Fałszerze książek

W listopadzie weszła w życie obniżka podatku VAT na e-booki, dotąd w arbitralny i nieuzasadniony sposób obciążane przez nasze wrogie Oświeceniu państwo stawką tego podatku (kilkakrotnie) wyższą (23%) niż książki papierowe (5%). Jak się jednak okazało, obniżka VAT-u na e-booki nie pociągnęła za sobą obniżki cen tak publikowanych w Polsce książek. Wydawcy postanowili zatrzymać różnicę dla siebie.

Może więc najwyższy czas zacząć w końcu postrzegać polskich wydawców tak, jak na to zasługują, a nie tak, jak oni by tego chcieli?

Oni, oczywiście chcieliby być postrzegani jako Herosi Kultury dzielnie stawiający czoła Siłom Zła i Ciemnoty na wyjątkowo niesprzyjającym rynku. Wyjątkowo niesprzyjającym, bo Polacy-buracy nie czytają, nie kupują książek, nie szanują, nie interesują się. Zainteresowana nimi jest niewielka mniejszość społeczeństwa. A jednak Herosi się nie poddają, robią w tym cienkim interesie mimo wszystko, na przekór przeciwnościom. Dla Idei, dla Wartości, dla Literatury, dla Kultury. Cóż za wspaniali ludzie!

A jak postrzegać by ich w końcu należało? Może jako tych, którzy odegrali główną rolę w procesie, który do tego stanu doprowadził – stanu, w którym, Polacy nie czytają, nie kupują, nie interesują się. Stanu, który wcale nie wynika z jakichś „genetycznych predyspozycji” Polaków w ogóle? Czy to rzeczywiście jakieś niewidzialne mechanizmy sprawiły, że książka w Polsce kosztuje dziś – po bieżącym kursie wymiany walut – tyle samo lub więcej, co w Wielkiej Brytanii czy Francji, choć nikt przy polskiej książce pracujący – od redaktora, przez korektora po drukarza, nie wspominając o autorze – nie zarabia za pracę nad nią nawet połowy tego, co ich koledzy po fachu w Londynie czy Paryżu? Czy może jednak jakieś konkretne podmioty prowadziły przez trzydzieści lat systematyczne działania, żeby tak to teraz wyglądało?

Wydawcy zepsuli polski rynek książki jak przed wiekami psuto monety, zmniejszając zawartość złota w złotej monecie. Polscy wydawcy – zmniejszając zawartość książki w książce, ale trzymając i/lub podnosząc ceny. Może prawdziwy biznes, w jakim większość z nich siedzi, to wcale nie książek wydawanie, ale ich fałszowanie?

Spójrzcie na dwa słupki książek na ilustracji nad tekstem. Te po lewej to kilka książek wydanych w Polsce, w różnych latach, na dowód długotrwałości tego trendu. Powieści i książka dziennikarska, zbiór wywiadów. Te po prawej to książki wydane w Wielkiej Brytanii i Francji. Powieść, biografia i klasyk współczesnej filozofii. Mają taką samą wysokość, razem zajmują więc tyle samo miejsca na półce albo np. w plecaku. Te wydane w Polsce liczą w sumie 1180 stron. Te po prawej, wydane na anglo- i francuskojęzycznym rynku wydawniczym, mają łącznie 1760 stron.

Książki w Polsce kosztują nominalnie tyle samo – choć oczywiście przy polskich wynagrodzeniach „taka sama” cena znacznie mocniej uderza nabywcę po kieszeni. W Wielkiej Brytanii i Francji za godzinę pracy za płacę minimalną (płacę, nie pensję) można spokojnie kupić powieść. W Polsce za godzinę roboty po płacy minimalnej można kupić jedną trzecią książki, w porywach do połowy, jak się uda.

Jeszcze takie obrazkowe porównania. Te dwie książki (po lewej polska, Stancje Wioletty Grzegorzewskiej, po prawej francuska, Arrête avec tes mensonges Philippe’a Bessona) mieszczą w sobie (na oko) podobną, w każdym razie porównywalną, ilość tekstu.

książki (7)

Książka po prawej (amerykański przekład Zamy Antonia di Benedetto) jest w istocie dłuższa (200 vs 190 stron) od polskiej książki po lewej (Stancje Grzegorzewskiej).

książki (5)

Tutaj mamy (po lewej) Fynf und cfancyś Michała Witkowskiego i (po prawej) Half of a Yellow Sun Chimamandy Ngozi Adichie (wydana w Londynie). Powieść Witkowskiego ma 315 stron, powieść Adichie 440, jeśli chodzi o zawartość tekstu, jest go w książce angielskiej na oko co najmniej 60% więcej, bo strony zadrukowane są znacznie mniejszą czcionką i mają mniejsze marginesy.

książki (11)

I tak dalej. Polskie książki nie tylko więc kosztują tyle samo, co książki wydawane w Wielkiej Brytanii czy Francji – przy mniejszej sile nabywczej książki te kupujących, i znacznie mniejszych (czasem – w przypadku autorów – prawie żadnych) wynagrodzeniach ludzi książki te wytwarzających – ale też zawierają w sobie znacznie mniej książki per se, jej właściwej treści. Jedna trzecia objętości typowej polskiej książki to puste wypełniacze miejsca, „wata”, „powietrze”. Rozbuchane marginesy, rozszalałe interlinie, czcionki dwunastki, niepotrzebnie twarde i grube okładki, wreszcie całkiem dosłownie – powietrze.

Wkrótce po studiach mieszkałem przez kilka miesięcy z kumpelą ze studiów, która dostała pracę w powszechnie znanym wydawnictwie z tradycjami. Prawie wszyscy mieliśmy kiedyś jakieś ich książki w domu. Ze smutkiem w oczach pokazywała mi te wszystkie praktyki na przykładach. Z tym powietrzem – nazywała to „nadmuchiwaniem” książki lub papieru – grubość książki sztucznie się wtedy powiększa wpuszczając powietrze pomiędzy kartki, które nie przylegają do siebie ciasno.

Poza tym książki wydaje się w Polsce na niepotrzebnie grubym papierze. 80 gram to najcieńszy papier, na jakim się w Polsce wydaje „normalne” książki, np. powieści, a część wychodzi na jeszcze grubszym. W Wielkiej Brytanii i Francji – 80 gram to najgrubszy, na jakim się to robi, większość ukazuje się na cieńszym.

Oczywiście, wszędzie na świecie wydaje się książki, które są pomyślane także jako piękne przedmioty, w twardych oprawach, duże, z ilustracjami. Albumy, książki o sztuce, specjalne projekty wydawnicze, wydania kolekcjonerskie, książki pomyślane jako piękne prezenty. Książki, które po prostu tanie być nie mogą z takich właśnie względów. Również wszędzie rozwijają się patologie takie jak korporacyjne wydawnictwa akademickie, sprzedające swoje publikacje (często zawierające wyniki badań sfinansowanych już z publicznych podatków) za absurdalnie wysokie ceny pomyślane jako mechanizm drenowania instytucji akademickich i dysponujących środkami wielkich bibliotek w rozwiniętych ośrodkach.

Ale ja mam na myśli główny nurt rynku książki, książki czytane „na co dzień” – powieści, książki dziennikarskie, zwykłą eseistykę. Takie książki wydawane są w formatach i po cenach, które sprawiają, że Brytyjczyk czy Francuzka nie zastanawiają się przez miesiąc, czy mogą sobie pozwolić na zakup książki, tylko ją kupują choćby w przelocie, w drodze z pracy, czekając na znajomego. I nie dostaną garba od noszenia jej w torbie do poczytania w metrze czy autobusie. Dlatego londyńskie i paryskie metro pełne są osób, które w drodze czytają.

książki (10)

Oczywiście, i najzwyklejsze książki, np. powieści, bywają nawet w Wielkiej Brytanii czy Francji wydawane w twardych, grubych oprawach, za ceny wyższe niż „średnia”. Ale tak jest np. z pierwszymi wydaniami, których zadaniem jest między innymi odzyskanie większych kosztów z pierwszym wydaniem związanych. Książki, które wymagały np. długotrwałego riserczu i wydawnictwo w niego zainwestowało. Bo w cywilizowanych krajach wydawcy inwestują w książki czasem na podstawie jednego rozdziału i planu reszty, czego nie można powiedzieć o większości wydawców w Polsce. Potem wychodzi paperback i kolejne wydania są już „normalne”, w miękkiej oprawie.

książki (12)

W Polsce natomiast największe wydawnictwa wydające współczesne powieści, książki dziennikarskie i eseistykę wydają nierzadko wszystko jak leci, specjalnie tak pomyślanymi seriami, w wypasionych, twardych oprawach, na papierze 80 albo i 90 gram. W rezultacie w polskim autobusie zwykle nikt nic nie czyta.

Gdzieś tak pokolenie temu polscy wydawcy w praktykach zmniejszania zawartości książki w książce upatrzyli krótkoterminowego rozwiązania spadającej rentowności książki w warunkach „uwolnionego” rynku, gdy poddane szokowej neoliberalnej transformacji ekonomicznej społeczeństwo niemal z dnia na dzień dramatycznie zubożało. Wyszło im, że sprzedając mniej książek, ale z rozmysłem pomyślanych tak, żeby były drogie, żeby ich sztuczne „spulchniacze” i „wypełniacze” domknięte twardą, grubą, lśniącą jak psu jaja okładką, oni zarobią tyle samo, co by mogli zarobić, gdyby wydawali taniej dla szerszej publiczności. Mniejszym nakładem pracy. Z ich punktu widzenia większa marża możliwa do uskubania na grubych, wypasionych książkach dla zamożnych, do wyglądania ładnie na półce, zaczęła wychodzić na mniej więcej to samo, co by urobili, gdyby mieli sprzedawać więcej egzemplarzy książek wydawanych z myślą o jak największej cyrkulacji (jak we Francji czy Wielkiej Brytanii). A ileż mniej wysiłku trzeba wtedy włożyć w marketing, dystrybucję i sprzedaż!

To krótkoterminowe rozwiązanie obróciło się wkrótce w długoterminową praktykę kształtującą polski rynek książki na przestrzeni całego pokolenia. Szokujące jest to, że taką krótkowzrocznością wykazała się branża, która wyobraża sobie, że stoi na straży Idei, Wartości, Kultury – rzeczy raczej „długotrwałych”. W Amsterdamie, gdzie obecnie mieszkam, nawet niektóre komercyjne sieci siłowni i klubów fitness oferują czasem nastolatkom karnety za darmo, żeby sobie wychować przyszłych klientów, zaszczepić w nich bakcyla. W Polsce wydawcy książek przestawili się na myślenie w takich kategoriach, jakby jutra nie było. I trzymali się go przez bite ćwierć wieku.

W rezultacie miliony Polaków dorosły w domach, w których książka kojarzy się bardziej z dobrem luksusowym niż z częścią codziennego życia. Czymś, co się kupuje albo dostaje tylko na specjalne okazje, urodziny albo pod choinkę. O czym w innych okolicznościach się nie myśli. To nie jest wina ludzi, którzy tak dorośli. To nie jest też tak całkiem wina ludzi, którzy tak ich wychowali (nie było ich stać, z czegoś musieli zrezygnować – mieli z jedzenia?). To jest wina wyborów i działań dokon(yw)anych przez lata przez polskich wydawców.

Wydawcy – zwłaszcza duże podmioty – potrafią sobie to wszystko tak zbilansować, żeby mimo wszystko wyjść na swoje. Co stracą na ilości, nadrobią na marży, usprawiedliwianej rzekomymi kosztami wydania w „wypasionym” formacie, no i zaoszczędzą na promocji czy dystrybucji. Stratne są na tym wszystkim dwie strony – 1) czytelnicy i potencjalni czytelnicy, systemowo odcinani od dostępu do istotnej części kultury progami cenowymi, oraz 2) autorzy. Ich dochody uzależnione są znacznie bardziej od ilości sprzedanych egzemplarzy.

Kiedy ta ilość jest tak mała, jak zwykle jest w Polsce, autorom towarzyszy też bolesne uczucie wołania na puszczy i mówienia do nikogo. Kto wie, ile reakcyjnego, resentymentalnego elitaryzmu drążącego świat polskich twórców kultury, dałoby się łatwiej zwalczać, gdyby nie to uczucie, w które są wpychani (warunkami ekonomicznymi podyktowanymi przez wydawców)?

Kaja Malanowska, kiedy rozpętała swoją burzę wokół tego, jak źle wynagradzani za swoją pracę są w Polsce pisarze, napisała kiedyś, że to „wy” („my”?), znaczy czytelnicy, za to odpowiadamy, bo to „my” jesteśmy „pracodawcami” pisarza. Malanowska miała rację, że odważyła się mówić o problemie – pisanie jest pracą, kapitalistyczne przedsiębiorstwa obracające pracą pisarzy (i innych twórców) zarabiają nierzadko krocie, dlaczego pisarze muszą pracować za (pół)darmo? – ale źle ustawiła oś konfliktu. Wydawcy zupełnie w tym ujęciu zniknęli. Antagonizm zarysował się między pokrzywdzonymi ekonomicznie autorami a skąpymi, niewdzięcznymi czytelnikami. Psychoanalityk nazwałby to przeniesieniem.

Realny antagonizm ma czytelników i autorów po tej samej stronie, to wydawcy są przeciwko jednym i drugim, dymają nas wszystkich. Swoje praktyki wydawcy mogą sobie tłumaczyć realiami rynku, ale to oni te realia stworzyli, bo przez ćwierć wieku zachowywali się, jakby jutra nie było. Lepiej pięć złotych w garści niż pięćset rozłożone w czasie. No to macie, pięć złotych w garści.

Sytuacja z zeszłego miesiąca, kiedy radykalna obniżka podatku VAT nie ruszyła cen e-booków, jest tylko domknięciem całego tego cyklu, kropką nad i. Po dekadach zmniejszania zawartości książki w książce, zmniejszeniu uległa zawartość wartości książki w cenie książki (na rzecz czystego zysku wydawcy).

Czy da się dzisiaj rozwiązać ten problem – without going full Mao? Nie wiem.

Partia Razem pisała kiedyś w swoich postulatach, że powoła państwowe wydawnictwo naukowe. Miałoby ono misję cywilizacyjną, a nie zadanie ścigania się o krótkoterminowy zysk – ażeby ukrócić patologie na rynku książki naukowej w Polsce. Uważam, że to zbyt zachowawczy postulat. Problem dotyczy dziś całego rynku książki, nie tylko książki naukowej.

Uważam, że pod nieobecność pól ryżowych na masową reedukację personelu tej branży, postulatem minimum byłoby powołanie wielkiego państwowego „kombinatu” wydawniczego, który pokrywałby swoją działalnością wszystkie wartościowe wydawnicze „sektory”, od książek o nanotechnologii przez te o filozofii po powieści i poezję. Kombinatu, który nie tylko nie miałby za zadanie walczyć o zysk, ale wręcz miałby za zadanie przez pierwszych x lat ponosić kolosalne, subwencjonowane z podatków, programowe straty, za to narzucić polskiemu przemysłowi wydawniczemu cywilizowane i sprzyjające rozwojowi kultury standardy. Drukować książki dostępne za godzinę pracy za płacę minimalną (lub mniej). Podpisywać z autorami książki na ich napisanie a nie za ich napisanie. Płacić zaliczki, inwestować w koszty pracy nad tekstem. Płacić wyższe stawki – autorom, tłumaczom, redaktorom. Tak, żeby autorzy, tłumacze, redaktorzy zaczęli odpływać od innych wydawców do tego kombinatu, a inni wydawcy musieli o nich walczyć, oferując jeszcze lepsze, coraz lepsze warunki. A wydawnicze dziadobiznesy, niezdolne temu sprostać, przyzwyczajone do tego, że autor na nic nie zasługuje i na wszystko się i tak musi zgodzić – żeby zbankrutowały wreszcie w pizdu i nie zaśmiecały świata swoim niezasłużonym istnieniem.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.