka. Przypomnijmy.

Najpierw odbywające się w Bochum Ruhrtriennale anulowało występ rapowego trio ze Szkocji, Young Fathers – na wieść o ich otwartym poparciu dla kampanii kulturalnego bojkotu Izraela. Izraelskie lobby w Niemczech cynicznie eksploatuje niemieckie poczucie winy związane z hitlerowską zagładą Żydów i skutecznie (z sukcesami w Bundestagu) przepycha tam narrację, że bojkot Izraela to kampania antysemicka. Dlatego takim zaskoczeniem była dla organizatorów międzynarodowa burza, jaką ta decyzja wywołała w światowym środowisku muzyków i twórców kultury. Young Fathers dostali tyle wsparcia, a na organizatorów spadły takie gromy, że ci ostatni odwołali swoją decyzję i zaprosili Young Fathers ponownie. Tym razem to Young Fathers je w proteście odrzucili.

Wkrótce potem organizowany w Berlinie Pop-Kultur Festival spotkał się z serią anulowanych koncertów, gdy artyści dowiedzieli się, że wśród sponsorów imprezy jest ambasada Izraela – powołali się na szacunek dla palestyńskiego apelu o bojkot.

Czytaj dalej

Znaczenie Chan al-Ahmar

Tekst ukazał się 19 września 2018 na łamach portalu Strajk.eu. Dziś, 1 października upływa ultimatium postawione mieszkańcom Chan al-Ahmar przez izraelskie władze, po którym wojsko najpewniej zrówna Chan al-Ahmar z ziemią, a mieszkańców przemocą przesiedli.

Mała wioska palestyńskich Beduinów, poniżej 200 mieszkańców, znów na ustach całego świata. Po wieloletniej prawnej batalii Sąd Najwyższy Izraela usunął wszystkie prawne przeszkody przed zrównaniem jej przez izraelską armię z ziemią na potrzeby nowego żydowskiego osiedla (albo też ekspansji stojącego nieopodal Kfar Adumim). Wioska jest już otoczona przez izraelskie wojsko i policję, buldożery już usuwają przeszkody postawione przez mieszkańców Chan al-Ahmar celem spowolnienia wyburzenia. Do wioski przybyły dziesiątki aktywistów, którzy koczują tam, by stawiać opór wraz z mieszkańcami. Zaprotestowała Unia Europejska, ostrzegając, że uzna to za zbrodnię wojenną. Francja, Niemcy, Włochy, Hiszpania i Wielka Brytania wydały rzadko spotykane wspólne stanowisko, w którym stanowczo sprzeciwiły się wyburzeniu wioski i ostrzegły przed „poważnymi konsekwencjami”. Nawet przedstawiciele proizraelskiego lobby w europejskich stolicach (jak Emily Thornberry, niby-ministra spraw zagranicznych w labourzystowskim gabinecie cieni w Londynie, znana z tego, że należy do Labour Friends of Israel) protestują i wyrażają swoje oburzenie.

Czytaj dalej

Coś dziwnego. Emily Thornberry i beduińska wioska

4 lipca wydarzyło się w Westminsterze coś dziwnego.

Jak pisał dopiero co Jerzy Szygiel, w przeciwieństwie do większości podobnych wydarzeń dotychczas, w obliczu równania przez Izrael z ziemią wioski palestyńskich Beduinów Chan al-Ahmar europejskie państwa nie poprzestały tym razem na rutynowych wyrazach potępienia czy ubolewania. Na miejsce udali się konsulowie kilku europejskich państw, które sfinansowały szkołę w Chan al-Ahmar. Nic to ostatecznie nie zmieniło, ale samo w sobie było zmianą w odniesieniu do obowiązującej dotychczas normy.

Coś dziwnego, coś innego niż zwykle, wydarzyło się też w Londynie.

W brytyjskim Parlamencie padły ostre słowa. Wielka Brytania, niezależnie od tego, która z dwóch głównych brytyjskich partii politycznych rządziła, zawsze ostatecznie wspierała politykę Izraela. W najgorszym razie „wstrzymywała się od głosu” lub doszukiwała się prawdy pośrodku.

Niezależnie która rządziła, zawsze zdarzały się w nich (obydwu głównych brytyjskich partiach politycznych) głosy przeciwne obowiązującemu wobec konfliktu bliskowschodniego standardowi. Więcej po stronie Labour Party, “the party with socialists in it”. Jeremy Corbyn, zanim został przewodniczącym, zasiadał nawet w radzie brytyjskiej Palestine Solidarity Campaign. Legendarny Tony Benn przejechał kiedyś na wizji walcem po prezenterce BBC, gdy publiczna brytyjska telewizja odmawiała nadawania informacji o zbiórce środków na pomoc ofiarom bombardowań Gazy. Inny legendarny poseł Labour Party, Gerald Kaufman, mówił kiedyś z ław Parlamentu: „Moja babcia nie zginęła [z rąk nazistów – przyp. JP] po to, żeby dostarczać przykrywki dla izraelskich żołnierzy mordujących palestyńskie staruszki”. Nawet wśród Torysów bywali w tej sprawie dysydenci. Baronowa Warsi, jeszcze za czasów premiera Davida Camerona, podała się do dymisji z funkcji ministry spraw zagranicznych konserwatywnego rządu, gdy zrozumiała, że brytyjski rząd nie zamierza powiedzieć ani słowa więcej w obliczu izraelskiej Operacji Protective Edge w 2014 roku.

A jednak, 4 lipca wydarzyło się coś dziwnego. Posłowie obydwu partii, nieliczni ale elokwentni (Richard Burden z Labour i Nicholas Soames z Partii Konserwatywnej), wyrazili swoje oburzenie, nazwali grabież grabieżą, zbrodnie zbrodniami i zażądali zajęcia przez Wielką Brytanię stanowiska w obliczu zrównania przez Izrael z ziemią, z pogwałceniem prawa międzynarodowego, kolejnej palestyńskiej wioski, Chan al-Ahmar.

Głos zabrała także Emily Thornberry. Ministra spraw zagranicznych w gabinecie cieni Jeremy’ego Corbyna. Gdyby wszystko w gabinecie cieni (niby-rząd proponowany przez największą partię opozycyjną) zależało od Corbyna, nie byłoby w tym nic dziwnego. Ale nie wszystko w Labour Party i w gabinecie cieni zależy od Corbyna.

Corbyn jest bezustannie podminowywany przez partyjną prawicę, blairystów, dla których jest chodzącą zniewagą. Kolejne wcielenia jego gabinetu cieni są próbami zawiązania tymczasowego zawieszenia między corbynistami (mającymi poparcie większości szeregowych członków partii) a partyjną prawicą (z większością na ławach opozycji w parlamencie), żeby ci ostatni zaprzestali choćby chwilowo prób wysadzenia Corbyna z siodła. Emily Thornberry pochodzi z tej wrogiej Corbynowi prawicy Labour Party.

Emily Thornberry należy także do Labour Friends of Israel. To grupa w ramach Labour Party, która stanowi część izraelskiego lobby w brytyjskiej polityce, równolegle do Conservative Friends of Israel wśród Torysów. Obie te organizacje lobbystyczne (lobby izraelskie to od dawna największa struktura lobbingowa obcego państwa w brytyjskim życiu publicznym) współpracują nieoficjalnie i najpewniej nielegalnie – tylko że nikt nie chce tego pod tym kątem zbadać – z ambasadą Izraela w Wielkiej Brytanii. W 2017 roku czteroczęściowy reportaż śledczy Al Dżaziry pokazał m. in., jak w konszachtach między agentami ambasady Izraela a Labour Friends of Israel od 2015 pichci się z niczego skandal pt. „antysemityzm w Labour Party”, obliczony na zniszczenie Jeremy’ego Corbyna zanim wieloletni i szczery sympatyk sprawy palestyńskiej zostanie premierem znaczącego europejskiego państwa.

Jeszcze w grudniu minionego roku Emily Thornberry, bezwstydnie bo w jawnej opozycji wobec przekonań Corbyna, brała udział w imprezach Labour Friends of Israel i izraelskiego lobby w Wielkiej Brytanii, i wygłaszała na nich przemowy potępiające bojkot Izraela, szkalujące zaangażowanych sympatyków sprawy palestyńskiej od antysemitów, itd.

A jednak, Emily Thornberry, 4 lipca 2018 roku, powiedziała m. in. takie oto słowa:

To wymuszone wysiedlenie, to naruszenie prawa międzynarodowego, ten cios zadany rozwiązaniu pod postacią dwóch państw [żydowskiego i palestyńskiego – przyp. JP], ma miejsce dzisiaj, dokładnie w czasie, kiedy my tutaj siedzimy. I jesteśmy już wszyscy naprawdę zmęczeni zadawaniem pytań o to, co jeszcze można zrobić, żeby opanować czy skłonić rząd Netanjahu do tego, by zaczął słuchać swoich międzynarodowych sojuszników, by zaczął wykonywać rezolucje ONZ dotyczące osiedli żydowskich, by zaczął postępować z jakimś minimum uczciwości i sprawiedliwości w przedmiocie zezwoleń budowlanych [dla Palestyńczyków]. To wszystko staje się coraz większą stratą czasu. […] Najwyższy czas, by Wielka Brytania stanęła na czele największych państw na świecie w procesie uznania państwa palestyńskiego, i by uczyniła to niezwłocznie, dopóki pozostaje jeszcze jakieś państwo do uznania.

Równanie z ziemią wiosek by budować w ich miejsce żydowskie osiedla jest zbrodnią wojenną. Uniemożliwia rozwiązanie konfliktu przez utworzenie w końcu kiedyś na terytorium historycznej Palestyny dwóch państw, bo izraelska grabież ziemi skutkuje tym, że nie bardzo jest już na czym to palestyńskie państwo postawić. Ziemia pod kontrolą palestyńską została już zredukowana do porozrywanych, malutkich bantustanów, komunikacja pomiędzy którymi jest już możliwa tylko, jeśli izraelska łaska na checkpointach pozwoli. A izraelska grabież ziemi nie ustaje, posuwa się szybko naprzód – podobnie jak przekształcanie przestrzeni pod izraelską kontrolą tak, by wszystko co izraelskie było z sobą doskonale skomunikowane, ponad głowami Palestyńczyków, którzy czasem nie mogą już wyjść z domu do własnego sadu.

Te rzeczy ci z nas, którzy od dawna stoimy murem z Palestyńczykami, wiedzieliśmy już od jakiegoś czasu. Two-state solution – rozwiązanie przez utworzenie w końcu dwóch niezależnych, suwerennych, graniczących z sobą państw – od dawna jest już niemożliwe. Nie, że wkrótce nie będzie już możliwe – od dawna jest już niemożliwe. Żaden suwerenny byt nie może tak wyglądać: pięć wiosek z ugorami i kupą kamieni tu, kilka małych porozdzielanych miasteczek tam, a wszystkie drogi pomiędzy nimi, wstęp na nie, zbiorniki wodne itd., pod kontrolą Izraela. I może jeszcze mają gdzieś pomieścić kilka milionów palestyńskich uchodźców wytworzonych przez ponad siedemdziesiąt lat izraelskiej przemocy.

Prawdziwy szkopuł tkwi w tym, że Izrael i jego lobbyści w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, innych krajach europejskich, ONZ, itd., doskonale wiedzą, że rozwiązanie polegające na podzieleniu historycznej Palestyny pomiędzy dwa państwa jest już niemożliwe. Wiedzą to, bo od dawna o to tylko zawsze im chodziło: żeby palestyńskie państwo nigdy nie powstało, żeby nie dało się go „zrobić”; żeby Izrael wziął kiedyś w końcu wszystko, Palestyńczyków zmuszając w końcu do ucieczki, przejścia z uchodźctwa w trwałą emigrację, lub przyjęcia roli pariasów i pół-niewolników we własnym kraju. Gadka o two-state solution była zawsze tylko ściemą, mającą na celu mydlenie oczu tak Palestyńczykom jak i reszcie świata, zyskiwaniem czasu, w którym można było robić wszystko, żeby takiego rozwiązania nie dało się już uskutecznić. Gadanie o nim miało sprawić, żeby nikt się nie zorientował, dopóki nie będzie już za późno. Jak podzielić pomiędzy dwa państwa terytorium, na którym wszystkie drogi są de facto pod kontrolą tylko jednego z nich, gdzie trzeba, unosząc się na słupach ponad bantustanami drugiego; gdzie jedno z tych państw trzyma murem drugie w malutkich, nieskomunikowanych z sobą nawzajem enklawach?

Kiedy Emily Thornberry mówi w brytyjskim Parlamencie słowa, pod którymi bez większych zmian podpisać mógłby się Jeremy Corbyn – on związany z Palestine Solidarity Campaign, ona z Labour Friends of Israel – może to znaczyć coś zupełnie innego, niż to, że Corbyn zdobywa aż taką kontrolę nad swoimi blairystowskimi wewnątrzpartyjnymi wrogami.

Może to oznaczać, że rozpada się cała ta konstrukcja, w której Izrael grabi ziemię i zabija Palestyńczyków, a jego instytucje propagandowe i lobbingowe na świecie uprawiają constructive blurring (konstruktywne zamazywanie) oraz ściemy o „procesie pokojowym” i two-state solution. Gadanie o nim (tylko na zewnątrz, w swoim dyskursie wewnętrznym rząd Netanjahu nie ukrywa, że nigdy nie odpuści do państwa palestyńskiego) służy jedynie maskowaniu działań mających tak naprawdę na celu budowę w ramach jednego państwa nieodwracalnego, permanentnego reżimu rasowego apartheidu, w którym na zawsze pozbawieni praw i kontroli nad własnym życiem Palestyńczycy zepchnięci są do Gazy i na odizolowane skrawki suchej ziemi na Zachodnim Brzegu.

Kiedy Emily Thornberry mówi takie słowa – może znaczy to, że niektóre, bardziej racjonalne gałęzie projektu syjonistycznego (w tym wypadku skupieni Labour Friends of Israel) zaczynają się rewoltować przeciwko obłąkaniu Netanjahu? Rewoltują się, bo widzą, że bezwstyd, z jakim Netanjahu sobie poczyna, nie tyle przekreśla two-state solution, bo ono dawno już temu zostało przekreślone, co gra w otwarte karty, przestając udawać, że drugie państwo kiedyś powstanie.

A kiedy wszyscy zrozumieją, że dwa państwa są niemożliwe, nastąpi redefinicja pola walki, jej warunków i stawek: stanie się ona walką o to, jakie będzie to jedno państwo – czy będzie reżimem rasowego apartheidu czy demokratycznym, multietnicznym państwem wszystkich swoich mieszkańców cieszących się tymi samymi prawami? To ostatnie zrealizuje oczywiście wielokrotnie reafirmowane przez ONZ prawo milionów palestyńskich uchodźców do powrotu i stanie się tym samym państwem w większości arabskim, z żydowską mniejszością. Z punktu widzenia celów projektu syjonistycznego byłaby to porażka i katastrofa, ale delegitymizacja krwawej euro-amerykańskiej kolonii na Bliskim Wschodzie doprowadzi tam nieuchronnie. Rozpad wewnętrznego konsensusu wokół oficjalnej, utrzymywanej na potrzeby świata zewnętrznego, narracji projektu syjonistycznego, przyspieszy tę delegitymizację, bo otworzy przestrzeń dla krytyki Izraela także tam, gdzie do niedawna krytyka taka prowadziła do nieuchronnych oskarżeń ze strony przemysłu tropicieli „antysemityzmu”. To jest dobra wiadomość.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Syria, al-Asad i doktryna “wymiany reżimów”

A co, jeśli w opowieści pod tytułem “Wojna w Syrii” “demokratyczna opozycja” od dawna była postacią w decydującej mierze fikcyjną? Co, jeśli postrzeganie konfliktu w Syrii jako bezwzględnej i barbarzyńskiej operacji reżimu przeciwko ludowej “rewolucji” jest zwycięstwem propagandy sprzymierzonych przeciwko Asadowi mocarstw (USA, Francji, Wielkiej Brytanii, ale też Turcji, Izraela i monarchii półwyspu arabskiego)? Co jeśli Baszszar al-Asad, przy wszystkich zbrodniach, które ma na sumieniu, bardziej niż żądnym krwi i władzy ludożercą z mrożącej krew w żyłach opowieści grozy, jest raczej postacią z Sofoklesa?

Piotr Balcerowicz, jeden z najwybitniejszych polskich znawców świata arabskiego, tak pisze w obszernym tekście stanowiącym wstęp do polskiego wydania Przeprawy Samar Yazbek:

Ojciec Baszszara, prezydent Hafiz al-Asad, namaścił na swojego następcę najstarszego syna Basila. Ten jednak zginął w wypadku samochodowym w 1994 roku. Wybór padł więc na Baszszara, który jest z wykształcenia lekarzem okulistą, praktykował w Londynie i nie miał żadnych ambicji politycznych. Gdy po śmierci ojca w czerwcu 2000 roku przejął władzę niejako w sposób niezamierzony, musiał działać w zastanym otoczeniu polityczno-wojskowym, które kontynuowało politykę Hafiza i dbało o zabezpieczenie własnych interesów. Baszszar – z zasady spokojny, bezkonfliktowy, zrównoważony i wycofany, wcześniej zupełnie nieangażujący się w sprawy polityczne, niezainteresowany armią i władzą – podejmował próby reform przez mniej więcej pierwszy rok sprawowania władzy podczas tak zwanej damasceńskiej wiosny. […]

Pierwotne zapędy reformatorskie Baszszara zostały szybko ukrócone przez jego polityczne i wojskowe otoczenie, którego zakładnikiem pozostał w jakiejś mierze do dziś. Za brutalnością, z jaką reżim rozprawiał się z demonstrantami, stał młodszy brat Baszszara, Mahir, dowódca Gwardii Republikańskiej i elitarnej Czwartej Dywizji Pancernej, sprawujący kontrolę nad tajną policją. To on miał pierwotnie zostać następcą Hafiza al-Asada, gdy zginął jego starszy brat, Basil. Decyzję ojca, który ostatecznie wskazał Baszszara, uzasadniano wybuchowym, niekontrolowanym i agresywnym charakterem Mahira. W pewnym sensie Baszszar jest postacią tragiczną: stanął na czele autorytarnego państwa nie do końca w zgodzie z własną wolą i zupełnie nie w zgodzie z zainteresowaniami. Słabość i pasywność jego charakteru spowodowały, że od początku był pionkiem w grze politycznej, sterowanym przez policyjno-wojskowe otoczenie. Eskalacja konfliktu sprawiła, że właśnie ta świta, w tym jego młodszy brat, nadawała ton i kierunek zdarzeniom. To oddziały dowodzone przez Mahira prowadziły brutalną pacyfikację protestów i działania zbrojne w pierwszej fazie wojny domowej. Prasa saudyjska donosiła nawet w 2012 roku, że Baszszar nosił się przez jakiś czas z zamiarem ustąpienia z urzędu. Sprawy zaszły za daleko i okazało się, że z krwią na rękach, jako zbrodniarz wojenny Baszszar nie ma drogi odwrotu. Należy przy tym również pamiętać, że niemal całe otoczenie polityczne Baszszara al-Asada stanowią alawici, przez swe związki z władzą i zawłaszczanie państwa znienawidzeni w społeczeństwie. Odejście Baszszara doprowadzi więc zapewne do czystek etnicznych i ludobójstwa, organizacje islamistyczne nawet nie kryją takich planów. Baszszar dobrowolnie nie ustąpi, jak to uczynił Hosni Mubarak w Egipcie czy Zajn al-Abidin Ibn Ali w Tunezji, gdyż chroniąc swoją władzę, chroni nie tylko siebie, ale także swoją społeczność, a przy okazji druzów, szyitów, chrześcijan i inne niesunnickie mniejszości.

Piszę te słowa po lekturze najnowszej książki Vijaya Prashada, The Death of a Nation and the Future of the Arab Revolution, poświęconej „arabskiej wiośnie”, w której sporo jest o Syrii. Lekturze zbiegła się w czasie z końcówką ofensywy sił Asada na bastiony tzw. rebeliantów na wschodzie drugiego największego miasta Syrii, Aleppo. Prashad jest wybitnym historykiem Trzeciego Świata / Globalnego Południa, autorem dwóch wybitnych książek, lektur obowiązkowych w temacie najnowszej historii biedniejszej części ludzkości: The Darker Nations i The Poorer Nations.

Podobnie jak Balcerowicz w innych partiach cytowanego wyżej tekstu, Prashad nie ma najmniejszych wątpliwości, że organizacje w jakikolwiek sposób demokratyczne od dawna stanowią marginalną siłę w szeregach syryjskiej rebelii.

Strach wypełnia strefy pod kontrolą rebeliantów, czy to znikającej powoli Wolnej Armii Syryjskiej, czy różnych grup islamistów, takich jak związana z al-Kaidą an-Nusra, ramię Saudów Dżajsh al-Islam, czy ISIS. Strach przed porwaniami dla okupu i widowiskowymi zabójstwami. Nie ma już żadnej liczącej się siły, która by jeszcze niosła dla Zachodu sztandar ‘umiarkowanych’. We wrześniu 2015 generał Lloyd Austin z amerykańskiego Centralnego Dowództwa powiedział komisji amerykańskiego Kongresu, że w terenie jest może ‘czterech albo pięciu’ przeszkolonych przez Amerykanów, wciąż całych wojowników. Miliony dolarów rozpuszczono na darmo. Szkoleni przez USA wojownicy wydają się odpływać do oddziałów ekstremistów, które jawią im się jako bardziej skuteczne.

Wbrew kliszom, przez które konflikt w Syrii przedstawiały najważniejsze media na Zachodzie, znaczenie tzw. demokratycznej opozycji przeciwko brutalnej dyktaturze od samego początku mogło być takie sobie. Zachód, podobnie jak sama tzw. demokratyczna opozycja, liczył na powtórkę scenariusza libijskiego, w którym same oddziały rządowego wojska dezerterowały na szeroką skalę i stawały po drugiej stronie frontu. Tak miała, w teorii, rosnąć Wolna Armia Syryjska, ale syryjskie wojsko okazało się w miażdżącej większości lojalne wobec rządu al-Asada. Al-Asad nigdy nie był prezydentem tak powszechnie znienawidzonym jak Mubarak w Egipcie czy Ibn Ali/Ben Ali w Tunezji. W przeciwieństwie do wcześniejszych odsłon „arabskiej wiosny”, zanim napięcia przerodziły się w wojnę domową, cieszył się poparciem mniej więcej połowy społeczeństwa. Na protesty jego przeciwników z odpowiedzią wyszły na ulice manifestacje jego zwolenników, rzecz bez precedensu w Tunezji czy Egipcie.

Prashad odrzuca jako nieuzasadnione spiskowe teorie, jakoby to sam al-Asad promował ekspansję Państwa Islamskiego w szeregach rebeliantów, żeby móc przebrać swoje działania w dobrze znaną z Zachodu retorykę „wojny z terroryzmem”. Za powstanie ISIS Prashad winą obciąża jednoznacznie katastrofę amerykańskiej wojny w Iraku i późniejszej bezmyślnie prowadzonej okupacji tego kraju przez Stany Zjednoczone i ich sojuszników.

Na polskiej lewicy jest obecne między innymi takie stanowisko, że przyjmowanie narracji syryjskiego rządu – iż siły, z którymi walczy, to terroryści i fanatycy religijni – nawet kiedy dokonuje ofensyw na pełne cywili miasta, stanowi przyzwolenie na narrację bliźniaczo podobną do tego, co uprawia Izrael w swoich cyklicznych bombardowaniach Gazy. Ale co, jeśli ideologiczna sytuacja w Syrii jest znacznie bardziej „piętrowa”?

Milionom ludzi na świecie łzy zalewały oczy na widok „ostatnich tweetów” i „ostatnich wiadomości wideo” wysyłanych do świata z oblężonych części Aleppo przez rzekomych cywili czekających jakoby na śmierć z rąk armii rządowej. Jedna z najpopularniejszych wiadomości pochodziła tymczasem od zawodowego propagandysty al-Kaidy. Kilka dni później Bilal Abdul Kareem, cały i zdrów, filmował się, podniecony, z wojownikami w kominiarkach, z ładunkami wybuchowymi na brzuchach, gotowymi do zamachów samobójczych. Wolna Armia Syryjska walczy takimi metodami?

To prawda, że siły rządowe stosują bezwzględne metody nie oglądające się na międzynarodowe regulacje humanitarne – stanowiło to wielokrotnie źródło przerażenia i obiekcji ze strony najskuteczniejszego z sojuszników al-Asada w terenie, libańskiego Hezbollahu, znanego z tego, że zamiast ciężkich bombardowań na odległość walczy w bliskiej, fizycznej konfrontacji z siłami wroga i za wszelką cenę unika ofiar cywilnych. Ale dlaczego ci cywile nie mogą się wydostać z miast czy dzielnic pod kontrolą tzw. rebeliantów? Wbrew temu, co chciałaby nam powiedzieć CNN czy amerykański Departament Stanu, bynajmniej nie tylko finansowana przez Kreml telewizja RT utrzymuje, że to islamistyczne ugrupowania rebeliantów nie pozwalają im się stamtąd wydostać, takie świadectwa pochodzą już z różnych źródeł. Po zajęciu przez siły al-Asada wschodniej części Aleppo agencja Reutera podała, że w tamtej części miasta były zapasy żywności – pod kontrolą rebeliantów, którzy trzymali ją dla siebie, niedostępną dla głodujących cywili.

Jaki właściwie wybór inny niż zdobycie przemocą tych części miasta, które były pod kontrolą al-Kaidy i Dżajsz al-Islam, miał al-Asad? Zostawienie tych ludzi pod władzą islamistów, uwięzionych bez wyjścia i bez wystarczających ilości żywności, na pastwę ich „systemu sprawiedliwości” polegającego na obcinaniu głów i zrzucaniu „przestępców” z dachów wysokich budynków? Zostawienie oddziałom al-Kaidy wschodniego Aleppo jako bazy, z której będą mogli terroryzować resztę miasta i dokonywać kolejnych ekskursji w głąb kraju, żeby wojna mogła się toczyć przez kolejne pięć lat?

Mamy obowiązek domagać się wrażliwości na los cywilów, ale czy w przypadku Aleppo nie zaczęliśmy się osuwać w niebezpieczną postać moralizatorskiego narcyzmu, w którym zamiast dyskutować o realnych rozwiązaniach, ścigamy się w „humanitarnych” deklaracjach niczym w sikaniu na odległość?

As’ad Abukhalil w swojej napisanej dla portalu Jadaliyya krytyce podejścia zachodniej lewicy do sytuacji w Syrii wskazuje, do jakiego stopnia lewica dała sobie narzucić jednostronną narrację, doskonale zgodną z narracją i interesami mocarstw dążących do obalenia syryjskiego rządu. Abukhalil zwraca uwagę, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy nigdy nie interweniują po stronie sił postępowych. Wojna w Syrii toczy się między różnymi siłami prawicowymi (rząd i rebelianci). Sam fakt, że Stany Zjednoczone opowiadają się tak mocno po jednej ze stron, powinien być dla lewicy wskazówką, że to właśnie jest strona bardziej reakcyjna.

Ogromna część tego, co jeszcze istnieje na polskiej lewicy, w odniesieniu do Syrii reprodukuje bezkrytycznie liberalną matrycę, w której każde państwo ze swoim systemem politycznym jest traktowane jak byt całkowicie autonomiczny, wyabstrahowany z kontekstu historycznego i geopolitycznego, do którego przykładamy tę samą miarę i skalę od „brutalnego reżimu” do „wolności i demokracji”, tak jakby każdy kraj, w każdym momencie i każdym otoczeniu, mógł tak po prostu stać się Finlandią. Tymczasem każde państwo istnieje w jakimś kontekście nie tylko kulturowym, ale też w kontekście regionalnych i globalnych stosunków władzy i dominacji, które jednym dają możliwość stania się Finlandią, a innym już nie tak bardzo. Syria pod rządami Asadów (Hafiza i Baszszara) była państwem z przerostem aparatu represji, ale nigdy aż tak policyjnym jak niedaleki Egipt. Nie spełniała większości standardów demokratycznych, niemniej jednak była jakąś formą republiki o fundamentalnie świeckim charakterze, w której różne grupy religijne i etniczne żyły z sobą w pokoju i w poczuciu bezpieczeństwa. Nic z tych rzeczy nie można powiedzieć o niedalekich fundamentalistycznych monarchiach absolutnych, Arabii Saudyjskiej i emiratach w Zatoce Perskiej (które pociągają za sznurki w szeregach syryjskich rebeliantów).

Czytając Prashada, widzimy jak bardzo cały plan obalenia al-Asada i towarzysząca temu propagandowa strategia Zachodu i jego regionalnych sojuszników opierały się na próbach kopiowania scenariusza obalenia Kaddafiego w Libii. Jest to bardzo zasmucające, jak niewiele lewica (zachodnia i polska) nauczyły się ze scenariusza libijskiego (przypominam, że pewna organizacja na radykalnej, pozaparlamentarnej polskiej lewicy, już rozwiązana, ale jej członkowie działają dzisiaj gdzie indziej, domagała się kiedyś od polskiego rządu poparcia zachodniej inwazji na Libię).

Podobnie jak w przypadku Libii, we wczesnym stadium konfliktu istniała szansa na rozwiązanie przy stole negocjacyjnym – w przypadku Libii próby takie podejmowała przede wszystkim dyplomacja brazylijska, z poparciem większości krajów Południa i wielu krajów arabskich, w przypadku Syrii poważnie zaangażowana była też dyplomacja południowoafrykańska. Próby te zostały jednak utrącone przez Zachód, który za wszelką cenę dążył do eskalacji wojny i „wymiany reżimu”.

Podobnie jak w przypadku Libii, największe światowe media nie ustają w informowaniu nas o krwiożerczości al-Asada – a my bierzemy to wszystko za dobrą monetę, jakbyśmy nie wiedzieli, że ponad połowa takich samych doniesień na temat Kaddafiego była pomówieniami fabrykowanymi na potrzeby wytworzenia społecznego przyzwolenia na wojnę z nim. Dopiero po definitywnym zakończeniu wojny poznamy całą prawdę na temat tego, ile zbrodni siły Asada naprawdę popełniły, a ile im wmówiono, ale nawet teraz wiemy już o przynajmniej niektórych, że były propagandowymi nadużyciami ze strony przeciwników reżimu. Dotyczy to najcięższych oskarżeń: przynajmniej niektórych incydentów rzekomego użycia broni chemicznej przeciwko cywilom. Wybitny amerykański dziennikarz śledczy Seymour Hersh jest przekonany, że tę broń chemiczną szmuglował z Libii, przez Turcję, do sił antyasadowskich, Departament Stanu USA pod kierownictwem ulubienicy części polskiej lewicy, Hillary Clinton. Miała ta broń być użyta w sposób, który kierowałby następnie podejrzenie na siły Asada.

Podobnie jak w przypadku Libii, mocarstwa zachodnie nawołują do ustanowienia nad Syrią strefy zakazu lotów (no-fly zone). Podobnie jak w przypadku Libii, ogromna część lewicy łyka bezkrytycznie narrację prezentującą ten środek jako immanentnie „pacyfistyczny” i prowadzący do rozwiązania konfliktu, tak jakby Libia się nie wydarzyła. W Libii no-fly zone pociągnęła za sobą eskalację działań zbrojnych i całkowitą implozję struktur państwa, próżnię po których wypełniło nieobecne tam wcześniej Państwo Islamskie. Libia jest dziś piekłem na ziemi. Impozycja no-fly zone nie polega na tym, że „społeczność międzynarodowa” ją sobie ogłasza i nagle wszystkie strony jakoś tak same z siebie jej przestrzegają. No-fly zone daje komuś – i najczęściej są to Stany Zjednoczone i ich sojusznicy – prawo do umieszczenia na objętym nią terytorium instalacji, które utrzymają ten zakaz w praktyce, czyli np. zestrzelą samoloty łamiące zakaz lotów. Taki scenariusz w Syrii otwierałby możliwość eskalacji amerykańskiego zaangażowania w kraju i w regionie, a prawo do (i fizyczna możliwość) zestrzeliwania samolotów innych sił zbrojnych groziłoby przekształceniem wojny w Syrii w otwartą wojnę NATO z Rosją. To, że dotąd nie udało się na szczęście objąć nieba nad Syrią zakazem lotów, zawdzięczamy temu, że w przeciwieństwie do ogromnej części zachodniej i polskiej lewicy, przynajmniej niektóre liczące się na arenie międzynarodowej rządy nie-zachodnie zrozumiały lekcję Libii i dały administracji Obamy do zrozumienia, że tym razem rezolucja o strefie zakazu lotów już w Radzie Bezpieczeństwa ONZ nie przejdzie.

Baszszar al-Asad nie jest źródłem wszelkiego zła. Z narracji Prashada wyłania się klarowny obraz, w którym tym źródłem jest ostatecznie skompromitowana i domagająca się natychmiastowego pogrzebania „liberalna religia” Zachodu: „doktryna wymiany reżimów”. Według tej doktryny upatrzone reżimy muszą zostać obalone, pod pretekstem ich szczególnie brutalnego, dyktatorskiego charakteru, a w rzeczywistości wyselekcjonowane wyłącznie dlatego, że stoją na drodze interesom Zachodu i jego posłusznych regionalnych klientów, nierzadko znacznie bardziej brutalnych, ale za sprawą życia w symbiozie z interesami zachodnich mocarstw nigdy nie zagrożonych podobną wymianą reżimu (w rodzaju Arabii Saudyjskiej i emiratów). Każda taka wymiana odbywa się bez śladu poszanowania dla lokalnej kultury politycznej, uwarunkowań struktury społecznej i tak dalej. Jej jedynym możliwym skutkiem jest osuwanie się jednego państwa za drugim w stan chaosu bez porównania gorszy dla mieszkańców od obalonych dyktatur.

Baszszar al-Asad jest uwikłanym nosicielem i przekaźnikiem zła rozpętanego przez innych. Nie można wykluczyć, że kierowały nim nienajgorsze intencje. Że przyjął przekazaną mu władzę, by uchronić kraj przed pięścią swojego brutalnego młodszego brata. Próbował zliberalizować ustrój polityczny Syrii. Niestety próby te szły w parze z neoliberalnymi reformami ekonomicznymi, sprzedawanymi od ćwierć wieku każdemu systemowi w transformacji jako część „nierozerwalnego” pakietu przez światowych promotorów „wolności i demokracji”. Kombinacja społeczno-ekonomicznych skutków tych neoliberalnych zmian (ubożenie prowincji, wsi i masowe bezrobocie młodych) z poczuciem rosnącego zagrożenia finansowaną przez mocarstwa zewnętrzne (USA, Francja, Arabia Saudyjska, Turcja, Izrael, Katar) opozycją o profilu salafickiego ekstremizmu, spowodowały brutalny odwrót od procesów politycznej liberalizacji i powrót reżimu do metod bezwzględnej represji.

Syria pod rządami al-Asadów była reżimem reakcyjnym, świadczy o tym już choćby to, że dyskusja o tym, kto zastąpi Hafiza po jego śmierci, ograniczała się do pytania: „który z jego synów?”. Przy całym swoim reakcjonizmie, był on jednak mimo wszystko umieszczony wciąż w horyzoncie Oświecenia, przywiązany do pewnych oświeceniowych wartości i oświeceniowych form własnej legitymizacji. W sąsiedztwie monarchii absolutnych, Iraku, który pod wpływem zachodnich awantur zapadł się w postać czystego chaosu. Otoczony siłami zdeterminowanymi, by zniszczyć to, co tam zdołało przetrwać z projektu oświeceniowego. Irak był przykładem piekła, jakie nastaje, gdy takie siły odnoszą zwycięstwo.

Reżim al-Asada był często oskarżany o paranoję, węszącą wszędzie spiski wymierzone w siebie i w istnienie Syrii w ogóle. Ale dzisiaj, m. in. dzięki WikiLeaks, wiemy, że nie było w tym ani trochę paranoi, była to trafna ocena sytuacji. Dla tych wszystkich domów Saudów, al-Maktumów, al-Chalifów, as-Sanich istnienie w sąsiedztwie laickich reżimów formalnie republikańskich, jakkolwiek niedoskonałe by one nie były, stanowi spędzającą sen z powiek groźbę, że ich własne feudalne domeny nie są im dane na wieki wieków. Dla Izraela Syria jest jedynym arabskim sąsiadem, którego nie udało mu się skorumpować, a w którego terytorium bardzo chciałby się werżnąć jeszcze głębiej i w końcu „znormalizować” swoją północno-wschodnią granicę na tyle, by Wzgórza Golan stały się oficjalnie częścią „Wielkiego Izraela”. Dla Stanów Zjednoczonych, których klasa polityczna siedzi po uszy w kieszeni izraelskiego lobby, życzenia Tel Awiwu są rozkazem. Prezydentowi Erdoganowi w Ankarze marzy się umrzeć w roli neosułtana, odnowiciela osmańskiej potęgi Turcji, której Syria mogłaby być „zewnętrzną prowincją”. Stanom Zjednoczonym, Izraelowi i Arabii Saudyjskiej doskwiera przyjaźń rządu w Damaszku z rządem w Teheranie, bo woleliby widzieć Iran słabszym i osamotnionym. Wreszcie Turcji, USA, Francji, Wielkiej Brytanii i Katarowi „w bankach nie sztymuje”, że Syria chciała wykorzystać swoje zasoby, położenie i terytorium w zgodzie z własną wizją ekonomicznego rozwoju i we współpracy z tymi, których sama uważa za swoich przyjaciół. Mówiąc bardziej wprost, projekt gazociągu budowanego przez Syryjczyków w regionalnej współpracy z Iranem i Rosjanami, stał w poprzek marzeniom wymienionych o przebiegającym zamiast tego przez terytorium Syrii gazociągu amerykańsko-turecko-katarskim.

Baszszar al-Asad znalazł się w tragicznej roli przywódcy niedemokratycznego reżimu, który niemniej jednak pozostawał jednym z ostatnich bastionów resztek Oświecenia w swojej części świata. Dlatego musiał go bronić za wszelką cenę, bo jedyne widoczne na horyzoncie siły, które byłyby zdolne go zastąpić, były o wiele gorsze i wieściły Syrii całkowitą dezintegrację.

Lewicę powinien obowiązywać zakaz oceny reżimów metodą liczenia trupów. Została ona wymyślona przez najnędzniejszych liberałów, żeby „wykazywać”, o ile komunizm jest gorszy od nazizmu, i z liberałami, na ich przyszłe potępienie, powinna na zawsze pozostać. Siły al-Asada mają na sumieniu więcej zabitych niż siły tzw. rebeliantów, ale czy nie dlatego, że te drugie po prostu nie zgromadziły jeszcze tyle władzy, żeby naprawdę się wykazać? Czy chcielibyśmy zaryzykować i dać im szansę je prześcignąć? Bo Syria, ze swoją złożoną kompozycją religijno-etniczną, ma dość niesunnickich mniejszości, by „rebelianci” pobili szybko poprzednie rekordy, gdyby tylko ustabilizowali swoją kontrolę nad terytorium na tyle, żeby przystąpić do upragnionej eksterminacji „kafirów”.

Całkowite przechwycenie syryjskiej „rewolucji” przez wspieranych z zewnątrz salafickich ekstremistów (już w 2012) oraz pogrzebanie (m. in. przez Departament Stanu Madame Clinton) szans na rozwiązanie konfliktu przy stole negocjacyjnym, powodują, że istnieje dziś tylko jeden realny scenariusz na zakończenie wojny w Syrii i na to, że kraj ten będzie się kiedyś znowu nadawał do życia: zwycięstwo sił rządowych Baszszara al-Asada i rekonsolidacja przez nie syryjskiego państwa.

Różnica między reżimem Baszszara al-Asada a „rebeliantami” (jedynymi, którzy się liczą militarnie i politycznie) to różnica między reżimem, który jest owszem reakcyjny, ale pozostaje wciąż w granicach horyzontu Oświecenia, a siłami, które dążą do wyzerowania wszystkich Oświecenia zdobyczy, jakkolwiek niedoskonała byłaby ich historyczna realizacja na terenie Syrii. W Syrii Baszszara al-Asada przyszła walka polityczna będzie się toczyć o poszerzanie praw. W Syrii salafitów walkę trzeba będzie zacząć od samej tych praw idei, od samego początku. To różnica między walką o wydawanie opozycyjnej prasy, a walką z prawem oficera zwycięskiej formacji zbrojnej, by gwałcić wedle upodobania dowolnego chłopca, a potem jego ukarać za homoseksualizm śmiercią przez zrzucenie z dachu wysokiego budynku na oczach tłumu.

Znawcy polityki Władimira Putina, którzy zajmują się czymś poważniejszym, niż kreowaniem go na nowego Hitlera, zwracają uwagę, jak traumatycznym przeżyciem była dla niego katastrofa zachodniej interwencji w Libii i obalenie Kaddafiego. To, że nie stanął na wysokości zadania, że będąc jednym z nielicznych władców tego świata, który dysponował jakimiś realnymi środkami, by zapobiec katastrofie, całkowicie zawiódł, Putin postrzega jako swoją wielką klęskę polityczną o historycznym znaczeniu. Putin postanowił nie dopuścić do tego, by w Syrii powtórzył się ten sam scenariusz. Nie powinno być zgody na znak równości między interwencją Rosji po stronie al-Asada, a interwencjami, które wywołały wojnę w Syrii próbami obalenia rządu i oddały prawie całą opozycję w ręce ekstremistów. Interwencja Rosji ma na celu zakończenie wojny – w jedyny możliwy dziś sposób, czyli przez zwycięstwo rządu. Interwencja Rosji odbywa się na tego rządu prośbę, wystosowaną do Rosji jako sojusznika. Na prośbę rządu, który w rozumieniu prawa międzynarodowego pozostaje jedynym legalnym rządem Syrii. Nawet jeśli to się odbywa – a odbywa się – w ramach rosyjskiego projektu imperialnego, nie ma tu żadnej symetrii imperializmów. Nawet jeśli Rosja broni swoich geopolitycznych interesów, nie można nie docenić zimnej krwi i racjonalizmu, z jakimi Kreml reaguje na podejmowane z różnych stron próby wytrącenia Rosjan z równowagi. W każdej z tych sytuacji, od zestrzelenia przez Turków rosyjskiego samolotu nad Syrią, po zabójstwo ambasadora Rosji w Ankarze przez obłąkanego 22-letniego policjanta, Putin wybrał drogę deeskalacji napięć.

Choć wiem, że zostanie mi to gdzieniegdzie zarzucone, to wszystko nie znaczy wcale, żebym uważał, iż Putinem kieruje jakiś znaczący impuls uniwersalistyczny. Nigdy dość powtarzania, że Putin nie jest człowiekiem z naszej (tj. lewicy) bajki. Putin nie jest człowiekiem projektu w jakikolwiek sposób uniwersalistycznego, czy postępowego. Jest cynicznym człowiekiem władzy, jego wizja polityczna jest na wskroś konserwatywna, reakcyjna. Bardziej niż o cokolwiek innego chodzi w niej o zachowanie pewnych stabilnych ram dla istniejących stosunków władzy i miejsce w nich Rosji odzwierciedlające to, na co ona jego zdaniem zasługuje. To, że taki polityk, rodzaj postmodernistycznego cara, stał się de facto obrońcą resztek, które się jeszcze nie zawaliły po arabskich realizacjach projektu oświeceniowego, nie jest miarą jego wielkości (uniwersalizmu, „oświeceniowości”, postępowości, czy jak to nazwiemy) – jest to miarą politycznej i etycznej nędzy i degrengolady ostatnich dziesięcioleci polityki Zachodu w stosunku do Bliskiego Wschodu. Może się wkrótce okazać, że interwencja Putina w obronie reżimu Baszszara al-Asada położyła przynajmniej wreszcie kres największemu źródłu zła w tamtej części świata: zachodniej doktrynie „wymiany reżimów”.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się pierwotnie (5 stycznia) na łamach portalu Strajk.eu.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

 

Barack Obama: zakładnik w Białym Domu

20 stycznia 2017 Barack Obama ustąpi – po dwóch kadencjach – swoje miejsce na szczycie struktur władzy w Waszyngtonie Donaldowi Trumpowi, zwycięzcy wyborów z 8 listopada 2016 roku. Zwycięstwo Trumpa było szczególnym upokorzeniem dla Obamy. Trump uczynił rasistowskie kwestionowanie „amerykańskości” Obamy, insynuacje, że nie urodził się w USA, itd., stałymi składnikami swojego politycznego trollowania jeszcze na długo, zanim został przez Partię Republikańską nominowany na jej kandydata w wyborach prezydenckich. Trump był kandydatem tak niedorzecznym i niekompetentnym, że Obama zapewne, jak większość Demokratów, do ostatnich tygodni przed wyborami nie wierzył, że jego zwycięstwo jest w ogóle na horyzoncie. A jednak.

Kandydatura Hillary Clinton, byłej sekretarz stanu w administracji Obamy, była przez wielu ujmowana w kategoriach nadchodzącej „trzeciej kadencji Obamy”. W tym sensie, że byłaby logiczną i prostą kontynuacją polityki rozwijanej w okresie, kiedy w najważniejszym fotelu Gabinetu Owalnego zasiadał Barack Obama. Dlatego wyborcza porażka Clinton jest także, w jakimś stopniu, oceną wystawioną przez amerykańskie społeczeństwo samemu Obamie. I mylą się ci, którzy sprowadzają rozczarowanie amerykańskiego społeczeństwa Obamą do rasistowskiego backlashu przeciwko pierwszemu czarnemu prezydentowi USA.

Swoje pierwsze wyborcze zwycięstwo – w 2008 roku – Obama odniósł na fali społecznego entuzjazmu i mobilizacji nie pamiętanymi wtedy w amerykańskiej polityce od dziesięcioleci. Wydawał się doskonałym anty-Bushem. Postępowe na amerykańskie warunki poglądy, oczytany, wykształcony i elokwentny, krytykował ekscesy Wall Street, które doprowadziły do kryzysu finansowego, jak i ekscesy „wojny z terroryzmem” ogłoszonej przez swojego poprzednika. Do tego Afroamerykanin, co wydawało się tak radykalną odpowiedzią na rasizm George’a Busha młodszego. Jakby tego wszystkiego było mało, Obama jest fizycznie pięknym mężczyzną, który rozkochuje w sobie obiektywy aparatów fotograficznych i kamer telewizyjnych – Amerykanie nigdy nie mieli piękniejszego prezydenta. Tak naprawdę, z odrobiny dystansu, wyglądało to wszystko aż za dobrze, jakby wymyślono go od początku do końca w najlepszej agencji PR.

Obama w pewnym sensie okazał się właśnie tym: wielką operacją PR-ową. Jego pozornie tak radykalna odmienność od Busha dawała głębszym strukturom amerykańskiego aparatu władzy, zdominowanego przez resorty bezpieczeństwa, przemysł wojny i baronów nowojorskiej finansjery, wspaniałą możliwość zwodzenia opinii publicznej i odwracania jej uwagi, podczas gdy wszystko, co politycznie najważniejsze, mogło toczyć się wciąż po staremu.

Obamie nie można odmówić, że miał znacznie większe, szczere ambicje i bardzo chciał stać się czymś więcej niż tylko efektowną fasadą tego samego, starego porządku. Pragnął przynieść realną zmianę. Okazało się jednak, że struktury władzy Imperium Amerykańskiego są niezwykle oporne i odporne na taką zmianę i prezydent „jest tylko prezydentem”, jak powiedział kiedyś Edward Snowden. Obama stanął twarzą w twarz z mechanizmami władzy, wobec których okazał się w znacznym stopniu bezsilny, zwłaszcza odkąd pozwolił „profesjonalistom” nadzorującym jego kampanię wyborczą w Partii Demokratycznej, zgodnie z przykazaniami wywiedzionymi z ich podręczników „profesjonalnej” polityki, by rozwiązali i rozesłali do domów bezprecedensowe tłumy aktywistów, które zmobilizowała jego kampania, a które – gdyby zdecydował się utrzymać ich mobilizację – mogły stanowić bazę legitymizująca i wspierającą politykę znacznie odważniejszą, taką, o jakiej prowadzeniu tak naprawdę marzył.

Obama na stanowisku prezydenta okazał się politykiem znacznie słabszym niż się spodziewał – był młody jak na prezydenta (ur. w 1961), co pomogło jego otoczeniu go zdominować, ale przede wszystkim jego afroamerykańska tożsamość sprawiła, że powstała wokół niego atmosfera, w której „wolno mu mniej”.

Ta sama stara gwardia, która odpowiadała za ekonomiczną politykę Stanów Zjednoczonych natychmiast znalazła drogę do jego administracji i żadnemu banksterowi nie stała się krzywda za doprowadzenie do kryzysu finansowego. Jego administracja prowadziła politykę pozornego stymulowania gospodarki, ale większość drukowanych przez nią pieniędzy i tak kończyła w obiegu spekulacyjnym, a nie w realnej, produktywnej gospodarce, a prawie 95% miejsc pracy powstałych w ciągu dwóch kadencji Obamy, okazało się według najnowszego raportu miejscami pracy niestabilnej i krótkoterminowej.

Przez osiem lat Obamie nie udało się zamknąć obozu koncentracyjnego w bazie Guantanamo, więżącego przypadkowych muzułmanów porywanych na całym świecie przez administrację Busha młodszego; obiecywał to w obydwu kampaniach wyborczych i przez większość czasu trwania obydwu kadencji.

Jestem przekonany, że chciał być tym prezydentem, z którego nazwiskiem będzie wiązać się zmiana w amerykańskiej polityce międzynarodowej, przede wszystkim odejście od polityki militaryzacji ładu światowego i mnożenia działań wojennych w różnych częściach planety.  Nie ma powodu nie wierzyć, że szczerze pragnął zasłużyć na pokojową Nagrodę Nobla, którą dostał za samo to, że nie jest Bushem. Świadczy o tym dobitnie determinacja, z jaką dążył do sfinalizowania umowy normalizującej w końcu stosunki z Iranem, na przekór bardzo potężnym grupom interesu, które od dawna parły na wojnę z tym krajem. Niemal wszędzie indziej poniósł jednak porażkę, okazując się bezsilnym zakładnikiem amerykańskiego przemysłu wojny.

Jego administracja kontynuowała agresywną politykę odziedziczoną po Bushu młodszym; bombardowała siedem państw: Libię, Syrię, Jemen, Somalię, Afganistan, Pakistan i Irak. Na drugi dzień po wiadomości o wyborczym zwycięstwie Donalda Trumpa Obama rozkazał bombardować pozycje syryjskiego ramienia al-Kaidy – do tamtej pory Amerykanie bombardowali różne siły w Syrii, ale nigdy nie pozycje al-Kaidy. Szczegółowe okoliczności czy jakiekolwiek przekonujące wyjaśnienie tej decyzji nie są, póki co, znane. Czyżby administracja Obamy, kiedy do Białego Domu wkroczyć ma przedstawiciel konkurencyjnej partii, chciała wyeliminować świadków i zniszczyć naprędce dowody skali, na jaką przez lata wspierała al-Kaidę w Syrii, byle tylko obalić prezydenta Baszszara al-Asada? Jeśli tak, to tę listopadową decyzję historycy być może będą w przyszłości widzieć jako swego rodzaju symbol „tragedii pomyłek”, w jaką obróciła się polityka międzynarodowa Obamy.

Pomimo widocznych, czasem dramatycznych napięć w kontaktach z premierem Izraela Binjaminem Netanjahu, okazał się ostatecznie za słaby, by nie ugiąć się pod presją izraelskiego lobby posiadającego patologicznie wielki wpływ na amerykański proces polityczny (organizacja lobbingowa AIPAC finansuje kampanie wyborcze większej części Kongresu). Umowa z Iranem była jedynym, w czym udało mu się przez osiem lat skutecznie „postawić” premierowi Netanjahu i jego lobby w Waszyngtonie. W drugiej kadencji Obama przyznał Izraelowi jeszcze większą subwencję na „bezpieczeństwo” – czytaj: na finansowanie okupacji Terytoriów Palestyńskich (38 miliardów dolarów rozłożonych na dziesięć lat). Grudniowe wstrzymanie się od głosu nad rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ potępiającą rozwój osadnictwa żydowskiego na Palestyńskich Terytoriach Okupowanych stanowiło pierwszą instancję, kiedy USA z Obamą w Białym Domu zagłosowały na tym forum inaczej niż sobie życzył Izrael. Przez minionych osiem lat wetowały każdą taką próbę, a w okresie tym Izrael popełnił multum zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Nawet prawicowa administracja George’a W. Busha dopuściła w Radzie Bezpieczeństwa do przegłosowania aż sześciu rezolucji potępiających Izrael.

Największą międzynarodową zbrodnią Obamy była eskalacja niekontrolowanej, rozlewającej się na coraz więcej terytoriów, kampanii wojny przy użyciu dronów, czyli samolotów bezzałogowych sterowanych zdalnie, coraz częściej w ogóle nie przez ludzi a przez komputerowe algorytmy. Przy ich użyciu Amerykanie dokonują na odległość zabójstw ludzi podejrzanych o terroryzm lub działanie wrogie Stanom Zjednoczonym. Na listę takich wrogów nazwiska trafiają decyzją administracyjną urzędników w Waszyngtonie, bez przewodu sądowego, prawa do obrony, itd. Wyroki są wykonywane przez maszyny, które czasem trafiają w kogoś podobnego, bywającego w tych samych miejscach, albo noszącego to samo nazwisko, z reguły także zabijając w eksplozji po kilka, a bywa, że i kilkadziesiąt przypadkowych osób znajdujących się wokół, bo np. jest wesele. Niektórzy ludzie giną tylko dlatego, że obserwujący ich algorytm uznaje ich zachowanie (pory dnia lub nocy, kiedy wychodzą z lub wracają do domu, ulice, którymi chadzają, osoby, które po drodze spotykają) za „podejrzane”, bo „pasujące do wzoru”. Wszystko to odbywa się nawet na terytoriach państw, z którymi USA nie są formalnie w stanie wojny, co zaburza kluczowe dla stosowania przepisów prawa międzynarodowego rozróżnienie między stanem wojny a stanem pokoju. Praktykę tę Amerykanie przyjęli (wprowadzeni w nią przez zaprzyjaźnione siły zbrojne Izraela) już za czasów prezydenta Busha młodszego, ale nawet ta prawicowa administracja obawiała się wrót piekieł, jakie mogą się w ten sposób otworzyć, i stosowała ją jako środek nadzwyczajny. Administracja Obamy natomiast zabiła w atakach dronów tylu ludzi w pierwszych kilku miesiącach pierwszej kadencji, co administracja Busha przez całe swoje dwie kadencje. Potem było już tylko gorzej.

Ekspansja drone warfare jest kolejnym wskazaniem, do jakiego stopnia dobre chęci Obamy rozbiły się o zastane w Waszyngtonie struktury władzy, które wzięły go za zakładnika. Niektórzy obserwatorzy jego polityki uważają, że władcy amerykańskiego przemysłu wojny i waszyngtońskiego aparatu bezpieczeństwa kazali mu wybierać: albo kontynuacja porwań i tortur zainicjowanych przez Busha młodszego, albo ekspansja drone warfare. Wybrał to drugie, jako mniejsze zło…

Wśród obietnic, które wyniosły Obamę do urzędu, ogromną rolę odgrywały te, że jego administracja ukróci zmasowane szpiegowanie własnych obywateli, uruchomione przez „wojnę z terroryzmem” George’a W. Busha, a także, że odwróci zapoczątkowany przez niego trend gromadzenia w rękach prezydenta coraz bardziej autorytarnych instrumentów władzy, m. in. za pośrednictwem omijających Kongres dekretów prezydenckich (executive orders). W obydwu obszarach Obama kontynuował jednak drogę poprzednika i posunął się znacznie dalej. Szczególnie wymowny jest tu stosunek administracji Obamy do „sygnalistów”, którzy, jak Chelsea Manning czy Edward Snowden, zdecydowali się, podejmując ogromne ryzyko osobiste, poinformować amerykańskie społeczeństwo o ekscesach aparatu bezpieczeństwa ich państwa. Żadna wcześniejsza amerykańska administracja nie skazała i nie ścigała bezwzględnie po całym świecie więcej „sygnalistów” niż administracja Obamy.

Szczególnym rozczarowaniem okazał się Obama dla tej społeczności, która być może wiązała z nim największe nadzieje: Afroamerykanów. Jakby bał się do końca odrzucenia przez białą większość; jakby niczego nie pragnął bardziej, niż udowodnić jej, że nie mają się czego bać, że on nie przyszedł po to, żeby zemścić się na nich za wszystko, co zrobili swoim czarnym rodakom. W rezultacie pozwolił na wykorzystywanie jego wizerunku i tożsamości przez tych wszystkich, którzy chcieli pokazać, jakim to post-rasowym społeczeństwem stały się Stany Zjednoczone, zostawiając Afroamerykanów całkowicie na lodzie.

Rozziew w dochodach pomiędzy gospodarstwami domowymi czarnych i białych Amerykanów pogłębił się tylko przez ostatnich osiem lat. Tempo masowej inkarceracji młodych czarnych mężczyzn, w tym za wykroczenia, za które ich biali rówieśnicy nie stają nawet przed sądem, nie zwolniło ani trochę. Policyjna przemoc w stosunku do Afroamerykanów osiągnęła poziomy, które przebiły wszystkie historyczne dane. Nie ma dnia, żeby gdzieś w Stanach Zjednoczonych policja nie zabiła jakiegoś czarnego chłopaka lub dziewczyny za takie zbrodnie jak noszenie kaptura na głowie, niewłączenie świateł mijania czy sprzedawanie papierosów na ulicy. Tej eskalacji rasowej przemocy policji, którą ONZ, bijąc na alarm, porównała już do linczów sprzed stu lat, towarzyszy zupełna bezczynność administracji Obamy. Gorzej nawet niż bezczynność. Zamiast interweniować w obronie ofiar tej przemocy, Obama posunął się kiedyś do wygłoszenia bon motu, że czarni mężczyźni zbyt często używają policyjnej agresji jako wymówki i usprawiedliwienia dla własnego uwikłania w przemoc i przestępczość. Tymczasem statystki wykazują, że czarni Amerykanie są mniej, a nie bardziej, prawdopodobnymi sprawcami przestępstw z użyciem przemocy, niż biali Amerykanie. Obama zadał też wielki cios ruchom politycznym Afroamerykanów, opowiadając się zdecydowanie przeciwko kampanii na rzecz reparacji za niewolnictwo.

Obama odchodzi z Białego Domu jako jedno z największych rozczarowań w historii amerykańskiej polityki. Skala tego rozczarowania miała swój udział w zwycięstwie Donalda Trumpa. Nawet jeśli sama prezydentura Trumpa, która niewątpliwie będzie dla Amerykanów katastrofą, spowoduje, że będzie przez porównanie wspominany z nostalgią.

W ostatnich miesiącach swojego urzędowania Obama udzielił wypowiedzi, w których wydawał się sygnalizować, jak wielkim ograniczeniom podlegał, pełniąc urząd prezydenta; jak wielu rzeczy nie mógł zrobić ani powiedzieć. I że powie je, kiedy opuści Biały Dom. Zobaczymy.

   Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się 3 stycznia 2017 na łamach portalu Strajk.eu.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Zła kobieta. Zbrodnie Hillary Clinton

W wyborze między Donaldem Trumpem a Hillary Rodham Clinton nie ma „mniejszego zła”

Specyfika amerykańskiego systemu partyjnego jest taka, że na poziomie ogólnokrajowym wybory sprowadzają się do rywalizacji pomiędzy dwoma dominującymi partiami, Demokratyczną i Republikańską. To są jedyne partie, które w ostatecznym rozrachunku się liczą, choć nie jedyne, które istnieją. Kandydatką amerykańskich Zielonych w nadchodzących wyborach prezydenckich jest Jill Stein. W rozmowie dla niezależnego, lewicowego serwisu informacyjnego (telewizyjno-radiowego) „Democracy Now!” (9 czerwca 2016), zwróciła ona uwagę na ignorowany paradoks wyboru między kandydującą z ramienia Demokratów Hillary Clinton a Donaldem Trumpem z Partii Republikańskiej. Boimy się, do czego może być zdolny taki szaleniec jak Trump, podczas gdy o Clinton wiemy już, że jest do tego samego zdolna. Wiemy z jej dotychczasowego dorobku politycznego. Można by taką opinię zbyć: kandydatka marginalnej partii za wszelką cenę chce się przebić. Problem z tym, że coś jest na rzeczy.

Z punktu widzenia mieszkańców „reszty świata”, do których należy piszący i większość czytających te słowa, najważniejszy jest dorobek byłej Pierwszej Damy (1993-2001) na stanowisku Sekretarz Stanu w administracji prezydenta Baracka Obamy (2009-2013). W amerykańskiej terminologii to minister spraw zagranicznych. Jako szefowa amerykańskiej dyplomacji Hillary Clinton skłaniała się ku rozwiązaniom siłowym wszędzie tam, gdzie się dało.

Honduras

Clinton zaczęła się w ten sposób realizować już w 2009, zaraz po objęciu funkcji. Kiedy prezydent Hondurasu, Manuel Zelaya, zaczął przebąkiwać o podniesieniu płacy minimalnej, miejscowa oligarchia i amerykańscy „obserwatorzy” zaczęli bić na alarm, że to początek „komunistycznej apokalipsy”, jak ironizuje znakomita dziennikarka Belén Fernández (w swoim rozdziale zbiorowej książki amerykańskich feministek poddających dorobek Clinton miażdżącej krytyce, False Choices pod redakcją Lizy Featherstone). 28 czerwca, na kilka godzin przed wyborami połączonymi z referendum w sprawie zaledwie rozważenia możliwości wprowadzenia zmian do konstytucji, wojsko usunęło Zelayę z pałacu prezydenckiego w Tegucigalpie i wywiozło go w piżamie za granicę, do Kostaryki. Pod fałszywym pretekstem, że prezydent chciał w istocie zmienić konstytucję po to, by zostać u władzy do śmierci. W przygotowaniu zamachu stanu na pewno uczestniczyły jakieś siły amerykańskie, choć raczej nie sięgające aż poziomu waszyngtońskiego Departamentu Stanu. Niemniej jednak, kiedy do zamachu już doszło, Clinton dynamicznym krokiem wkroczyła do akcji, by zapewnić operacji trwały sukces. Zaprzeczyła, jakoby miał tam miejsce zamach stanu i zaangażowała się po stronie wojskowych i oligarchów, by uniemożliwić Zelayi powrót do władzy. Wiemy o tym, bo sama się tym chwaliła w autobiografii pt. Hard Choices, wydanej w 2014 roku.

Honduras nie wyszedł od tamtego czasu z chaosu. Morderstwa polityczne stały się codziennością – ich ofiarami padają wiejscy aktywiści zwani campesinos. W warunkach instytucjonalnej niestabilności ograniczone zasoby biednego kraju stały się przedmiotem wojen gangów, a straumatyzowane tym wszystkim społeczeństwo wdrożyło się do przemocy jako sposobu codziennego funkcjonowania i walki o przetrwanie. Dziś Honduras jest jednym z najniebezpieczniejszych krajów na świecie i głównym źródłem uchodźców na zachodniej półkuli. Świadomość tego wzrosła nieco w samych Stanach, ponieważ uchodźcy ci starają się zwykle dostać do USA. Pewnie dlatego całe passusy dotyczące honduraskiej eskapady Hillary Clinton wstydliwie zniknęły z drugiego, tańszego wydania Hard Choices w miękkiej okładce (2015).

Jemen, Libia, Pakistan, Syria…

Prawdziwą skarbnicą wiedzy o amerykańskiej polityce międzynarodowej okazały się serwis WikiLeaks. Znakomitym przewodnikiem po gąszczu ujawnionych przez organizację Juliana Assange’a dokumentów jest książka The WikiLeaks Files: The World According to US Empire londyńsko-nowojorskiego wydawnictwa Verso. Z rzeczy, które z tych wycieków wiemy o Clinton, warto wymienić współpracę w 2010 z dyktatorem Jemenu w bombardowaniu tamtejszej ludności cywilnej pod pretekstem walki z Al Kaidą. Jemen również stał się areną jednej z największych kampanii zabójstw politycznych przy użyciu dronów. Drugą podobnej skali wojnę przy użyciu dronów Departament Stanu pod wodzą Hillary Clinton eskalował w Pakistanie.

Clinton należała do głównych (wraz z prezydentem Francji Nicolasem Sarkozy) aktorów dążących do pogłębienia konfliktu w Libii i wciągnięcia weń zachodnich mocarstw. Clinton grała pierwsze skrzypce w propagandowych wysiłkach fabrykujących doniesienia o wyssanych z palca zbrodniach Kaddafiego, takich jak rozdawanie żołnierzom viagry, żeby masowo gwałcili mieszkanki zbuntowanych przeciwko Kaddafiemu miast. Roznoszenie tego rodzaju pomówień od Al Dżaziry po CNN  było częścią kampanii „wytwarzania przyzwolenia” międzynarodowej opinii publicznej dla zachodniej interwencji zbrojnej w Libii i obalenia Muammara Kaddafiego, którego panafrykańskie ambicje poważnie uwierały USA i Francję. Libia, która za Kaddafiego była celem, a nie źródłem migracji zarobkowych, jest dzisiaj państwem upadłym, polityczną próżnią, w której rozwija się Państwo Islamskie.

Legerndarny amerykański dziennikarz Seymour Hersh, którego najnowsza książka to poświęcone rozczarowaniu prezydenturą Obamy The Killing of Osama bin Laden, przekonuje, że Clinton była także odpowiedzialna za szmuglowanie z Libii broni chemicznej do Syrii. Jej adresatem byli rebelianci, walczący przeciwko siłom Baszara Asada, którzy mieli ich użyć tak, żeby oskarżenie dało się rzucić pod adresem Asada właśnie. Chodziło o to, żeby do wojny w Syrii wciągnąć Stany Zjednoczone – Obama powiedział, że Stany Zjednoczone dokonają interwencji, jeśli Asad użyje broni chemicznej przeciwko ludności cywilnej.

Z WikiLeaks wiemy, że amerykańskie rządy knuły obalenie Asada bez przerwy poczynając od 2005 roku. Finansowano i na inne sposoby wspierano każdą opozycję, nawet kiedy wiedziano, że ma fundamentalistyczny, salaficki profil, z którego ostatecznie powstało Państwo Islamskie. Clinton odziedziczyła więc linię antyasadowską po poprzedniej administracji, ale impet z jakim na tym froncie drążyła charakteryzował się szczerym entuzjazmem i zaangażowaniem z jej strony. Dążyła do eskalacji wojny domowej w Syrii i jedną z centralnych motywacji były dla niej interesy Izraela. Rząd Binjamina Netanjahu od dawna chciał rozwalić Syrię Asada, gdyż osłabiłoby to i dodatkowo oblężyło Iran (Syria była jego sojusznikiem), umocniłoby pozycję Izraela na Wzgórzach Golan okupowanych od 1967, według prawa międzynarodowego stanowiących część terytorium Syrii. Wzmocniłoby dominację Izraela w regionie i dało pożywkę głodnemu wojny przemysłowi zbrojeniowemu tego kraju i kształtującej jego politykę klice dygnitarzy wojskowych. Clinton jest wobec Izraela i wszystkich jego pragnień bezkrytyczna w stopniu szokującym nawet jak na amerykańskie standardy. Miłość ta ma związek z finansami jej kampanii – źródłem ich ogromnej części są proizraelscy milionerzy żydowskiego pochodzenia (m. in. Haim Saban) orbitujący wokół potężnej organizacji lobbingowej AIPAC.

Clinton i Obama

W perspektywie międzynarodowej prezydentura Baracka Obamy okazała się rozczarowującą kontynuacją katastrof z epoki George’a W. Busha, ale stało się tak chyba nie z woli Obamy, a dlatego, że okazał się za słaby, by zrealizować swoje ambicje bardziej pokojowej polityki międzynarodowej, za słaby, by pokonać skupione w i wokół jego administracji znacznie bardziej agresywne interesy „jastrzębi” i amerykańskiego przemysłu wojny. Paradoksalnie świadczyć o tym może nawet najbardziej ponure i brzemienne w skutki dla przyszłości prawa międzynarodowego dziedzictwo Obamy, jego największa zbrodnia: ekspansja niby-wojny przy użyciu dronów, bezzałogowych samolotów sterowanych zdalnie, w rosnącym stopniu przez algorytmy komputerowe. Niemal wszystkie tej niby-wojny ofiary to przypadkowi cywile; wyroki śmierci wydawane są bez sądu, administracyjnie, w tajemnicy; wydawane są na podstawie oskarżenia o walkę przeciwko USA, jakby istniał jakiś uniwersalny, obejmujący i pasterzy w Jemenie, i chłopów w Pakistanie, obowiązek lojalności wszystkich mieszkańców planety w stosunku do Stanów Zjednoczonych; zaburzeniu uległa możliwość prawnego rozróżnienia terytorium w stanie wojny od terytorium w stanie pokoju. Jest jednak taka teoria, że Obama otworzył tę puszkę Pandory, bo amerykańska machina wojenna postawia go przed alternatywą: albo globalny Neogułag na wzór Abu Ghraib i Guantanamo, albo wojna przy użyciu dronów. Wybrał więc to drugie, jako „mniejsze zło”. Jak wiedzą filozofowie przedmiotu (np. Eyal Weizman), z mniejszym złem jest tak, że ponieważ jawi się jako mniejsze, tym łatwiej popełnia się je coraz częściej, aż w końcu suma zła z tych mniejszych złożonego okazuje się większa jeszcze niż to, dla czego miało być alternatywą…

Clinton była zawsze na czele „jastrzębi” w administracji Obamy. Obama pragnął normalizację stosunków z Iranem uczynić jednym z najważniejszych swoich dokonań. Clinton otwarcie i w zgodzie z życzeniami swoich sponsorów z AIPAC mówiła, że najchętniej zmiotłaby Iran z powierzchni Ziemi. Żeby wciągnąć USA do wojny w Syrii, spiski z generałem Davidem Petraeusem knuła za plecami Obamy. Obama chciał zamknąć obóz w Guantanamo. Clinton zlecała swojemu personelowi produkowanie prawnej ekwilibrystyki dowodzącej słuszności jego utrzymywania. I tak dalej. Obama nie umiał powstrzymać amerykańskiej machiny wojennej; Clinton jest tej machiny reprezentantką, uosobieniem.

Clinton i Trump

Jest taka lewicowo-liberalna klisza mówiąca, że nawet przy bardzo krytycznej ocenie Clinton, jest ona przecież oczywistym mniejszym złem niż Trump. Ja tak nie sądzę. Między tym dwojgiem nie ma mniejszego zła. Jest, owszem, wielka różnica, ale jej sendo tkwi w tym, dla kogo każde z nich będzie złem większym.

Trump będzie wewnętrzną katastrofą dla Stanów Zjednoczonych. Cofnie ich dyskurs i praktykę polityczną do XIX wieku, jeszcze bardziej podgrzeje napięcia rasowe i prawdopodobnie zrujnuje amerykańską gospodarkę, albowiem jest ekonomicznym kretynem (fortunę odziedziczył). Ale Trump, przy całym swoim prymitywnym rasizmie i kretyńskiej burżuazyjnej fiksacji na własnym ego, pozostaje stosunkowo niezainteresowany światem zewnętrznym. Jego „ambicje” w tym zakresie ograniczają się do budowy muru na granicy z Meksykiem i wprowadzenia zakazu wjazdu do USA dla muzułmanów. Jest to oczywiście skandaliczne, ale to wciąż nie to samo, co obracanie jednego kraju za drugim w kupę gruzu.

Jeśli w obecnym rozdaniu kart w amerykańskim establiszmencie są jakieś znaczące siły polityczne zainteresowane zatrzymaniem spirali amerykańskich wojen w coraz to nowych częściach świata, to są one wśród Republikanów. Jak bardzo nie przeczyłoby to dekadom naszych przyzwyczajeń. Nawet jeśli kierują nimi jedynie zmęczenie i frustracja wojnami tak długo już, jałowo i bez sukcesów toczonymi. Jeśli skutkiem ma być mniej wojen, to lepsze takie powody, niż żadne. W ostatnich latach to Republikanie, nawet związani kiedyś z administracją Busha młodszego (jak Robert Gates), głosowali i lobbowali przeciwko nowym działaniom wojennym lub eskalacji starych. W tych samych sprawach (Afganistan, Libia, Syria) Clinton pałała żądzą wojny, podobnie jak otaczający ją patrycjat Partii Demokratycznej.

Clinton będzie katastrofą dla reszty świata, bo gotowa jest resztę świata puścić z dymem, byle tylko utrzymać dla swoich przyjaciół z Wall Street imperialną pozycję Stanów Zjednoczonych. Wiemy to na podstawie tego, co już w tej sprawie zrobiła. Uchodźcy dobijający się dzisiaj do bram Europy i tonący w wodach Morza Śródziemnego to uciekinierzy z krajów, na terenie których Hillary Clinton przysposabiała się do roli Cesarzowej Świata. Kiedy wespnie się w końcu i na ten tron, nie będzie już żaden mięczak Obama ograniczał jej pola manewru.

Jarosław Pietrzak

Skrócona wersja tego tekstu ukazała się w Tygodniku Faktycznie (nr 5, 4-10 sierpnia 2016).

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Sadiq Khan burmistrzem Londynu

It’s official: Sadiq Khan z Partii Pracy będzie burmistrzem Londynu. Sadiq Khan żadną miarą nie jest najbardziej wymarzonym lewicowym burmistrzem stolicy Wielkiej Brytanii, ale jego zwycięstwo jest i tak dla brytyjskiej lewicy wielkim triumfem.

Całkiem możliwe, że Sadiq Khan ma politycznie więcej wspólnego z tym, co Tariq Ali nazwał prowokacyjnie „skrajnym centrum”, niż z lewym skrzydłem Labour Party, które przejęło stery, gdy jej przewodniczącym został Jeremy Corbyn. Sadiq Khan jest w najlepszym razie lewicowym centrystą. Corbyn nie powinien się łudzić (i na pewno się nie łudzi), że w krytycznym momencie walk frakcyjnych wewnątrz samej Labour Khan stanie za nim murem. Wizja, z jaką idzie Khan, jest zasadniczo business friendly, nie ma w niej nic radykalnego, rewolucyjnego.

Niemniej jednak, w obecnym układzie sił, kiedy alternatywą byłoby kolejne zwycięstwo Torysów Davida Camerona, jest to ogromny triumf lewicy.

Jest ogromny, bo to jeden z najważniejszych urzędów w Wielkiej Brytanii – ponad 13% mieszkańców Zjednoczonego Królestwa żyje w aglomeracji Londynu. Jest ogromny, bo Khan zdobył ponoć największą bezwzględną liczbę głosów, jaką w bezpośrednich wyborach kiedykolwiek zdobył jakikolwek polityk w tym kraju.

Jest to triumf lewicy, ponieważ zwycięstwo Khana może się złożyć na proces stopniowego przesuwania centrum politycznej debaty. Jest to triumf lewicy, ponieważ Sadiq Khan oparł swoją kampanię na propozycjach odnoszących się do realnych, materialnych bolączek mieszkańców miasta: obiecał zamrożenie cen transportu miejskiego na cały okres swojej kadencji (londyńskie metro, jeżeli mieszkasz daleko od pracy i masz kiepsko płatną pracę, może spokojnie pochłaniać jedną szóstą twoich zarobków) oraz budowę mieszkań pod wynajem i na sprzedaż. W Londynie normą jest dzisiaj, że ludzie po trzydziestce wciąż dzielą mieszkania z kilkoma obcymi osobami, pokój w takim dzielonym domu czy mieszkaniu może kosztować 800 funtów miesięcznie. Mieszkania na wynajem są często w fatalnym stanie (od lat bez remontu, z inwazjami myszy), ponieważ przy takiej nierównowadze popytu i podaży ktoś i tak weźmie najgorszą nawet spelunę – właściciele po prostu olewają wynajmowane innym domy i mieszkania. A jeżeli chodzi o kupno mieszkania czy domu, to w mieście, którego rynek nieruchomości jest zderegulowaną globalną pralnią brudnych pieniędzy i spekulacyjnym placem zabaw szejków i oligarchów ze wszystkich stron świata, przymiotnik „astronomiczne” dawno przestał wystarczać do opisu ich cen.

Jest to triumf lewicy, ponieważ pomimo umiarkowanego, centrowego oblicza, Sadiq Khan stał się przedmiotem szokującej jak na brytyjskie standardy, otwarcie rasistowskiej kampanii negatywnej ze strony tak Torysów, jak i popierających konserwatystów wielkich mediów. Zac Goldsmith, kandydat Partii Konserwatywnej skoncentrował swoją kampanię na tym, że Khan jest muzułmaninem (jest synem imigranta z Pakistanu, kierowcy autobusu). Oczerniano go, że popiera muzułmański ekstremizm i terroryzm, bo kiedyś coś powiedział w obronie kogoś, kogo gdzieś widziano z kimś, kto kiedyś coś tam z kimś innym miał wspólnego. W rzeczywistości tymczasem Khan ma dorobek jako prawnik i obrońca praw człowieka. To, że czasem modli się w meczetach, nie przeszkodziło mu głosować w parlamencie za legalizacją małżeństw homoseksualnych. W jego sztabie były osoby homoseksualne i osoby pochodzenia żydowskiego. Jest to więc triumf lewicy, bo mieszkańcy brytyjskiej stolicy pokazali, że nie godzą się na politykę, która realne problemy i projekty konkretnego działania usiłuje zastąpić afiliacjami kulturowymi i etnicznymi oraz szczuciem tożsamościowym. Pokazali swoją dezaprobatę dla takiej kampanii. Pokazali, że zamiast tego chcą polityki, która proponuje materialne rozwiązania bytowych problemów. Triumfem lewicy jest nie to, że wygrał muzułmanin, a to, że dla mieszkańców tego miasta wyznanie i etniczne pochodzenie kandydata okazały się być bez znaczenia.

Jest to triumf lewicy, bo udało się to pomimo niezwykłej stronniczości większości wielkich mediów – nie tylko prywatnych, ale też BBC, co wielu Brytyjczyków doprowadza do szczególnego szału. Mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa na poważnie oczekują od BBC elementarnej obiektywności, zapisanej tutaj zresztą w odpowiednich ustawach, tymczasem jej dziennikarze do ostatniej chwili przed ogłoszeniem oficjalnych wyników dawali do zrozumienia, że wybory do władz lokalnych, zarówno w Londynie, jak i w całym kraju, to będzie albo już jest dowód klęski przywództwa Corbyna w Labour Party.

Jest to też triumf lewicy, bo wszystko to działo się w warunkach zmasowanego ataku na wyłonione w zeszłym roku, prawdopodobnie najbardziej lewicowe w historii Partii Pracy przewodnictwo. Atak przybrał postać w większości wyssanych z palca lub wysmażonych z byle czego oskarżeń o antysemityzm w szeregach lewicowego skrzydła Labour, w którym zaczepienie ma Corbyn. Temat ten wypłynął po to, żeby uderzyć w Corbyna, który ma długą historię zaangażowania w ruch solidarności z Palestyńczykami. Przez ostatni tydzień przed wyborami trudno się było w mediach doszukać jakichkolwiek debat programowych; hasło „Labour ma problem z antysemityzmem” zajęło całą przestrzeń krajowej debaty.

Atak ten połączył w szerokim froncie kilka sił. Torysi, ci sami, którzy własną kampanię Goldsmitha oparli na bezczelnie rasistowskim ataku na Khana, a tu nagle okazali się wielkimi tropicielami rasizmu po drugiej stronie, chcieli oczywiście wygrać lokalne wybory, ale także mieć swój udział w obaleniu obecnego przywództwa Partii Pracy. Powrót władzy w Labour w ręce bezideowych blairystów oznaczałby bowiem powrót Partii Pracy w bezpieczne ramy wyznaczone przez neoliberalny konsensus i nawet ewentualna utrata władzy przez Partię Konserwatywną nie uderzyłaby później w interesy tych Torysów, którzy zdążyli sobie coś splądrować na przestrzeni dwóch kadencji Davida Camerona jako premiera.

Ale brało w tym udział także prawe skrzydło Labour, które aktywnie podminowywało szanse Labour w tych wyborach, by następnie użyć tej porażki jako dowodu na klęskę przywództwa Corbyna i pretekstu do odesłania go ze stanowiska. Przeprowadzone przez prawe skrzydło Labour Party pod szyldem „walki z antysemityzmem” polowanie na czarownice odbyło się we współpracy z izraelskimi sponsorami wielu polityków na prawym skrzydle Partii Pracy (ich platformą jest szemrane lobby Labour Friends of Israel). Ambasada Izraela w Wielkiej Brytanii, za pośrednictwem różnych mniej lub bardziej jawnych pośredników, jest ostatnio niezwykle aktywna w dziele obsmarowywania każdego publicznego gestu solidarności z Palestyńczykami lub słowa krytyki polityki Izraela jako aktów antysemityzmu – powodem jest szybko rosnące w Zjednoczonym Królestwie poparcie dla sprawy palestyńskiej oraz dla idei ekonomicznego i kulturalnego bojkotu Izraela.

Zwycięstwo Khana jest więc triumfem lewicy, ponieważ ten szeroki frontalny atak mimo wszystko nie pogrzebał szans ani jego, ani Labour w ogóle. Jest triumfem lewicy także dlatego, że oznacza, iż sierotom po Tonym Blairze nie powiodła się próba wewnątrzpartyjnego „zamachu stanu”.

Nie obyło się niestety bez ofiar, ponieważ co najmniej 19 polityków różnego szczebla, od radnych miejskich po parlamentarzystów, zostało w ogniu tego polowania na czarownice zawieszonych przez władze Partii Pracy (najsłynniejszym jest były burmistrz Londynu, sprzed epoki konserwatysty Borisa Johnsona, Ken Livingstone). Stało się to na skandalicznie wątłych podstawach. Pozostaje mieć nadzieję, że było jedynie taktycznym zagraniem mającym na celu przetrwanie krytycznego okresu wyborczego i zawieszenia zostaną wkrótce rozpatrzone na korzyść poszkodowanych w ten sposób działaczy (wielu z tych rzekomych antysemitów jest zresztą Żydami). Jeżeli tak się nie stanie, może to być niepokojący sygnał, że integralność pozycji nowego przywództwa Labour w sprawach międzynarodowych zaczyna ulegać erozji pod wpływem presji z zewnątrz i z wewnątrz, ze strony prawego skrzydła partii.

Jarosław Pietrzak

Komentarz ten napisany został dla portalu Strajk.eu (i ukazał się tam 7 maja 2016)

Jestem na Facebooku i Twitterze.