Jest to jedna z cech charakterystycznych polskiej polityki: każda opcja polityczna ma swój własny mit Zachodu, splot wyobrażeń na jego temat i jego „wiodącą ideę”, którymi straszy, uwodzi, albo jedno i drugie.
neokonserwatyzm
Wybory, znaczenie i jego brak
Obserwując polską kampanię wyborczą i rozwijający się wokół niej ekosystem komentarzy, napotykamy sformułowania nawet tak mocne, że „będą to najważniejsze od dawna wybory polityczne w Polsce”. A co, jeśli najsmutniejszym aspektem nadchodzących wyborów, a zarazem tym, z którego najbardziej – jeśli jesteśmy realistami – musimy sobie zdać sprawę, jest coś wręcz przeciwnego: że w pewnym sensie te wybory nie mają większego znaczenia?
Na najbardziej podstawowym poziomie logiki elektoralnej – zwycięstwo PiS jest już w zasadzie przesądzone. Było zresztą od dawna. Trudno sobie wyobrazić, żeby na przestrzeni kilku tygodni, które nam zostały [tekst ukazał się pierwotnie 18 września 2019], „liberalna” (o polskim liberalizmie nie da się pisać bez cudzysłowów) opozycja otrząsnęła się ze swojego intelektualnego zatwardzenia i zrozumiała nagle, co się dzieje. Trudno sobie wyobrazić, że systematycznie marginalizowana przez „wolne”, „liberalne” media Lewica (jak niedoskonała by ona nie była), nagle dostanie skrzydeł i dyskursywne pole manewru, żeby okazać się czymś więcej niż niewielką trzecią siłą w parlamencie.
Córka sklepikarza i smoki
W Żelaznej Damie Phyllidy Lloyd roi się od archiwalnych materiałów pokazujących społeczne konfrontacje epoki najżarliwiej nienawidzonego szefa rządu w XX-wiecznej historii Wielkiej Brytanii. Wiem, polskie media tak jej nie portretują, ale strona internetowa IsThatcherDeadYet.co.uk, której zadaniem jest odliczanie czasu do śmierci Margaret i odpalenie imprez planowanych w całym kraju, gdy ziemia uwolni się już od jej ciężaru, czy oficjalnie wystosowana do rządu petycja domagająca się prywatyzacji jej przyszłego pogrzebu, co by uwieńczyło jej dorobek i zdjęło to brzemię z podatnika – to niektóre przejawy gorących uczuć brytyjskiego ludu. Jest z tymi archiwaliami kilka problemów, które jednocześnie reprezentują, co jest nie tak z tym filmem.
Po pierwsze, pozostają one w pamięci jako niemal jedyne szersze plany i bardziej spektakularne ujęcia w całym filmie. Poza nimi mamy bez mała sprawnie zrobiony teatr telewizji nakręcony w zaledwie kilku wnętrzach, w których ludzie albo siedzą przy stole, albo leżą w łóżku, albo idą korytarzem. Dziwna formuła dla biografii postaci o epickim znaczeniu dla losów nie tylko swojego kraju, ale – za sprawą pozycji Londynu w światowej gospodarce – także i dla reszty świata. Jakby po honorarium dla Meryl Streep prawie nic już nie zostało w budżecie. Wrażenie teatralności potęguje podstawowe rozwiązanie dramaturgiczne. Czas teraźniejszy filmu, na którym cały jego szkielet jest rozpięty (cała reszta to retrospekcje), to kilka dni starszej już bardzo Mrs Thatcher w jej londyńskiej rezydencji. Thatcher cierpi już na daleko posuniętą demencję i przez cały film rozmawia ze swoim zmarłym już dawno mężem. Albo zapomina, że umarł, albo ma halucynacje. Rozciągnięte do skali pełnometrażowego filmu robi to wrażenie… takie sobie.
Drugi problem z tymi archiwaliami jest taki, że choć pokazują one dramatyczne starcia rozwścieczonego społeczeństwa z państwowym aparatem przemocy wytoczonym na ulice w obronie interesów bogatej mniejszości, odessana jest z nich jakakolwiek treść polityczna, nie są w żaden sposób skontekstualizowane – jeżeli ktoś nie wie, że one to pokazują, to się prawdopodobnie nigdy nie domyśli. Kto wychodził na ulice, w obronie czyich interesów, a czyje interesy forsowała polityka partii konserwatywnej i rządu Thatcher? Film nie mówi nic o tych sprawach, bo konflikty polityczne zostały z niego wymazane gestem przeniesienia całej złożoności rzeczywistości na poziom „psychologii postaci”.
Margaret to ambitna i dumna córka sklepikarza, która postanowia zostać rycerzem i „zrobić coś”, co będzie „mieć znaczenie”. Dumnie stawia czoła rywalom i – mimo startu z gorszej pozycji – z nimi wygrywa, a szalejący na ulicach tłum to coś jak smok, którego trzeba pokonać i Margaret oczywiście daje radę. Wojna o Falklandy jest tu pokazana dokładnie tak, jak Thatcher chciałaby, żeby o niej myślano. A że rozgrzanie nacjonalistycznych namiętności było jej co najmniej na rękę, żeby zneutralizować i spacyfikować napięcia społeczne wywołane polityką wewnętrzną jej gabinetu, tego z filmu raczej nie wyczytamy. Jej polityka „antyterorystyczna”, upstrzona skandalicznymi naruszeniami praw człowieka (zob. W imię ojca i Głód), sprowadzona jest do psychologicznej reakcji na osobiste traumy. Nawet polityczny koniec Thatcher na stanowisku premiera, czyli nieudana próba wprowadzenia podatku pogłównego, w tej samej wysokości od bezrobotnego, co od milionera, wygląda tu bardziej jak starcie charakterów, w którym Margaret płaci cenę za zatwardziałość, którą wpisały w jej psyche lata walki i bez której nie odniosłaby wcześniejszych zwycięstw.
Archiwalne materiały dokumentalne, którymi upstrzony jest film, odsłaniają jeszcze jedną podejrzaną właściwość tego filmu. Trudno – zwłaszcza mieszkając w Wielkiej Brytanii – patrząc na uliczne starcia protestujacych z policją, nie mieć przed oczami tego wszystkiego, co się przez ulice brytyjskich miast przetoczyło (największe od dekad strajki, demonstracje i zamieszki), odkąd do władzy doszedł David Cameron, pragnący dopełnić jej dzieła i rozwalić te społeczne zdobycze cywilizacyjne, które zdołały przetrwać Thatcher. Trudno mi się więc oprzeć wrażeniu, że co najmniej uzupełniającym zadaniem tej historii jest ustawienie dziejowej dzielności Margaret Thatcher w walce z oporem własnego ludu w jednej linii ze skierowaną przeciwko własnemu społeczeństwu polityką obecnego rządu milionerów. Oczywiście, jest to kontynuacja tej samej linii, tyle że jest to linia nie do obrony.
Meryl Streep jest rzeczywiście w tytułowej roli niezła, ale jedynie w wąskich ramach umożliwionych przez pole widzenia scenariusza. Determinacja Margaret, jej wytrwałość i zdolność odnoszenia zwycięstw pomimo przeciwności w postaci dyskryminowanej płci i pochodzenia z szeregów drobnomieszczaństwa (wśród torysów są to „niskie” szeregi), to jedna ze strategii uzyskiwania przez film sympatii dla tej postaci – widz niemal z zasady identyfikuje się z postacią, która pokonuje przeciwności, bo sam się dzięki temu lepiej czuje. Drugą jest elementarna ludzka solidarność z osobą na starość coraz bardziej osamotnioną i osłabioną przez procesy biologiczne zbliżającego się do śmierci organizmu. Obydwie te strategie są jednak co najmniej podejrzane w stosunku do kogoś z dorobkiem Thatcher; kogoś, kto się, owszem, zapisał w historii, ale swoim publicznym działaniem uczynił świat miejscem jednoznacznie gorszym niż był wcześniej.
Sam fakt, że bycie kobietą przestało być przeszkodą w pełnieniu najwyższych funkcji publicznych, jest oczywiście postępem, ale co z tego, jeżeli zmiana ta była tylko taktycznym liftingiem pozwalającym konserwatystom na przeprowadzenie w jego konsekwencji całej lawiny reform, z których żadna już obok społecznego postępu nawet nie leżała. Stopień ekonomicznych nierówności i niesprawiedliwości społecznej współczesnej Wielkiej Brytanii (rekordowy w Zachodniej Europie) to owoc dokonanego przez Thatcher zwrotu neoliberalnego. Ruina, w jakiej znajduje się obecnie światowa gospodarka, to zwieńczenie trzech dekad dominacji doktryny pseudoekonomicznej, w której pułapkę właśnie Thatcher formalnie wprowadziła kontynent europejski (wspierając jednocześnie tych, którzy – jak Pinochet – religię deregulacji i wszechmocnej niewidzialnej ręki rynku forsowali po trupach w innych częściach świata). Ekscesy „wojny z terroryzmem”, która sprawia, że w tzw. demokracji ludzie trafiają do Guantanamo albo tajnych więzień w Egipcie, Rumunii czy Polsce, za to tylko, że są muzułmanami, to z kolei rekonfiguracja i globalizacja tego, co Thatcher robiła na własnym podwórku z Irlandczykami.
***
Jest w filmie jedna naprawdę świetna scena. Jest to jego scena pierwsza. W typowym angielskim „sklepie na rogu” Thatcher wyciąga rękę po małą butelkę mleka. Dla Brytyjczyków jest to czytelna aluzja do jednego z niegdysiejszych przezwisk „Żelaznej Damy”, wynalezionego, gdy jeszcze jako Education Secretary usunęła ze szkół darmową porcję mleka: „Margaret Thatcher, milk snatcher”. Stara Thatcher kieruje się z tym mlekiem powoli do lady. Przed nią wpycha się bez pardonu nie zważający na starszą, sfatygowaną osobę produkt jej własnego „there is no such thing as society”. Przy samej już kasie szokuje ją cena małej butelki (1 pint) mleka, owoc jej własnego „there is no alternative”. Ta pierwsza scena jest, niestety, obietnicą zupełnie innego filmu niż ten, z którym potem faktycznie jesteśmy zostawieni.
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się w świętej pamięci tygodniku „Przekrój” w lutym 2012.