Doroty Kędzierzawskiej kino pozornej wrażliwości

W 1991 roku islandzki reżyser Fridrik Thor Fridriksson zrealizował swój chyba najpiękniejszy film, Dzieci natury, nominowany do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Opowiada o dwojgu staruszków, mężczyźnie i kobiecie, których kiedyś łączyła młodzieńcza miłość, a teraz spotkali się w domu starców. Razem z niego uciekają, by umrzeć w rybackiej okolicy, z której pochodzili.

Dorota Kędzierzawska może i chciała zrobić coś z tej beczki – przyjrzeć się człowiekowi będącemu już blisko naturalnej śmierci, samotnemu ze swoją starością, odstawionemu na boczny tor przez społeczeństwo, które kultem otacza młodość, a ludziom w takim wieku daje do zrozumienia, że ich nie potrzebuje. Wyszło jej jednak to, co zwykle.

Twórczość Doroty Kędzierzawskiej mogłaby służyć za materiał do wykładu „Jak spacyfikować temat o potencjale krytycznym, by ten potencjał wypędzić z niego w całości”. Apogeum tej jej tendencji stanowi Nic, film opowiadający o sterroryzowanej przez męża kobiecie, która ukrywa przed nim swoją kolejną ciążę, bo boi się jego gniewu z tego powodu. Po porodzie zabija dziecko. Rzecz jest jednak do tego stopnia przeestetyzowana, że człowiek zamiast się przejąć ma wrażenie, że ogląda album przepięknych fotografii, a głównym tematem filmu staje się to, jak pięknie układa się światło na rupieciach, pośród których mieszkają żyjący w biedzie bohaterowie. Dzięki takim filmom polskie tzw. „elity kulturalne” mogą się pozachwycać, posnobować i oszukać same siebie, że oto widziały „ważny” film, a więc potrafią się czasem zainteresować „poważną”, „społeczną” problematyką.

Najnowszy film Kędzierzawskiej, Pora umierać jest oczywiście przewspaniale sfotografowany przez operatora Arthura Reinharta, znakomicie zmontowany, no i świetnie zagrany przez Danutę Szaflarską. Jednak towarzyszenie starej, samotnej kobiecie, która rozmawia głównie ze swoim psem i samą sobą jest tu fasadą, za którą kryje się coś zgoła innego.

Autorka filmu wyraźnie podziela światopogląd swojej bohaterki, i oczekuje sympatii doń ze strony widza. Bohaterka Szaflarskiej ma być wcieleniem cnót przedwojennych polskich elit, którym PRL kazał się podzielić wielkimi domami z jakimś okropnym, nieucywilizowanym pospólstwem, a nawet – w tym miejscu bohaterka już nawet nie przywdziewa swojej klasowej pogardy w żadne dystyngowane szmatki – z Ruskimi! To dopiero zniewaga dla wyrafinowanego gustu Anieli. Upadek PRL dał bohaterce możliwość odzyskania własności i wypędzenia profanów z inteligenckiej świątyni, jaką jest jej dom. Dom jest zrujnowany, stanowi jedynie słabe echo swej dawnej świetności, odpowiadają za to jednak dziesięciolecia pomieszkiwania w nim barbarzyńców i jakże niesprawiedliwego uszczuplenia przez Polskę Ludową dochodów tej prześwietnej ongiś rodziny.

Nieprzebrane cnoty i zalety przedwojennych polskich elit, wcielone w Anielę, skonfrontowane są z kilkoma wcieleniami barbarzyństwa. Pierwsze to nuworysze-prostaki z sąsiedztwa. Konfrontacja cnót elit „prawdziwych” (tzn. takich, które były bogate już przed wojną) z barbarzyństwem tych, którzy wzbogacili się dopiero co, ma wskazać na to, że są te cnoty immanentną właściwością tylko tamtych elit. Może ktoś powinien pani Kędzierzawskiej powiedzieć, że to już sąsiaduje z rasizmem, albo i nawet już w nim się mieści?

Drugim wcieleniem barbarzyństwa jest oczywiście motłoch – ten wypędzony z domu przez tak zwaną przez kapitalizm „prawowitą właścicielkę” oraz ten, który zamieszkuje okolicę. Motłoch ów charakteryzuje się brakiem szacunku dla własności prywatnej, a więc wdziera się bez pytania na parcelę Anieli, a pewien bezczelny młokos wdrapuje się nawet na werandę. Ten epizod pozwala Kędzierzawskiej rozegrać jeszcze więcej reakcyjnych klasowych uprzedzeń. Daje Anieli możliwość fuknięcia z politowaniem na brak kultury chłopca (sądzi on, że Dostojewski to taki starożytny malarz rosyjski). Gadka chłopca, że nuworysz z sąsiedztwa „na naszej krzywdzie się dorobił” pełni funkcję jawnie satyryczną, ma wyśmiewać „roszczeniową” postawę plebsu, tym bardziej, że chłopiec wszedł do domu w nadziei, że coś ukradnie. Z punktu widzenia Anieli można gardzić dorobkiewiczem, ale poddanie w wątpliwość podstaw fortun elit współczesnych otwierałoby drogę do podważenia tego samego w stosunku do elit przedwojennych i w ogóle kwestionowałoby świętość prywatnej własności środków produkcji.

Gdyby tę historię wziął na warsztat ktoś choćby odrobinę przytomniejszy umysłowo niż Kędzierzawska, to moment, kiedy Aniela orientuje się, że syn chce ją wyrzucić z tego domu, a dom sprzedać nuworyszowi, posiadałby treść krytyczną. Byłby ukazany jako odpowiedź i logiczna konsekwencja systemu wartości wyznawanego przez Anielę i tym samym poddałby ten system wartości krytyce. „To mój dom i moja matka!” odpowiada swojej protestującej żonie syn Anieli, akcentując w obydwu miejscach zaimek dzierżawczy. Święte dla Anieli burżuazyjne prawo własności jako naczelna zasada życia społecznego mści się na niej rykoszetem. Kędzierzawska tego potencjału nie widzi i go zagłusza. Wydaje się sugerować, że źródłem postawy syna jest utrata przezeń klasowych cnót, czego przejawem ma być sposób, w jaki wychowuje on swoją córeczkę (która np. nie stosuje formy wołacza, marudzi i nie przestaje żreć). Za utratę tych cnót znów wydaje się odpowiadać herezja, jaką był PRL, bo przecież w II RP służbę lepiej traktowano niż dziś, po dziesięcioleciach upadku kultury, lekarz zwraca się do pacjenta. Dla Kędzierzawskiej moment rozwiania złudzeń Anieli dotyczących syna jest więc tylko okazją, by bohaterka przed śmiercią mogła jeszcze ukarać niewdzięcznika i popisać się szlachetną filantropią, zapisując dom instytucji organizującej zajęcia dla biednych dzieci. Swojego podejścia do plebejskiego pomiotu Aniela jednak bynajmniej nie zmienia. Umierając na werandzie wzdycha z offu, że na szczęście herbaty z kubka (jak te małe prostaki) pić nigdy nie będzie.

Polskie tzw. „elity” zdołały – wraz z restauracją kapitalizmu – przywrócić zasadniczą strukturę stosunków ekonomicznych, jaką ten kraj miał przed wojną. Połowa dochodu i konsumpcji w rękach zaledwie kilku procent społeczeństwa, większość sprowadzona do ekonomicznego parteru, kraj jako rezerwuar taniej siły roboczej dla gospodarek rozwiniętych, itd. Symbolicznej legitymizacji dla tych stosunków szukają w odgrzewaniu reakcyjnego klasowego „etosu” elit przedwojennych. Kędzierzawska, jak to polski filmowiec, bezkrytycznie wpisuje się w ten proces. Liczy na to, że finałowa śmierć bohaterki zadziała jak śmierć nosiciela większej wartości w Maxa Schelera koncepcji tragizmu: poskutkuje unieśmiertelnieniem wartości, których był nosicielem. Że klasowy „etos” odrodzi się w całej swej wspaniałości. Pod pozorem uniwersalistycznego zainteresowania człowiekiem marginalizowanym z powodu wieku, Kędzierzawska zajmuje się tu tworzeniem estetycznie wyrafinowanych uprawomocnień stosunków władzy.

Jarosław Pietrzak


 

Tekst ukazał się w nieistniejącym już tygodniku Trybuna Robotnicza i na portalu Lewica.pl w grudniu 2007 r.

Złota rybka zwana Wajdą

„Inteligent to w Polsce zawsze wykształciuch, niepokorny i niewygodny dla władzy” – powiedział w wywiadzie dla „Filmu” Andrzej Wajda, największy konformista polskiego kina, złota rybka gotowa spełnić filmowe życzenia każdej władzy, byle zawsze być na wierzchu.

W czasach, gdy było to przez władzę mile widziane, Wajda był marksistą święcie przekonanym, że świat nie składa się z narodów ani religii, tylko z klas społecznych („Ziemia obiecana”). Kiedy zanosiło się na zmianę systemu, będąc i tak niezagrożonym pupilkiem ówczesnej władzy Wajda zaczął zgrywać opozycjonistę, żeby dobrze usadowić się po ewentualnym „przełomie” („Człowiek z żelaza”). Gdy kapitalizm został w Polsce odrestaurowany, Wajda całkowicie się nawrócił i utrzymywał, że odczytywana wcześniej jako najbardziej marksistowski film w dziejach polskiego kina „Ziemia obiecana” interpretowana była jednak błędnie. W istocie stanowi pochwałę kapitalizmu jako systemu, który pozwala swobodnie bogacić się spryciarzom i sprawnie rozwiązuje problemy (np. strzelając do robotników, którzy nie pozwalają bogacić się wystarczająco szybko). Teraz czas na „Katyń”: trzeba pokazać, że system, którego Wajda był przecież pieszczochem, w rzeczywistości był gorszy od faszyzmu. Tego bowiem życzy sobie obecna władza. Do spełnienia wszystkich marzeń braci Kaczyńskich brakuje w tym filmie tylko zdemoralizowanego komunisty-pedała, gwałcącego wśród łanów zbóż niewinnych polskich chłopców.

Jeśli władzę w Polsce przejmą kiedyś maoiści, Wajda będzie tym prymusem, który pierwszy wyrwie się z ławki z okrzykiem „Ja, ja! Ja zekranizuję Czerwoną książeczkę!”, w wywiadach zaś będzie się zarzekał, że „Katyń” to w rzeczywistości pochwała komunizmu jako systemu umiejącego uporać się z najbardziej zatwardziałymi i bezpłciowymi wrogami, którzy nie stawiali oporu nawet gdy prowadzono ich na rzeź. „Pan Tadeusz” natomiast ani chybi okaże się zakamuflowanym wezwaniem do przeprowadzenia w Polsce „rewolucji kulturalnej” na wzór chiński (przedstawia niewybaczalne wady polskich elit, tych rozpuszczonych i rozpitych nierobów, których trzeba zagnać wreszcie do roboty).

O ile jednak „Ziemia obiecana” to arcydzieło, nawet jeśli Wajda pod marksizm podpinał się jedynie ze względów koniunkturalnych, „Katyń” jest żenującym patriotycznym kiczem, którego nie mógł zdzierżyć nawet Pierwszy Antykomunista polskiej krytyki filmowej Krzysztof Kłopotowski. Po pierwsze, za czasów „Ziemi obiecanej” Wajda miał jeszcze talent, który w ciągu ostatnich dwóch dekad stracił bez śladu i najwyraźniej bezpowrotnie. Po drugie, marksizm ma tę przewagę, że pomimo propagandowego zawłaszczania przez niektóre państwa jest teorią prawdziwie uniwersalistyczną, w przeciwieństwie do obłąkańczego nacjonalizmu i antykomunizmu, których wykwitem jest najnowsze „dzieło”.

Gdzieś w okolicach „Pierścionka z orłem w koronie” Wajda wpadł na pomysł, by nadrabiać intelektualne braki swoich coraz słabszych pomysłów, rozsiewając w nich cytaty z samego siebie, z okresu niegdysiejszej świetności. Mamy to również w „Katyniu”. Widziane w chwili śmierci przez jednego z bohaterów drzewo o poszarpanym rysunku gałęzi to ewidentny cytat z „Popiołu i diamentu”. Wajda sili się na symbole i metafory, które kiedyś były jego znakiem firmowym, jednocześnie zachowując się tak, jakby zwracał się do analfabetów. Nie dość, że postać Cieleckiej, która chce postawić bratu płytę nagrobną z prawdziwą datą śmierci odsyła w sposób oczywisty do Antygony, to żeby przypadkiem ktoś tego nie przegapił, reżyser każe bohaterce iść do teatru i sprzedać swój złoty warkocz na perukę dla aktorki, która gra właśnie tę rolę, i minąć plakat z tytułem greckiej tragedii.

Wajda tworzy znaki równości i paralele między najeźdźcami. Niemcy aresztują profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, Rosjanie zaś reprezentujących elity oficerów (właśnie tak: Niemcy i Rosjanie, a może nawet Szwaby i Ruscy). Świat składa się z narodów, a konflikty klasowe i ideologiczne, które dla każdego przytomnego umysłowo człowieka leżą u źródeł II wojny światowej, nie istnieją. Najgorsza forma reakcji, faszyzm, jest tym samym co komunizm, a przybycie Ruskich to tylko wymiana okupanta. To, że naziści chcieli Polaków razem z resztą Słowian eksterminować, a sowieci tylko zmienić ustrój społeczny, umyka uwadze Wajdy. Gdyby ów „okupant” radziecki nie przyszedł, nas by już tutaj nie było. Wajda nie widzi moralnej różnicy w tym, że III Rzesza szła zabijać „podludzi”, a żołnierze Armii Czerwonej (niezależnie od tego, jak postępował sam Stalin) szli z wiarą, że nikt nie jest podczłowiekiem, i za tę wiarę, za to, żeby już nigdy nikt nie był traktowany jak podczłowiek, złożyli największą w czasie II wojny światowej ofiarę z własnego życia.

Wajda w istocie podziela elitarystyczną pogardę, która umożliwiła nazistom ukucie ideologicznego konstruktu Untermenschen. Z nieskrywanym obrzydzeniem pokazuje powojenny awans społeczny służącej, która wskutek komuszej herezji zapomniała, gdzie jej miejsce przez Boga wyznaczone: podawać generałowej do stołu. Żołnierzy Armii Czerwonej pokazuje jako prostaków, a czyni to z punktu widzenia zniesmaczonej nadejściem ruskiego barbarzyństwa „elity” inteligenckiej.

Polscy komuniści to bez wyjątku pozbawieni moralnego kręgosłupa kolaboranci – Polacy przecież nie różnili się między sobą w poglądach, różnili się jedynie od innych narodów. Polskich komunistów, w ujęciu Wajdy, nigdy tak naprawdę nie było. Żaden z nich nie jest przekonany ani do wprowadzanego systemu politycznego, ani do teorii Marksa. Przypinają się do obcego najeźdźcy, ponieważ nie mają duchowej siły, jaka cechuje zdrowe katolickie elity narodowe, wcielone w Stenkę, Cielecką, Ostaszewską, Żmijewskiego i arcyprzepięknego Małaszyńskiego. Komuniści są też od nich oczywiście znacznie brzydsi. Czym, oprócz obiektu, taki sposób myślenia różni się od antysemityzmu?

Katyń wpisuje się w wielki propagandowy projekt polskiej prawicy: stworzenia kompleksowej, nasyconej ideologicznie wizji II RP, jako pozbawionej wewnętrznych antagonizmów krainy narodowego szczęścia, późniejszej ofiary „czerwonych”, którzy ją zdewastowali, grzebiąc katolicko-narodowy system wartości szlachetnych przedwojennych elit. We wrześniu w TVP mieliśmy okazję zobaczyć spektakl teatru telewizji w reżyserii Krzysztofa Langa („Pierwszy września”), a także filmową szmirę Michała Kwiecińskiego (zarazem producenta „Katynia”) pt. „Jutro pójdziemy do kina”. Według tej wizji, przedwojenna Polska składała się właściwie tylko z elit żyjących w pięknych domach i ogromnych mieszkaniach, pełnych antyków. Tylko skąd służące, które ścierają z tych antyków kurz? Fakt, że był to jeden z najgorszych okresów w dziejach kraju, że elity ówczesne stanowiły niewielki ułamek społeczeństwa i stać je było na piękne domy dzięki skrajnie niesprawiedliwym stosunkom własności, i że – jak powiedział kiedyś Kula – cały kraj padł za sprawą tych elit ofiarą straszliwego wyzysku głównie zagranicznego kapitału – wszystko to jest w tej wizji całkowicie wypierane i pokrywane milczeniem. Wewnętrzne konflikty etniczne i religijne są równie nieobecne jak klasowe. W Katyniu wszyscy „nasi” są katolikami, obracają różańcami i klepią paciorki. Nie ma ani pół Żyda czy prawosławnego – w tak wielokulturowym kraju, jakim była wtedy Polska!

W filmie nie ma żadnej dramaturgii, spójnej konstrukcji fabularnej, prawdziwych konfliktów dramatycznych. Jedynym bohaterem jest Sprawa, a nabzdyczone papierowe postacie są tylko do owej Sprawy przypisami. Nie ma ani jednego wiarygodnego psychologicznie czy socjologicznie człowieka. Żony oficerów są ucieleśnieniem cnót narodowych, jako istoty klasowo, religijnie i etnicznie wyższe od reszty świata, niezbrukane seksualnością. Po utracie męża, żadna się już nigdy nie zakochała. Bohaterka Ostaszewskiej nawet widząc męża i prosząc, by wrócił do rodziny, potrafi mu tylko wypomnieć, że przysięgał jej przed Bogiem. Tęsknota żadnej z osamotnionych kobiet nie ma wymiaru seksualnego, jest uczuciem czysto patriotycznym. Uwięzieni oficerowie modlą się albo deliberują o Ojczyźnie. Nie uciekają, nawet jeśli nie są akurat strzeżeni. Żmijewski chodzi tylko, gryzmoli w tym swoim kajeciku i kaszle z zimna. A niechby się z tego zimna przytulił do jakiegoś współwięźnia, może z samotności i frustracji by ich poniosło – przynajmniej zobaczylibyśmy w tym gniocie ciekawą scenę! Jeden z oficerów strzela sobie w łeb – z wyrzutów sumienia, że przeżył, a szczególnie dlatego, że komuniści kłamią w sprawie Katynia. Litości!

Niestety, „Katyń” jest w Polsce skazany na sukces frekwencyjny. Wieczorem, kiedy ludzie chodzą do kina z własnej woli, sale świecą pustkami, ale rano i w południe na rekordowe 190 kopii zapędza się do kin szkoły i wojsko. Jest to jednak najgłupszy film Wajdy i z tego względu nie ma żadnych szans, by zaistnieć w świecie. Decyzja o zgłoszeniu go jako polskiego kandydata do Oscara jest niepoważna.

Jedna rzecz udała się reżyserowi znakomicie: jest to bezbłędne – choć niestety nie ironiczne i raczej nieświadome – oddanie perspektywy polskich „elit” inteligenckich, z ich koniunkturalizmem oraz pogardą dla innych klas społecznych i narodów. Wajda odmalował świat takim, jak widzi go on i jego środowisko, które z niewyjaśnionych przyczyn uważa się za „sumienie narodu”. Tym samym niezamierzenie potwierdził słuszność wielu spośród propagandowych haseł antyinteligenckich, którymi Stalin uzasadniał mordowanie takich „elit”.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku Le Monde diplomatique – edycja polska, nr 11 (21) / 2007.

Należy się tu być może sprostowanie: plan III Rzeszy dla Polski obejmował nie tyle eksterminację całej populacji, a jedynie cześci i obrócenie większości w niewolną siłę roboczą. Okazało się, że się jednak pomyliłem, jeśli chodzi o szanse filmu na nominację do Oscara.