Mechanizm liberalnego populizmu

23 marca premierę na Netfliksie miał drugi po Narcos serial brazylijskiego reżysera i producenta José Padilhi stworzony przez niego dla tej platformy, tym razem w duecie z Eleną Soarez. O Mecanismo, w Polsce pod mniej zwięzłym tytułem Dobrze naoliwiona maszyna, oparty jest na sensacyjnych wydarzeniach znanych jako Operação Lava Jato (Operacja Myjnia Samochodowa), czyli największej aferze korupcyjnej w historii nie tylko Brazylii ale najpewniej świata. Premiera w znaczący sposób niemal zbiegła się w czasie (wyprzedziła ją tylko o dwa tygodnie) ze skandaliczną decyzją sądu federalnego, żeby były prezydent Lula da Silva rozpoczął niezwłocznie karę 12 lat więzienia zasądzoną bez przekonujących dowodów za rzekomą korupcję, pomimo będącej w toku apelacji.

Padilha i dwóch Nascimento (Sandro i kapitan)

Kiedy Padilha był młodym, początkującym reżyserem, zdobywającym uznanie pełnometrażowym dokumentem Autobus 174 (2002, jeden z najbardziej poruszających filmów dokumentalnych w historii kina, piszę o nim w mojej książce Smutki tropików) i bulwersującym fabularnym debiutem Elitarni (2007) jego twórczość napędzał impuls fundamentalnej nieufności dla ideologicznej perspektywy własnej klasy społecznej (zamożnej, wielkomiejskiej klasy średniej).

Opowiadał kiedyś, jak zainteresował się Sandrem Rosą do Nascimento, chłopcem, który w czerwcu 2000 r. „porwał” z zakładnikami autobus 174 na rua do Jardim Botânico w Rio de Janeiro. Sam mieszkał wtedy w Rio i gdy te wydarzenia miały miejsce, był na treningu na siłowni. Przez wiele godzin nie mógł stamtąd wrócić do domu, bo ulica ta jest jedną z głównych połączeń w Cidade Maravilhosa („Cudowne Miasto”, tak Brazylijczycy mówią o Rio). Wielogodzinny impas między policją a tragicznym osiemnastoletnim „porywaczem” autobusu był transmitowany na żywo przez brazylijską telewizję, Padilha oglądał go na ekranach telewizorów wiszących na ścianach siłowni. Początkowo patrzył na to z uczuciem irytacji, że jego plany na resztę dnia legły w gruzach, dopóki nie zaczął przyglądać się zachowaniu czarnego chłopca w „porwanym” autobusie i kwestionować swojej własnej reakcji, rozpoznając jej źródło w ekonomicznym przywileju i klasowym dystansie do głównego bohatera rozgrywającej się tragedii.

Elitarnym natomiast nadał strukturę, która najpierw uwodziła widza faszystowskim pragnieniem osadzonym w klasy średniej tęsknocie do rozwiązania problemów społecznych arbitralną przemocą sił porządku (a nie redystrybucją, zmianą stosunków własności, itd.), by widza następnie za to pragnienie „ukarać”, razem z bohaterem, funkcjonariuszem specjalnych służb zwanych BOPE, kapitanem Nascimento, który staje się na oczach widza wrakiem człowieka.

Źle pomyślana maszyna

Padilha pozostaje sprawnym, zręcznym opowiadaczem historii i posługuje się pięknym obrazem, ale intelektualnie wykonuje w O Mecanismo ogromny skok wstecz. Wyraża się on w utracie wszelkiego krytycyzmu, tej ideologicznej podejrzliwości i nieufności, które kiedyś stanowiły o intelektualnej randze jego twórczości. Jego najnowszy serial jest bezkrytycznym, płaskim odzwierciedleniem dominującej ideologii, bezrefleksyjnie powtarza to, co widać przez okulary klasowego złudzenia brazylijskiej klasy średniej, tej żyjącej w strzeżonych, grodzonych edificios wielkich miast – oraz przez okulary mediów, które ta klasa na co dzień ogląda.

Przed oskarżeniami o uproszczenia czy przeinaczanie faktów (choć pewnie i przed ewentualnymi pozwami o zniesławienie) twórcy bronią się z wyprzedzeniem formułą, że serial jest tylko „inspirowany” autentycznymi wydarzeniami, zmieniając nazwiska kluczowych postaci ze świata polityki i biznesu. Niemniej jednak wiadomo – Brazylijczycy na pewno z miejsca rozpoznają – kto jest kim. Presidenta Janete Ruscov mówi z manieryzmami właściwymi Dilmie Rousseff, takim samym akcentem, ma podobną sylwetkę. Były prezydent João Higino jest fizycznie podobny i mówi z równie ciężkim głosem jak Lula da Silva. Podobnie brzmią lub rymują się nazwiska (Lucio Lemes to Aecio Neves, Samuel Themes to Michel Temer) i nazwy korporacji (Petrobrasil zamiast Petrobras czy Miller & Brecht zamiast Odebrecht).

Upadek Partii Pracowników

Historia upadku rządów Partido dos Trabalhadores i odsunięcia jej od władzy przez skorumpowany sojusz sił oligarchów i neoliberałów – pod pozorem walki z korupcją – w rzeczywistości jest historią na swój sposób tragiczną. Historią postępującej degeneracji ludzi i organizacji o szlachetnych intencjach i wielkich osiągnięciach (kilkadziesiąt milionów ludzi wyciągniętych ze skrajnej biedy), którzy wbrew ogromnym przeciwnościom weszli do gry w polu politycznym ustawionym nie tylko nie przez nich, ale wprost przeciwko nim i wszystkiemu, co chcieli reprezentować. A chcieli reprezentować Brazylię biedaków, kolorowych, pracowników, bezrobotnych, bezdomnych, ludzi bez ziemi, itd. Postawili (Lula a potem Rousseff, a z nimi szeregi ich partyjnych towarzyszy) wszystkie karty na to, żeby zdobyć sobie szacunek i rozepchać w tym wrogim polu miejsce – z uszanowaniem tego pola zasad. Zrobić tyle, ile się da, w tempie, jakie uda się wynegocjować, w zamian za akceptację formalnych ram brazylijskiej (wyjątkowo oligarchicznej) liberalnej demokracji, za dostosowanie się do jej procedur, do jej zwyczajów, do jej kultury. Ale w ten sposób stopniowo upodabniali się do tego, co chcieli zmienić, do tego, z czym chcieli wygrać. Bo brudne układy, zbyt daleko posunięte kompromisy i systemowa korupcja są tak samo integralnym składnikiem brazylijskiej liberalnej demokracji jak wybory i Kongres Narodowy w Brasilii.

Banco de SP

A kiedy już mowa o korupcji – jedna z centralnych tez mojego eseju o brazylijskiej korupcji, który z mojego Notesu brazylijskiego trafił nieco poszerzony do książki Brazylia, kraj przyszłości? (Książka i Prasa, 2016) jest w skrócie taka. Brazylia, owszem, ma strukturalnie wpisany w swoją kulturę problem z korupcją sięgający czasów, kiedy przybywający tam kolonizatorzy z Portugalii nie mieli żadnych ambicji stworzenia w Brazylii sprawiedliwego, dobrego społeczeństwa na dłużej, a jedynie szybkie łupienie jej zasobów i mieszkańców. Przywileje zaś uzyskiwali nie za zasługi i wysiłek (większość wysiłku wykonywali bowiem niewolnicy), a za przylizywanie się odpowiednim patronom. Ale Brazylia nie jest ani jedynym ani najbardziej skorumpowanym krajem na świecie, a korupcja jest immanentną częścią kapitalizmu w ogóle, różnych jego lokalnych odmian na różne sposoby. Społeczeństwa w miarę od niej wolne są wyjątkiem potwierdzającym regułę i często jedynie eksportują korupcję poza swoje granice (np. skandynawskie koncerny w krajach globalnego Południa czy Europy Wschodniej). Korupcja jest natomiast głównym problemem, o którym Brazylijczycy, zwłaszcza ci z klasy średniej, niezmordowanie i bez ustanku rozmawiają, sprowadzając do niego wszystkie bolączki swego kraju, nakręcani do tego przez dominujące media, które nic innego nie krytykują z takim zapamiętaniem. Brazylijskie media i klasa średnia prawią cały czas o korupcji, żeby nie rozmawiać o prawdziwym problemie numer jeden, nierównościach; żeby tym gadaniem skandaliczne brazylijskie nierówności zagłuszyć. Robią tak, bo dzięki tym nierównościom nieliczna w Brazylii klasa średnia z prawdziwego zdarzenia cieszy się poziomem życia znacznie wyższym niż jej typowy europejski odpowiednik. Te nierówności wyrażają się bowiem także w tym, jak tanio mogą kupić ułatwiającą i uprzyjemniającą im życie pracę innych ludzi – np. pokojówek, ogrodników i opiekunek do dzieci, które same mieszkają w fawelach. A z tego wszystkiego zrezygnować by nie chcieli.

Padilha i scenarzystka Elena Soarez jadą jednak po bandzie wizją świata bezkrytycznie sprowadzającą wszystkie problemy społeczne największego kraju Ameryki Południowej do strywializowanego rozumienia korupcji. Wizją rodem z czytanek liberalnego populizmu.

Liberalny populizm

Walter Moura, soteropolitano (bo pochodzi z Salvadoru w stanie Bahia), który dotąd był niemal etatowym aktorem Padilhi (grał kapitana Nascimento w Elitarnych i ich sequelu, a ostatnio Pablo Escobara w Narcos), odmówił mu występu w O Mecanismo. Padilha chciał, żeby zagrał sędziego Paulo Rigo (czyli w rzeczywistości Sérgio Moro). Moura wielokrotnie wypowiadał się publicznie na temat impeachmentu Dilmy Rousseff, bez wahania nazywając go zamachem stanu. Zajmując takie stanowisko, nie mógł przyjąć roli w opowieści, w której w rzeczywistości mocno powiązany z pragnącą wysadzić PT z siodła neoliberalną prawicą sędzia jedynie daje przyzwolenie szlachetnym policjantom-idealistom płci obojga tropiącym korupcję z czystego pragnienia prawdy. W opowieści, w której postaci wzorowane na Rousseff i Luli są jaskrawo przerysowane, karykaturalne, a sam Lula wydaje się jakimś arcymistrzem zła usadowionym na samym szczycie korupcyjnej piramidy, tym, do którego wszystkie nitki mają ostatecznie prowadzić (zobaczymy, jak to będzie rozwinięte w ewentualnym drugim sezonie).

A przypomnijmy, że w rzeczywistości Luli wciąż nie udowodniono żadnego przestępstwa – odsiadywany obecnie wyrok opiera się wyłącznie na tym, że koncern budowlany OAS zaoferował mu luksusowy apartament, ale dowodów, że Lula ten „prezent” przyjął, że choć raz postawił stopę w tym mieszkaniu, nigdy nie przedstawiono. Dilmie (Brazylijczycy mówią o niej po imieniu) ostatecznie nie przedstawiono nawet oficjalnych zarzutów.

Tu właśnie docieramy do najbardziej liberalno-populistycznego poziomu serialu Padilhi i Soarez. Szlachetni policjanci i szlachetna policjantka odkrywają stopniowo coraz wyższe kręgi wielkiego korupcyjnego układu rządzącego Brazylią, a na szczycie tego układu jest władza urzędująca w modernistycznych pałacach Niemeyera oraz wieżach i kopułach Kongresu Narodowego w „retrofuturystycznej” stolicy kraju, Brasilii. Zamiast między burżuazją/kapitałem z jednej strony (ich interesów politycy są najczęściej jedynie wykonawcami, agentami), a wyzyskiwanymi klasami ludowymi z drugiej, antagonizm jest tu zmistyfikowany i przeniesiony: linia jego frontu okazuje się przebiegać między „obywatelami” a państwem, wcielonym w polityków. W ten sposób tworzy się wrażenie, że to politycy wyzyskują i wciągają w swoją przegniłą, amoralną kulturę swoje ofiary, „obywateli” (dyrektorów największych korporacji i pracowników przedsiębiorstwa kanałowego, bez różnicy). Że to politycy korumpują oligarchów, a nie na odwrót.

Oligarchia i politycy

Jest to zupełnie fałszywy obraz stosunków władzy w brazylijskiej odmianie peryferyjnego kapitalizmu. Brazylia to nie Chiny, gdzie wielki biznes wypełnia polecenia rządu i partii. Pole polityczne formalnej demokracji w Brazylii skonstruowane jest tak, żeby władza polityczna mogła akurat tyle, na ile jej pozwoli oligarchia, a ze wszystkim innym grzęzła do śmierci w niekończących się procedurach i poszukiwaniach karkołomnych, chwilowych aliansów w gronie dwudziestu kilku partii politycznych. Bezkarność skorumpowanych brazylijskich polityków bierze się nie z ich nieograniczonej władzy, a z ochrony, jaką im gwarantują, w zamian za usługi polityczne i legislacyjne, oligarchowie. I trwa tylko tak długo, dopóki np. właściciele Rede Globo i prezes banku Bradesco w rozmowie z paroma generałami nie postanowią inaczej i tej gwarancji nie wycofają.

Przeniesienie społecznego gniewu z wyzyskującego społeczeństwo i kraj kapitału wyłącznie na państwo i skorumpowanych polityków okazuje się dziś wyjątkowo skutecznym sposobem na zabezpieczenie interesów wielkiej brazylijskiej burżuazji. Doprowadzenie sytuacji politycznej do stanu, w którym ogromna część społeczeństwa chce już tylko powsadzania polityków do więzień za korupcję – najpierw wszystkich, potem jak najwięcej, aż wreszcie kogokolwiek, byle wreszcie ktoś poszedł za kraty – powoduje, że wielu nie zorientuje się nawet (zanim będzie za późno), że to ci najbardziej i od zawsze skorumpowani, reprezentujący najbardziej reakcyjne siły politycy, agenci tych samych rodzin, które dorobiły się jeszcze na pracy niewolników na plantacjach cukru i kawy, powsadzali do więzień tych, którzy skorumpowani byli znacznie mniej, od niedawna i mimo woli, albo nawet wcale, tylko że udało się ich oczernić w mediach koncernu Globo, bo stanowili jakieś zagrożenie dla oligarchów i marzyli, że Brazylię uda się metodą drobnych kroków trwale zreformować. W taki sposób postępuje w Brazylii pełzający zamach stanu, zapoczątkowany impeachmentem Dilmy Rousseff w 2016. Padilha, kiedyś prowokacyjny demaskator ideologii, serialem Dobrze naoliwiona maszyna bezkrytycznie unosi się na fali tego niebezpiecznego procesu.

 

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się 22 kwietnia 2018 na łamach portalu Strajk.eu

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Brasilia Kongres Narodowy

Brazylijska przemoc

Najbardziej zdumiewającym wymiarem brazylijskiej przemocy – skali przemocy w Brazylii – wcale nie jest to, jak tej przemocy jest dużo. Najbardziej zdumiewa, że jest jej tak mało. Tak, wszyscy znamy Miasto Boga – powieść Paulo Linsa i film Fernando Meirellesa i Katii Lund, wszyscy znamy Elitarnych Jose Padilhi, wszyscy widzieliśmy w telewizji relację z jakiejś krwawej jatki na ulicach Rio de Janeiro czy São Paulo, strzelaniny w szkole, napadu z bronią, czy wojny między druglordami wciąż sprawującymi władzę w niejednej faweli a jednostkami Policia Pacificadora.

A jednak, mimo wszystko, podtrzymuję: najbardziej zdumiewającym rysem przemocy w Brazylii jest to, jak jej jest niewiele.

miasto boga

Miasto Boga (2002)

Jak zostałem obrabowany

Byłem w Brazylii dwa razy – drugi raz prawie trzy miesiące. Faktycznie, zostałem raz okradziony. Rzecz się miała tak.

Moi znajomi z São Paulo, Péricles i Fabio, zabrali mnie od swojego rodzinnego domu na plaży, w znajdującej się półtorej godziny samochodem od finansowego centrum kraju miejscowości Bertioga. Fabio został w domu, bo nie lubi być długo na słońcu. Ja po sześciu latach życia w Londynie i po zimie poprzedniego roku, która stanowiła w stolicy Albionu, ni mniej, ni więcej, tylko siedem miesięcy mokrych ciemności, byłem wygłodniały słońca, więc razem z Périclesem snuliśmy się po plaży, na której było trochę ludzi, ale rozstrzelonych na jej długości bardzo nierównomiernie. Po jakimś czasie takiego łażenia wzdłóż brzegu, ze stopami podmywanymi wodą, stwierdziliśmy, że wejdziemy na chwilę głębiej do wody. Byliśmy akurat na pustej części plaży, w dość dalekim promieniu nie widać było żywej duszy.

Rozłożyliśmy moją cangę z Salvadoru (canga to to coś, co Brazylijczycy rozkładają na piasku zamiast ręcznika, turystom często sprzedawane są z flagą Brazylii, mozaiką z Copacabany, albo Chrystusem z Corcovado). Na niej położyliśmy torbę, do której Péricles włożył nasze klapki, gdy już byliśmy stopami w wodzie, swoje stare okulary słoneczne i może z sześć czy siedem reais, gdybyśmy chcieli na plaży kupić wodę czy coś. Jest to mniej więcej równowartość dwóch funtów szterlingów. Zostawiliśmy te nasze szpargały kilka metrów od linii brzegu i poszliśmy do wody.

Trzeba było zejść dość daleko od brzegu, bo woda długo była płytka. Cały czas rozmawialiśmy, ale w pewnym momencie obaj obejrzeliśmy się za siebie, za grupą trzech nastoletnich chłopców, przemierzających plażę na rowerach. Przejechali obok naszych rzeczy, jakby otaczając je, z dwóch stron. Obaj pomyśleliśmy „Oh, fuck!”, ale nic nie powiedzieliśmy, bo nie chcieliśmy być za bardzo paranoiczni. Chłopcy odjechali, nie ruszając naszych rzeczy. Nad plażą, niemal nad naszymi głowami, unosił się śmigłowiec policji wojskowej. Odwróciliśmy się ponownie od brzegu wyczekując nadchodzącej fali. Coś nas jednak tchnęło i obaj obejrzeliśmy się znowu za siebie. Jeden z tych trzech chłopców zawrócił. Dwaj stali może kilkadziesiąt metrów dalej. Ten, który zawrócił, zasuwał w stronę naszych szpargałów. Zaczęliśmy krzyczeć i biec do brzegu, ale biegnąc w wodzie nie mogliśmy być ani trochę tak szybcy, jak chłopak na rowerze. Wciąż jadąc, przechylił się, wyciagnął rękę i już zawracał z naszą torbą w garści. Byliśmy już na brzegu, może dziesięć metrów od złodzieja, ale on się szybko oddalał, a Périclesa złapał skurcz w łydce. Chłopak na rowerze zrównał ze swoimi dwoma kolegami i odjechali szybko w trójkę. Widać było, że nie zaglądają, co jest w skradzionej torbie, dopóki nie będą bezpiecznie daleko.

„Co myśmy w ogóle myśleli, biegnąc za nim?” – westchnął Péricles. – „Że go złapiemy i co, będziemy się z nim bić o torbę z klapkami i kilkoma monetami w środku?”

Faktycznie. Cała trójka naszych “złoczyńców” musiała kilka minut później przeżyć pewne rozczarowanie. Na pewno liczyli na coś więcej, jakiś porfel, telefon, ale my nic takiego z rozmysłem nie zabraliśmy na plażę. Frustrujące trochę jednak dla nas było, że to się wydarzyło pod okiem patrolującego plażę helikoptera policyjnego.

To jedyna rzecz, jaka została mi kiedykolwiek w Brazylii skradziona. Klapki były na dodatek stare, kupione jeszcze za czasów poprzedniego pobytu w Brazylii, w 2011 roku. Dni swojej świetności miały już za sobą, bo zabierałem je w międzyczasie na każdy urlop w ciepłe strony. Nosiłem się już z zamiarem ich wyrzucenia i zastąpienia nowymi.

Nie znaczy to, że cała ta historia nie wyrządziła nam krzywdy. Péricles miał tam też swoje okulary przeciwsłoneczne, stare, ale jedyne, jakie zabrał na ów weekend na plaży. No i musieliśmy wracać do domu na bosaka.

Już piasek na plaży, tam gdzie zaczynał się suchy, bo fale już dalej nie docierały, był potwornie gorący, rozpalony lejącym się z nieba żarem. Ale prawdziwy koszmar zaczął się, gdy wyszliśmy z plaży na wyłożoną kostką, a potem betonowymi płytami drogę. Péricles obolały po skurczu w nodze, żaden z nas nieprzyzwyczajony do chodzenia na bosaka po betonie. Francisco w Itaparice nie miał z tym problemu, ale jak powiedział, “na to trzeba lat praktyki”. Desperacko wyszukiwaliśmy wyłaniających się czasem koło krawężnika lub spomiędzy betonowych płytek kępek trawy, staraliśmy się skakać szybciej, gdy w promieniu kilku czy kilkunastu metrów majaczył jakiś nieśmiały, blady trawnik. Ulga była jednak niewielka. O ile trawa miała zwykle temperaturę niższą niż beton, była już do szczętu spalona słońcem, sucha, połamana i twarda, kaleczyła jeszcze dodatkowo nasze poparzone już, czerwone stopy.

Był to chyba najdłuższy kilometr w moim życiu. Kiedy dotarliśmy do domu, wrzuciłem zwłoki moich stóp do basenu i nie wyciągnąłem ich stamtąd przez chyba dwie godziny. Jestem trudny do zdarcia – kiedyś przez trzy tygodnie chodziłem ze złamaną stopą, nie wiedząc, że jest złamana (myślałem, że to tylko lekka opuchlizna spowodowana zwichnięciem) – nocą jeszcze wtarłem w swoje stopy mnóstwo jakiegoś kremu i nazajutrz byłem cały i zdrów. Péricles jednak nie mógł normalnie chodzić przez kilka kolejnych dni, wszystko to bowiem obudziło jakiś starszy, niedoleczony problem w jego stopach.

Oprócz tego byliśmy oczywiście wściekli, że nas taka kretyńska sytuacja spotkała, że się wystawiliśmy na tak głupi łup jakimś młokosom.

Jak na doświadczenie legendarnej “brazylijskiej przemocy” było to jednak niewiele. Nikt do nas nie strzelał, nie groził nożem, nasze straty materialne w skradzionych dobrach były śmiesznej wartości, a obrażenia Périclesa były raczej skutkiem głupiego łańcucha koincydencji, które się w tak przykry złożyły koniec, niż samego aktu dokonanego przez tych przypadkowych chłopców.

Jak już powiedziałem, był to jedyny przypadek, kiedy padłem w Brazylii ofiarą przemocy. Każdy się chyba ze mną zgodzi, że był to przypadek bezprzykładnie niespektakularny; na moim osiedlu w Dąbrowie Górniczej działy się nieraz bardziej sensacyjne wydarzenia. Nie byłem też nigdy świadkiem aktów przemocy skierowanej w stosunku do innych osób, a wybrałem się kiedyś na całą noc do nocnego klubu w faweli w Rio de Janeiro, w innej faweli, słynnej Rocinhi, rządzonej wtedy wciąż przez gangi narkotykowe, nawet się kiedyś zgubiłem.

Przemoc jako rzeczywistość

Ale nie, nie znaczy to wszystko, że w Brazylii nie istnieje problem przemocy i że nic nikomu nigdzie nie grozi. Kto szuka kłopotów, w Brazylii bez większego problemu je znajdzie. Ja nie kusiłem losu i nie zostawiłbym nigdy swojego ukochanego aparatu fotograficznego na plaży, na “kandze”, tak jak z Périclesem zostawiliśmy torbę ze starymi klapkami i sześcioma reais wrzuconymi tam luzem. Nosiłem przy sobie umiarkowane ilości gotówki i najwyżej jedną kartę kredytową. Kiedy po północy robiło się wokół mnie zbyt gęsto, rozglądałem się wokół i rozważałem, czy nie schować jednak mojego canona w plecaku. Ufałem też swojemu instynktowi. Jeśli jakaś ponura ulica w Salvadorze odbijała się dreszczami na moich plecach (a są tam takie ulice – po zmroku tak na mnie działała rua Chile), nigdy więcej nie zapuszczałem się tam po zmierzchu, a już na pewno nie w pojedynkę.

Raz w czasie całego mojego pobytu przestraszyłem się idących w moim kierunku dwóch wysokich młodych mężczyzn, których spojrzenie wywołało u mnie to, co Anglicy nazywają trafnym – jak tak wiele w języku angielskim – słowem unease. Był to ostatni dzień mojego pobytu w Rio, w rękach miałem tego mojego canona, z kartą pamięci pełną zdjęć. Głupio byłoby to stracić tuż przed wyjazdem na lotnisko Galeão. Tym razem nie miałem nawet z sobą plecaka, żeby go gdzieś schować. Miałem wrażenie, że ci dwaj młodzi ludzie wstali na mój widok ze stopni, na których wcześniej siedzieli i zmierzali w moim kierunku. Ponieważ zazwyczaj młodzi brazylijscy mężczyźni wywołują we mnie raczej fascynację – nigdzie nie widziałem tylu tak zabójczo pięknych mężczyzn, jak w Brazylii – niż jakąkolwiek formę lęku, postanowiłem dać wiarę swojemu instynktowi i przyspieszyłem kroku, schodząc im z drogi i znikając z ich radaru.

Ale mimo wszystko, przez cały okres swojej podróży chodziłem z moim canonem wszędzie, gdzie tylko chciałem, nierzadko sam, wielokrotnie włócząc się z nim do późna w noc, w miastach małych i dużych, przytulnych jak Lençóis czy Ouro Preto i słynących – jak Salvador, Rio i São Paulo – z przemocy i ulicznego złodziejstwa, czasem bardzo bezczelnego (w São Paulo opowiadano mi o młodych mężczyznach podjeżdżających na motorach do chodników przy ulicach i wyrywających swoim ofiarom torby czy aparaty fotograficzne, nierzadko odcinając w przelocie nożem paski trzymające je na szyi czy ramieniu pechowego piechura; w filmie Linha de passe Waltera Sallesa i Danieli Thomas możemy zobaczyć, jak wyrywają je z samochodów, w których wybijają szyby). Nic realnie złego nigdy mnie nie spotkało.

police (8)

Policia militar na jednej z ulic Wyższego Miasta w Salvadorze w stanie Bahia

A stranger is a friend you haven’t met yet. To moja ulubiona definicja obcego i lubię trzymać się jej w podroży. Obcy, w każdym razie przez czas mojej podróży przez Brazylię, zwracali mi tę samą monetę. I odwrotnie. Jeśli przestraszysz się chłopaka, bo ma czarną skórę, on nie będzie tak całkiem bez racji, jeśli zapragnie dać ci za to po mordzie i zachować się w sposób, do jakiego go swoją na niego reakcją wezwałeś.

Przyszłym podróżnikom do Brazylii, jeśli potrzebują mniej poetyckiej porady, zalecam zachowywanie się w sposób, który nie kieruje zbyt wiele uwagi na posiadane przez nich wartościowe przedmioty. Jeśli twoja troska o aparat, czy cokolwiek tam nosisz przy sobie, przybiera postać zbyt nerwową, podrywami paniki reagujesz na każdego zbliżającego się człowieka, nerwowo zasłaniasz swój drogocenny obiekt przed widokiem innych, wysyłasz dość jasny komunikat, że cokolwiek tam masz, musi być cholernie drogie: może warto zaryzykować i spróbować ci to zakosić. Ja w nocy zmieniałem mojemu canonowi obiektyw na jasny, fizycznie krótki, bez zmiennej ogniskowej, przeznaczony do zdjęć przy niskiej ilości światła (nie używam flesza), który sprawia, że cały aparat zaczyna wyglądać znacznie bardziej niepozornie; dzięki temu mogłem się zachowywać, jakby był znacznie skromniejszy niż jest w istocie. W miejscach bardzo zatłoczonych, albo po zmroku, gdy mamy przy sobie coś wartościowego, np. aparat fotograficzny, bezpieczniej jest nie pozostawać cały czas w jednym miejscu; lepiej przemieszczać się w tłumie, nie dając potencjalnym złodziejom czasu na oszacowanie dystansu, ryzyka, możliwych podejść i na zorganizowanie samego podejścia do obiektów, które mamy przy sobie.

Przestępczość i przemoc nie są wytworem fantazji radykalnych brazylijskich filmowców, pragnących wstrząsnąć sumieniami swojego społeczeństwa i przekonać je do swoich tez; pewne miejsca są w Brazylii niezbyt bezpieczne. Jak by nie było, Miasto Boga powstało z kompilacji osobistych doświadczeń Paulo Linsa i socjologiczno-antropologicznego materiału testymoniów zgromadzonego przez niego i jego współpracowników w ramach akademickiego projektu badawczego, z którego potem zrodziła się powieść. Innymi słowy, Miasto Boga, powieść i film, zasadniczo ulepione są z faktów i relacji niemal bezpośrednich[1].

W tym samym hostelu w Santa Teresa, w którym i ja przebywałem będąc w Rio – przepiękny hostel Alma de Santa przy rua Andres Belo – zatrzymały się też dwie Angielki, które na dzień przed wylotem z powrotem do Londynu wybrały się na Corcovado, każda ze swoim aparatem, by sfotografować Rio spod stóp betonowej figury Cristo Redentor. Zachowywały sie bardzo rozważnie, bo spod Corcovado wróciły taksówką, tak daleko, jak tylko się dało. Niestety nie dało się pod same drzwi Alma de Santa, bo ulica Andresa Belo nie jest tak naprawdę ulicą, a pnącymi się stromo długimi schodami, z domami po obydwu stronach. Dziewczyny zajechały tą taksówką do samego szczytu tych schodów. Taksówkarz odjechał w swoją stronę, dziewczyny zaczęły schodzić po stopniach w stronę hostelu.

Na stopniach siedziało dwóch młodych mężczyzn, którzy na ich widok wstali. Podeszli do nich, zagrodzili im drogę, postraszyli je bronią – choć najprawdopodobniej była to jakaś atrapa: trwał wtedy Karnawał. Zabrali obydwa aparaty, kartę kredytową i niewielką ilość gotówki, które jedna z dziewczyn miała przy sobie. I błyskawicznie się ulotnili. Najprawdopodobniej do jednej z faweli, które wspinają się na wzgórze niedaleko stamtąd. Roztrzęsione dziewczyny nie mogły pojąć, że to się stało zaledwie kilkanaście kroków od celu, od hostelu, w którym mogły się zamknąć i schronić, ostatniego dnia ich trwającej dwa miesiące z hakiem podróży po kontynencie. Ale uderzyło mnie, jak opisując tę sytuację, podkreślały, że obaj sprawcy byli “czarnymi facetami”, “black guys”… Nie było mnie tam, nie widziałem, ale całkiem możliwe dwaj młodzi negros zobaczyli w oczach turystek strach przed “czarnymi z faweli” i pod wpływem impulsu postanowili je za tę zniewagę ukarać…

Tanya, moja koleżanka z pracy, w czasach kiedy jeszcze pracowałem w firmie internetowej w Londynie, została napadnięta i obrabowana pierwszego dnia w Rio de Janeiro, jeszcze w drodze z lotniska do hostelu. Jest faktem, że ze swymi bardzo jasnymi włosami i germańskim typem urody Tanya wygląda tak bardzo gringo, że bardziej już nie można. Innym faktem jest, że turystki są w Brazylii znacznie bardziej narażone na napady rabunkowe niż ich koledzy płci męskiej. Napastnicy niemal nigdy nie szukają zaczepki, okazji do bitki ani uszkodzeń ciała. Jeśli ryzykują kradzież czy napaść na turystę – a jest to jednak spore ryzyko, bo policja w Brazylii jest uzbrojona po zęby, lubi czasem pokazowo zademonstrować, że turyści są w tym kraju bezpieczni i do chłopców z faweli strzela bez wahania – jest to zwykle motywowane pragnieniem odniesienia szybkiej, jednorazowej korzyści materialnej. Zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że zdrowo wyglądający mężczyzna, tym bardziej ich grupa, będzie się trochę skuteczniej bronił (tak, w każdym razie, rozumują).

Dobry aparat fotograficzny wart jest w Brazylii pół lub nawet półtora roku pracy, jeśli zarabia się minimalne wynagrodzenie, a że w Brazylii nie wszyscy są włączeni w obieg gospodarki formalnej, wielu ma do dyspozycji nawet mniej niż oficjalne wynagrodzenie minimalne. Na dodatek sprzęt elektroniczny, smartfony Apple’a czy laptopy wszystkich marek są w Brazylii nawet kilka razy droższe niż w USA czy Europie Zachodniej. Odpowiada za to fenomen, który w biznesie nazywają podobno Brazilian opportunity, ‘brazylijską okazją’ – te same firmy, które sprzedają te dobra znacznie taniej w Europie czy w Ameryce Północnej, w Brazylii naliczają wielokrotnie większe marże, bo wąska grupa najbogatszych Brazylijczyków gotowa jest zapłacić tyle, w zamian za prestiż, w zamian za możliwość demonstrowania, że ich na to stać; wielkim biznesom mechanizm ten pozwala osiągać ten sam zysk przy sprzedaży znacznie mniejszej ilości sztuk, czyli mniejszym wysiłkiem. Wielu brazylijskich nastolatków wie, że ich rodzice nigdy nie odłożą tyle pieniędzy, że sami, sprzedając piwo i wodę na plaży też nigdy nie zarobią tyle, żeby te przedmioty znalazły się w zasięgu ich ręki. Tanya została zaatakowana z użyciem bezpośredniej fizycznej przemocy. Marcos Vinicios, piękny dwudziestopięciolatek z Niterói, pracujący w Rio (Niterói to miasto po drugiej stronie zatoki, nad którą leży Rio de Janeiro i drugiej stronie mostu, który tam prowadzi z Rio), zorientował się tylko, podziwiając jedno z karnawałowych blocos, że złoty naszyjnik w kształcie serca zniknął z jego szyi, ktoś go zerwał.

Przemoc jako fantazja

Czasami można odnieść wrażenie, że to sami Brazylijczycy najbardziej panikują i najbardziej straszą przyjezdnych brazylijską przemocą i przestępczością, malując obraz kraju, w którym na każdym kroku na przybysza z zewnątrz czyha jakieś zagrożenie. Nikt tak często jak Brazylijczycy nie będzie ci odradzał zabrania gdziekolwiek aparatu fotograficznego czy laptopa; Brazylijczycy będą o krok od doradzenia ci, żebyś najlepiej w ogóle nie wyciągał aparatu, bo z aparatem to nigdzie nie jest tak naprawdę bezpiecznie.

Brazylijczycy są ludźmi bardzo serdecznymi i wielu z nich motywuje realna troska o twój dobrostan, nawet jeśli dopiero co cię poznali.

Wielu Brazyliczykom doskwiera też coś w rodzaju nerwicy na tym punkcie. Péricles powiedział mi, że kiedyś przestał w ogóle oglądać w telewizji i czytać w prasie bieżące wiadomości, bo już nie mógł spać od tego, że cały czas relacjonują mu jakieś akty przemocy. Problem z tymi relacjami polega na tym, że kreują one wyolbrzymione i skrzywione wrażenie kraju, w którym dzień powszedni każdego mieszkańca to poszukiwanie przesmyków pomiędzy strzelaniną, napadem z bronią w ręku, agresywną awanturą a, powiedzmy, wypadkiem samochodowym.

“To jest wielki kraj, pół kontynentu, prawie dwieście milionów ludzi. A ogólnokrajowa telewizja i gazety relacjonują każdy napad, każdy strzał z pistoletu, każdego szaleńca czy frustrata, któremu coś odbiło gdzieś na drugim końcu kontynentu, w Amazonii czy w Pernambuco. Wyobraź sobie, że w angielskiej telewizji relacjonują ci każde morderstwo, każdy śmieszny napad na prowincjonalny bank dokonany w całej Europie, gdzieś na obrzeżach Norwegii, w jakimś mieście na Węgrzech, w Estonii i Bóg wie gdzie jeszcze. Można by było zwariować, no nie?”

Większość Brazylijczyków, ile by nie narzekali na korupcję polityków i bezczelność, z jaką kraj eksploatują jego oligarchiczne elity, kocha Brazylię i jest z niej dumna, zwłaszcza z jej dorobku kulturalnego, z globalnej rozpoznawalności jego kultury, oraz z jego naturalnego, tak różnorodnego piękna (jak to sformułowali autorzy jednego z przewodników Lonely Planet: „każdy Brazylijczyk jako swój obraz raju na Ziemi wskaże inne miejsce, niemal na pewno będzie to jednak gdzieś w granicach Brazylii”). Oni by po prostu bardzo chcieli, żeby każdy odwiedzający Brazylię wywiózł stamtąd tylko dobre wspomnienia i spędził resztę życia, opowiadając krewnym i znajomym, jak tam było wspaniale.

Brazylijczycy z klasy średniej z kolei często mają znacznie bardziej ambiwalentne podejście. Trawi ich poważny kompleks, że Brazylia nie spełnia standardów świata cywilizowanego wyznaczanych przez rozwinięte kraje Zachodu i kulturę ich klas średnich; to niespełnianie standardów wywołuje u nich dziwny miks emocji, od irytacji i gniewu po zażenowanie i wstyd. Oni ostrzegają przybysza przed zagrożeniami czyhającymi na każdym kroku w dzikim, wciąż tak mało ucywilizowanym kraju. Jednocześnie robią to w tym celu, żeby przybyszowi, wdrożonemu tymi opowieściami do wzmożonej czujności i szczególnej ostrożności, ostatecznie nic się nie stało, a wizerunek kraju w jego oczach został jako tako ocalony, ostatecznie bardziej pozytywny niż ten, który wyłaniał się z dozowanych mu opowieści grozy; bardziej pozytywny niż ten, na który go przygotowywano.

Przy całej niewątpliwej skali przemocy w Brazylii, pozostaje wciąż zdumiewającym faktem, że przemocy jest w Brazylii, w regularnych międzyludzkich interakcjach, mimo wszystko tak niewiele. W czasie Karnawału w Rio de Janeiro największe zdumienie gringos wywołuje to, że przy tylu milionach pijanych i pijących jeszcze więcej ludzi, którzy wędrują w blocos, tańczą i bawią się na ulicach całego wielkiego miasta, większość uczestników i obserwatorów tego zbiorowego szaleństwa nie spotyka się z żadnymi zachowaniami agresywnymi, wszyscy są niezwykle serdeczni i po prostu bawią się razem. Teraz wyobraźmy sobie million pijanych Polaków czy Anglików na ulicach jednego miasta…

Brazylijczycy mają wszelkie obiektywne powody do agresji i do wybuchów przemocy.

Przemoc i nierówności

Pod względem ekonomicznym Brazylia pozostaje “najbardziej niesprawiedliwym krajem na najbardziej niesprawiedliwym kontynencie”. Według danych z 2011 roku w ręce górnego kwintyla społeczeństwa (20% uzyskujących najwyższe dochody Brazylijczyków) trafia wciąż 57% całości dochodów brazylijskiej gospodarki, zaledwie 3% mniej niż dziesięć lat wcześniej. Dolny kwintyl społecznej drabiny dochodów, 20% najmniej zarabiających Brazylijczyków, uzyskuje zaledwie 3% całości dochodów generowanych przez swoją narodową gospodarkę. Na kontynencie, który cały rozdarty jest drastycznymi ekonomicznymi nierównościami, Brazylię charakteryzują nierówności gorsze jeszcze niż w większości państw regionu. Współczynnik społecznych nierówności (Gini index) wynosi w Brazylii 0.529 (dane wciąż za rok 2011)[2]. Jest to jeden z najbardziej dramatycznych wyników na świecie.

Brazylia, z tak ogromnymi bogactwami naturalnymi, jest jedniocześnie trzecim po Chinach i Indiach państwem z największą populacją zamieszkującą slumsy, zwane tam fawelami. Mają one lokalną specyfikę, lokalne cechy charakterystyczne – przede wszystkim są bez porównania lepiej zbudowane niż shanty towns w innych częściach świata, bo wiele z nich założyli „na dziko” wykwalifikowani robotnicy budowlani. Slumsy pozostają jednak slumsami, nawet kiedy są trochę lepiej zbudowane. Wedle danych podawanych – na podstawie ONZ-HABITAT i innych źródeł – przez Mike’a Davisa, mieszkańców faweli było jeszcze niedawno 51,7 mln, co stanowiło 36,6% ludności kraju[3]. W Chinach slumsy zamieszkuje według tych samych zestawień 37,8% ludności, w Indiach 55,5%.

Chociaż rządząca Partido dos Trabalhadores chwali się, że prowadzona przez nią polityka podniosła w ciągu dekady status materialny ponad 70 milionów ludzi, część wyprowadzając ze skrajnej biedy, część z biedy przenosząc w domenę tego, co w Brazylii uchodzi za klasę średnią (z reguły awans ma miejsce do tamtejszej “niższej klasy średniej”), to pewną rolę w entuzjastycznym tonie tych statystyk odgrywa jednak fakt, jakich w nich użyto miar biedy i skrajnej biedy. Brazylijskie statystyki wyjątkowo nisko ustawiają ich oficjalne progi. Lena Lavinas z Instytutu Ekonomii Universidade Federal de Rio de Janeiro zauważyła, że gdyby brazylijscy ekonomiści (i politycy) stosowali tę samą metodologię, której używa się teraz w Unii Europejskiej (próg biedy wyznaczając na poziomie 50% mediany dochodów), jako żyjących w biedzie trzeba by policzyć aż 40% populacji Brazylii, 70 milionów Brazylijczyków. Na dodatek sama ta mediana dochodu na głowę wynosi w Brazylii zaledwie śmieszne 466 reais miesięcznie, przybliżona równowartość zaledwie 240$[4]. Koszty życia w Brazylii nie należą przy tym do najniższych na świecie, w miastach mogą być porównywalne do Europy, a miasta, które – jak São Paulo czy Brasília – koncentrują w sobie największą władzę polityczną i ekonomiczną, są po prostu bardzo drogie, drogie nawet na zachodnią kieszeń. Ogólnie rzecz ujmując, Brazylia jest najdroższym pod względem kosztów utrzymania państwem w Ameryce Południowej.

pelourinho (42)

Bezdomny śpiący pod dawnym pręgierzem, przy którym biczowano niewolników, na placu przed kościołem św. Franciszka w Salvadorze

Między przemocą a nierównościami społecznymi związek istnieje najzupełniej bezpośredni, jest on też jak najbardziej przyczynowo-skutkowy[5]. Najwyższe miejsca w niesławnych rankingach przestępczości zajmują zawsze i niezmiennie państwa z najwyższym współczynnikiem Giniego. Nierówności kreują frustracje i gniew, które eksplodują nieraz w zupełnie przypadkowych “krótkich spięciach”. Nierówności generują agresywną rywalizację o ograniczone zasoby pomiędzy tymi, którym na drabinie dochodów przypadły  najniższe pozycje. Mechanizmy narastania przemocy i produkcji przestępczości w takich warunkach fenomenalnie pokazują najwybitniejsze brazylijskie favela movies, takie jak Miasto Boga, Linha de passé, Elitarni, Ostatni przystanek 174, oraz filmy dokumentalne, jak Autobus 174. Nierówności popychają w stronę organizacji przestępczych, które nierzadko oferują biednym młodym mężczyznom odciętym od dróg społecznie uznawanego awansu społecznego jedyną drogę do awansu przynajmniej ekonomicznego, nierzadko też najlepszą dostępną im formę kapitału społecznego, bo proponują struktury wzajemnej lojalności, ochrony (przed przemocą innych), i tak dalej.

David Harvey trafnie kiedyś określił też przestępczność jako “prywatyzację redystrybucji”. Nierówności na taką skalę są manifestacją nieistnienia lub porażki realnej polityki ekonomicznej redystrybucji. Pozwalają nielicznym przejmować kontrolę nad coraz szerszymi zasobami bogactwa społecznego, kosztem wyzyskiwanej i wykluczonej z dostępu do tych zasobów większości. Wówczas nierzadko najbardziej dynamiczne jednostki, najbardziej zdeterminowane, by zmienić swój los, nieskłonne tak po prostu zaakceptować swoje liche położenie i jego ideologiczne alibi wciskane im przez uprzywilejowanych (za pośrednictwem mediów, szkoły, Kościoła), biorą sprawy w swoje ręce i przemocą redystrybuują część bogactwa zawłaszczonego przez dominującą ekonomicznie mniejszość. Wielu z nich, gdyby żyło w lepszym („mniej nikczemnym”) świecie, byłoby całkiem prawdopodobnie najbardziej wartościowymi członkami swoich społeczności, wnoszącymi w ich życie nawięcej energii oraz społecznej i ekonomicznej aktywności, asertywność i dynamiczne poszukiwanie rozwiązań.

Brazylijczycy mają wszelkie powody, by być znacznie bardziej agresywnymi, niż są w rzeczywistości. Mają wszelkie powody, by wybuchać użyciem przemocy znacznie częściej i na szerszą skalę, niż im sie to rzeczywiście zdarza. Chłopiec z faweli ma wszelkie powody (i swego rodzaju prawo) rzucać kamieniami w okna luksusowego apartamentowca, którego mieszkańcy odgradzają się od niego i jemu podobnych, a także od odpowiedzialności za nich i za całość społeczeństwa, murem i drutem kolczastym (lub nawet drutem z żyletkami, które po prostu porozcinałyby ciało potencjalnego intruza!); którego mieszkańcy plują mu w twarz swoimi ekonomicznymi przywilejami i swoim pragnieniem fizycznego i symbolicznego odseparowania się od reszty swojego społeczeństwa.

W swojej masowej większości, Brazylijczycy są ciepłymi, przyjaznymi ludźmi, ciekawymi każdego przybysza z daleka, z miejsca zaprzyjaźniającymi się z dopiero co spotkanymi ludźmi. Ich stosunek do otaczającego ich świata społecznego zdefiniowany jest zasadą serdeczności (cordialidade) i przesiąknięty rodzajem ciepłego, zapraszającego do fizycznej i emocjonalnej bliskości, zuniwersalizowanego, adresowanego jakby do całego świata, polimorficznego erotyzmu. Poszczególne lokalne i klasowe wspólnoty nasycone są także pokładami pewnej spontanicznie reprodukującej się, nieprawdopodobnie cierpliwej solidarności, które zapobiegają rozwiązaniom agresywnym oraz chronią te społeczności i ich przedstawicieli przed rozwiązaniami przemocowymi i wybuchami agresji.

capoeira (218)

capoeirista z Salvadoru znany jako Negro Drama

Dlatego, kiedy porzucone przez klasę panującą, coraz bardziej zatłoczone fawele, stoczyły się po równi pochyłej przemocy gangów handlujących narkotykami, Brazylijczycy nie przyjęli tego jak zmian pór roku – że tak to już jest, że ludzie się od czasu do czasu zabijają na ulicy. Pomimo dekad ignorowania całego tego zestawu problemów przez rządzących i elity ekonomiczne, które odpowiedziały jedynie wymianą zamków w drzwiach i symbolicznym obsikaniem swojego terytorium przez zwiększenie liczby pracowników ochrony, większość społeczeństwa była wstrząśnięta rozwojem wypadków tak znakomicie sportretowanych przez Linsa a potem Meirellesa w obydwu (powieściowej i filmowej) tekstualnych odsłonach Miasta Boga. Popularność zwłaszcza filmu, a także udział tej popularności w doprowadzeniu do pierwszego wyborczego zwycięstwa Luli i Partii Pracowników, dowodzą, do jakiego stopnia problem był dla większości Brazylijczyków – zwłaszcza tych, którzy nie mogli się pozamykać w miejskich twierdzach z prywatną ochroną – palący.

Za mało przemocy…

Tak więc – najbardziej zdumiewającym wymiarem przemocy w Brazylii jest wbrew pozorom to, jak jej jest niewiele.

Ale na tym nie koniec. Największym związanym z brazylijską przemocą problemem jest to… że jest jej za mało. Że Brazylijczycy tak rzadko się do niej uciekają: wtedy, kiedy absolutnie należałoby się do niej uciec, pod adresem tych, którzy byliby odbiorcami słusznego gniewu. Że tak łatwo oddają całą przemoc w ręce elit ekonomcznych, wykonawców ich politycznej woli i stojącej na flankach ich stanu posiadania policji. Że za mało jest takiej pięknej, demokratycznej, niemal rewolucyjnej przemocy, jaka ogólnospołeczną energią wylała się na ulice 350 brazylijskich miast w czerwcu, i w lipcu 2013 roku, zanim została zdominowana przez „antykorupcyjne” centrum.

Pięknej demokratycznej, zbiorowej przemocy, skierowanej przeciwko symbolom przywilejów klas panujących.

Reżyser i scenarzysta Karim Aïnouz powiedział kiedyś[6], że jeden z głównych powodów, dla których zainteresowała go postać João Francisco dos Santosa, głównego bohatera jego wspaniałego filmu Madame Satã, leżał w tej właśnie przestrzeni semantycznej. João (we wspaniałej kreacji fascynującego Lazaro Ramosa), wraz ze swą estradowo-karnawałową personą, był dla Aïnouza atrakcyjną i pociągającą odpowiedzią na ten właśnie, charakteryzujący unikających konfrontacji Brazylijczyków, tak przywiązanych do tradycyjnej cordialidade (serdeczności), deficyt agresywnej asertywności. João, kiedy mu się coś nie podobało, kiedy ktoś uzurpował sobie prawa do dominowania nad nim, kiedy ktoś z pozycji władzy – przewagi ekonomicznej (jak w przypadku zatrudniających go miernych artystów kabaretowych), czy monopolu na usankcjonowaną przemoc (jak w przypadku policji), przewagi symbolicznej (jak w przypadku patrzących nań krzywo heteroseksualnych mężczyzn) – to robił sceny, wrzeszczał, dawał w pysk, a nawet strzelał. Konsekwentnie rujnował sobie w ten sposób życie, ale własna godność i własna podmiotowość były dla niego ważniejszymi stawkami.

Do takiej właśnie przemocy odwołuje się Czarny Blok, którego aktywiści działają w przestrzeni publicznej, włączając się w akcje protestacyjne zalewające kraj od czerwca 2013 roku, przy użyciu widowiskowych, zamierzonych aktów wandalizmu. Uważają oni (dość podstawnie), że żadne inne formy protestu nie robią najmniejszego wrażenia na władzy, nie przyciągają też zainteresowania dziennikarzy mainstreamowych mediów, o których mają jak najgorsze zdanie[7]. Nazywają swoje działanie „przemocą performatywną”. Ubrani na czarno młodzieńcy z twarzami pozasłanianymi chustami, trzymający się za ręce, by sprawniej stawiać opór próbującej ich rozbić policji, pojawili się w czerwcu 2013 roku na ulicach dwóch najważniejszych, jeśli idzie o stopień oddziaływania ogólnonarodowego, miastach Brazylii: São Paulo i Rio de Janeiro. Szukali konfrontacji z policją, wybijali okna w oddziałach banków, niszczyli inne symbole globalnego kapitalizmu. W październiku 2013 roku osłaniali swoimi kordonami demonstracje studentów przed przemocą policji. Pozostają ruchem nielicznym (jednorazowo taki „Czarny Blok” liczy na demonstracji w dużym mieście około 50 do 100 osób), raczej marginalnym na tle całości zorganizowanych ruchów protestu, jednak zdołali zająć poczesne miejsce w dyskursie dominujących środków masowego przekazu, zdeterminowanych, by zwalczać ten radykalnie antyautorytarny, antyburżuazyjny i antyelitarystyczny ruch.

Układ sił pomiędzy poszczególnymi klasami społecznymi Brazylii oraz koniunktura ekonomiczna znajdują się obecnie w realnym impasie. Rządząca wciąż PT tkwi w potrzasku właściwych peryferiom kapitazmu ograniczeń burżuazyjnej formalnej demokracji liberalnej oraz wyraźnego wyczerpania się możliwości wzrostu ekonomicznego i poprawy sytuacji mas ludowych bez uderzenia w wielką własność brazylijskiej oligarchii. Wielką własność, na straży nienaruszalności której stoi niekwestionowany przez PT porządek prawny liberalnej demokracji. Jedyne sytuacje, w których PT odważyła się, przy użyciu upolitycznionej siły, uderzyć we własność wielkiej brazylijskiej burżuazji, miały miejsce, kiedy federalne siły zbrojne uderzyły na wykorzystujące pracę niewolniczą plantacje na najbiedniejszym północnym wschodzie kraju (Nordeste). Były to więc sytuacje, w których wielcy właściciele ziemscy w jaskrawy sposób gwałcili podstawy samego porządku burżuazyjnego: zasadę formalnej wolności stron kontraktu (w tym umowy o zatrudnienie) czy minimum uczciwej konkurencji (ich koszty produkcji były niższe niż plantatorów, którzy zatrudniali pracownikom i płacili im regularne wynagrodzenie).

Wielka brazylijska burżuazja nie śpi i odczuwa na swoich bankowych saldach napięcia wynikające ze spowolnienia tempa brazylijskiego wzrostu, a tym samym i procesów akumulacji kapitału. Wielokrotnie w swojej i swojego kraju historii dała jasno do zrozumienia, że nie brzydzi się militarnej i policyjnej przemocy, kiedy potrzebuje odzyskać pełnię kontroli nad procesami ekonomicznego podziału bogactwa i przenieść koszty stagnacji na tych, którzy i tak mają najmniej, wracając na drogę pogłębiania rozdzierających kraj ekonomicznych nierówności. To, co wielka brazylijska burżuazja przedstawiała jako “konserwatywną modernizację” lat 60. i 70., większość świata bez wahania klasyfikowała jako faszystowską dyktaturę.

Jeżeli Brazylijczycy – cała ich większość nie zamieszkująca penthouse’ów Ipanemy ani otoczonych drutem kolczastym pałaców – nie potraktują wydarzeń z czerwca 2013 jako jedynie próby kostiumowej dla większej i bardziej zdecydowanej mobilizacji; jeżeli nie przypomną sobie na czas o możliwości (i konieczności) zastosowania politycznie wyartykułowanej kolektywnej przemocy skierowanej w tych, którzy najbardziej ich wyzyskują, to ci, którzy ich wyzyskują, mogą przypomnieć sobie pierwsi i znów kolektywnie, przy użyciu militarno-policyjnego aparatu represji, uderzyć w tych, których wyzyskują.

Banco de SP

Wieżowiec Banco de São Paulo

Przypisy

[1] Roberto Schwarz, Paulo Lins’ Novel ‘Cidade de Deus’, przeł. (z port. na ang.) John Gledson [w:] City of God in Several Voices. Brazilian Social Cinema as Action, red. Else R.P. Vieira, Nottingham: CCCP 2005, s. 5-12; przedrukowane w: Roberto Schwarz, Two Girls and Other Essays, red. Francis Mulhern, London-New York: Verso 2012, s. 223-234.

[2] Lena Lavinas, 21st Century Welfare, “New Left Review” nr 84, listopad-grudzień 2013, s. 31-32.

[3] Mike Davis, Planeta slumsów, tłum. Katarzyna Bielińska, Warszawa: Książka i Prasa, 2009, s. 39.

[4] L. Lavinas, dz. cyt., s. 31.

[5] Zob. np. Richard Wilkinson, Kate Pickett, Duch równości. Tam, gdzie panuje równość, wszystkim żyje się lepiej, Warszawa: Czarna Owca, 2011.

[6] Demetrios Matheou, The Faber Book of New South American Cinema, London: Faber and Faber 2010, s. 191-201.

[7] Esther Solano Gallego i Paulo Rogério Lugoboni, The story of the unsung heroes: Black Bloc Brazil, ROAR Magazine, http://roarmag.org/2014/06/brazil-black-bloc-protests/

Jarosław Pietrzak

Tekst pochodzi z ebooka Notes brazylijski (2015), dostępnego do pobrania na platformie Gumroad.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

 

Fawela w Rio de Janeiro

Made in Brasil, czyli lewicowy desant filmowy

Złoty Niedźwiedź festiwalu w Berlinie dla „Dworca nadziei” („Central do Brasil”) Waltera Sallesa w 1998 roku był tylko nieśmiałą zapowiedzią rosnącego znaczenia (albo powrotu do znaczenia) kinematografii największego kraju Ameryki Południowej. Powrót zaczął nabierać przyspieszenia wraz ze światowym sukcesem artystycznym i komercyjnym „Miasta Boga” („Cidade de Deus”) Fernando Meirellesa i Kàtii Lund (2002)[1]. Dziś najnowsze kino brazylijskie, świetne warsztatowo i dramaturgicznie, dojrzałe krytycznie, stanowi obowiązkowy punkt w programie wszystkich najważniejszych festiwali (na samym tylko Berlinale 2008 pokazano 9 filmów z tego kraju!) i szanujących się dystrybutorów filmowych na całym świecie, a brazylijscy reżyserzy są poważnymi partnerami wielkich graczy światowego rynku filmowego. Mimo dominacji amerykańskiego kapitału w sektorze dystrybucji, pozwalającej na jedynie kilkunastoprocentowy udział produkcji krajowej w rocznych wynikach frekwencyjnych (w 2007 było to zaledwie 11,7%), produkcja kwitnie. W 2007 roku do kin trafiły aż 82 filmy brazylijskie. Największymi sukcesami komercyjnymi ostatnich lat były tam poważne filmy o tematyce społecznej: wspomniane już „Miasto Boga” (3,3 miliona widzów w kinach w kraju), „Carandirù” Hectora Babenco (4,6 miliona) i laureat Złotego Niedźwiedzia w Berlinie 2008 „Tropa de elite” José Padilhi (2,4 miliona).[2] Te same filmy święcą triumfy na międzynarodowych festiwalach, w kinach w Brazylii i na świecie, są także masowo ściągane z Internetu, a więc naprawdę żyją w społecznym obiegu i stawiają pod znakiem zapytania frazesy o festiwalowym kinie dla elit i o kinie dla mas, które z takim impetem odpaliły w Polsce ze wszystkich stron po kompromitującym zachowaniu jury w Gdyni 2008.

Film o BOPE

„Elitarni” („Tropa de elite”) to nie tylko najpopularniejszy film roku w brazylijskich kinach, to także film najbardziej spiratowany – badanie rynku zlecone przez producenta szacuje, że film obejrzało nielegalnie z Internetu 11 milionów Brazylijczyków. Z tego też względu przyspieszono jego premierę kinową. To także najbardziej kontrowersyjny i dyskutowany film brazylijski od 2002 roku, kiedy to oskarżono „Miasto Boga” o fetyszyzowanie obrazu dzieci z bronią. Padilha usłyszał (m.in. od Jaya Weissberga w „Variety”, Thomasa Sotinela w „Le Monde” i Quintina w „Cahiers du Cinéma”) zarzuty, że „Tropa de elite” to film faszyzujący. Na ratunek przyszedł mu legendarny lewak światowego kina, grecko-francuski reżyser Costa-Gavras („Z”, „Zaginiony”), który przewodniczył obradom jury w Berlinie i uznał film za najlepszy obraz festiwalu.

Nieporozumienia z interpretacją „Tropa de elite” biorą się stąd, że film jest ekranizacją książki dawnego oficera BOPE (Batalhão de operações policiais especiais), Rodrigo Pimentela. BOPE to zmilitaryzowane, quasi-faszystowskie oddziały policji, stworzone jako rzekomo niekorumpowalne do walki z handlem narkotykami w favelas Rio de Janeiro. Costa-Gavras ma rację. Debiutujący w fabule Padilha (wcześniej dokumentalista, twórca głośnego w Ameryce Łacińskiej Autobusu 174[3]) nie tylko nie gloryfikuje BOPE ani zinstytucjonalizowanej przemocy, a wręcz pokazuje coś przeciwnego. Że oto tak naprawdę te oddziały robią jedno: strzelają do biednych, chronią przed nimi bogatych, jak to opisał Foucault w „Nadzorować i karać”, książce analizowanej w filmie na zajęciach na uniwerku przez studentów z dobrych domów, rozładowujących w ten sposób wyrzuty sumienia spowodowane korzystaniem z niezasłużonych przywilejów ekonomicznych.

Padilha pokazuje te oddziały jako część złożonego aparatu zarządzania przemocą w skorumpowanym społeczeństwie drastycznych nierówności ekonomicznych, społeczeństwie kilku milionów bogaczy i stu kilkudziesięciu milionów biedaków. Robi to przy użyciu prowokacji, bo z punktu widzenia członków BOPE i tych, którzy dopiero starają się o wstąpienie do oddziału, kierując mechanizm projekcji-identyfikacji widza w ich stronę. Zyskuje w ten sposób możliwość przedstawienia mechanizmów psychicznych, które kierują jednostkami pochodzącymi często z tej samej biedoty, do przystąpienia do oddziałów, w których będą mieli za zadanie strzelać do tych, których los często do niedawna dzielili.

Obietnica względnego awansu ekonomicznego; prawo do stosowania usankcjonowanej przemocy dające poczucie indywidualnej zemsty na społeczeństwie; zastępcze gratyfikacje w postaci przynależności do wspólnoty o cechach neotrybalistycznych; zaspokojenie wewnętrznych potrzeb sadystycznych jednostek, które głęboko zinternalizowały i zinterioryzowały hierarchiczną strukturę społeczną i jej oczekiwania, itd.

Identyfikujący się z tym spojrzeniem widz zostaje następnie niejako „ukarany”: staje przed koniecznością rozpoznania faktu, że wszystko to jest nie tylko chore i fałszywe (państwowy aparat przemocy okazuje się organicznie zrośnięty ze strukturami przestępczymi, wewnętrzne rytuały BOPE ujawniają swoje odrażająco atawistyczne oblicze, itd.), ale także niszczące dla jednostek, które dały się temu zwieść. Capitão Nascimento, młody jeszcze mężczyzna, jest już wrakiem człowieka i Padilha pokazuje, że ta droga tylko tam prowadzi.

Religia i piłka nożna

Na ekrany europejskie wszedł najnowszy film Waltera Sallesa, zrealizowany tym razem w duecie z Danielą Thomas: „Linha de Passe”. Sandra Corveloni za rolę Cleuzy została nagrodzona na festiwalu w Cannes w 2008. Cleuza jest matką czterech synów, spodziewa się piątego dziecka. Wszystkie są nieślubne, z różnych ojców (najmłodszy jest czarny). Dwaj synowie (Dênis i Dinho) są już dorośli, trzeci (Dario) w tym roku kończy osiemnaście lat, czwarty (Reginaldo) chodzi dopiero do podstawówki. Tłoczą się wszyscy razem w ciasnym i biednym mieszkaniu, podobnym wszystkim mieszkaniom wokół, w których kupiona na raty sofa jest szczytem luksusu.

Jak powiedział wyklęty w Polsce filozof, wszelka krytyka społeczna musi się zacząć od krytyki religii. Salles i Thomas wiedzą jednocześnie (zapewne również od niego), że zarazem nie może się na niej skończyć. Religia to opium ludu – pierwsze, najstarsze, najwcześniej zorganizowane w formę kompletnych, usystematyzowanych ideologii, ale ani jedyne, ani ostatnie. Opium pełniące konkretne funkcje podtrzymywania skandalu status quo w konkretnych warunkach społeczno-ekonomicznych; funkcje, których elitarne prześmiewki pod adresem „ciemnogrodu” i „rednecków” nie tylko nie wyczerpują, ale nawet nie dotykają. Od samego początku filmu twórcy prowadzą konsekwentnie wątek dwóch najważniejszych opiatów brazylijskiej kultury, za pomocą których tamtejsze klasy posiadające przez dziesięciolecia utrzymywały klasy pracujące w letargu: religii i piłki nożnej. Tę ich funkcję pokazuje ich niemal Eisenteinowskie zderzenie już w inicjalnej sekwencji filmu.

Jeden z synów Cleuzy plastrów dla swej duszy (skołatanej problemami seksualnymi i przemocą ekonomiczną, która popchnie go do aktu przemocy fizycznej, jakiego nigdy nie chciał popełnić) szuka u charyzmatycznego duchownego. Jego wierni najtańszą sofę mogą kupić jedynie na raty, a potem (między innymi, żeby je spłacić) muszą pracować tyle, że nie mają kiedy na niej usiąść. Duchowny nie powie im, że to skandal, którego nie można dłużej tolerować – on im powie: po co wam sofa? I zafunduje im widowiska religijnych uniesień, dzięki którym rano znowu potulnie wstaną do swoich śmieciowych prac, za śmieciowe pieniądze, na śmieciowych warunkach.

Dario tymczasem wierzy w piłkę nożną i marzy o tym, by dostać się do zawodowej drużyny. Jak miliony brazylijskich chłopców, którzy wiedzą, że jeżeli ktoś wydostał się w ich mieście z biedy, to tylko w ten sposób. Na każdy casting przychodzą setki takich jak Dario, wielu z nich, by dostać się na ławkę rezerwowych, daje łapówki trenerom i selekcjonerom – w wysokości dwóch pensji. Dario tymczasem kończy osiemnaście lat, próg (jedno ze znaczeń tytułowej linii), po którym będzie już za późno, by zostać zawodowym piłkarzem, będzie trzeba pogodzić się z pracą jako pomocnik w kuchni, lub rozwozić przesyłki na motorze, jak jego drugi brat, któremu nie wystarcza z tego na utrzymanie dziecka (nieślubnego, bo pewnie nie stać go było na formalne założenie rodziny). Otwarte zakończenie filmu nie da nam odpowiedzi, czy Dario zostanie wyselekcjonowany, czy nie. Jeśli mu się uda – stanie się częścią spektaklu, który utrzymuje lud w stanie zgody na wyzysk. Jeśli mu się nie uda – będzie jednym z tych, którzy w widowisko piłki nożnej będą uciekać od cierpienia braku kontroli nad własnym życiem poddanym rygorom akumulacji kapitału, której owoce nigdy nie trafiają w ich ręce.

Bogaci i biedni, kobiety i mężczyźni

Brazylia jest krajem rekordowych nierówności. Bohaterowie Sallesa i Thomas żyją w zupełnie innym świecie niż wyzyskujące ich elity. Spotykają się z nimi tylko akcydentalnie: podając im przesyłkę – pomiędzy prętami zasieków otaczających osiedla-fortece, w których żyją uprzywilejowani; sprzątając u nich na czarno, w zaawansowanej ciąży wdrapując się na okna, które trzeba umyć; kradnąc torby z ich samochodów. Salles i Thomas pokazują zarazem, że relacja dominacji, jak powiada filozof (ten sam, ten wyklęty), zniewala obydwie strony tej relacji: generuje przemoc ekonomiczną sama przez się, niezależnie od woli uwikłanych w nią jednostek. Bogata kobieta, u której Cleuza pracuje, prosząc Cleuzę, by w końcowym okresie ciąży zarzuciła na jakiś czas pracę, jest przekonana, że robi to z troski o jej zdrowie. Dla Cleuzy oznacza to tymczasem brak środków do życia. Jej „pracodawczyni” nie przyszło nigdy do głowy, by zatrudnić ją legalnie, nie ma więc żadnych zabezpieczeń socjalnych.

Brazylia jest krajem przemocy. Podczas gdy „Miasto Boga” czy późniejsze „Miasto ludzi” (Cidade des Homens, reż. Paulo Morelli) pokazywały głównie tych, których bieda zmusiła do stosowania przemocy w bezwzględnej rywalizacji między sobą, Salles i Thomas diagnozują przemoc tak samo jak prawie cztery dekady temu Buñuel w „Dyskretnym uroku burżuazji”: przemoc fizyczna, w stosunku do osób i mienia, pochodzi tu zawsze od ofiary strukturalnej przemocy systemu ekonomicznego i jest zemstą pokrzywdzonych uderzającą w beneficjentów. Stojący na najsłabszej pozycji w społecznych relacjach władzy w pewnym momencie po prostu nie ma już innego wyjścia: musi uderzyć, ukraść, zabić. Reżyserski duet prowadzi ten wątek dialektycznie do punktu, w którym ofiara przemocy fizycznej okazuje się dosłownie wcześniejszym sprawcą krzywdy ekonomicznej: ojcem, który porzucił kiedyś biedną Cleuzę z dzieckiem, po to zapewne, by ożenić się z kobietą równą mu statusem społecznym.

Brazylia jest krajem machismo. Cleuza jako wielokrotnie porzucona przez mężczyzn samotna matka czterech synów i piątego w drodze jest jego strukturalną ofiarą. Brazylijskie machismo wpisane jest funkcjonalnie w klasową strukturę tego społeczeństwa. Mężczyźni z klas dominujących – jak ojciec najstarszego z synów Cleuzy – korzystanie z seksualnej dostępności kobiet z klas niższych mają wpisane w strukturę klasowego habitusu. Kobiety z klas pokrzywdzonych w strukturę habitusu wpisaną mają z kolei tę dostępność oraz złudzenia miłości romantycznej, które są jedyną dla nich, jakby ona mglista nie była, perspektywą awansu społecznego.

Kobieta raz porzucona z dzieckiem wydana jest na pastwę kolejnych rozczarowań, gdyż każdego następnego czepia się desperacko jak ostatniej deski ratunku, a jej notowania na rynku matrymonialnym spadają na łeb na szyję. Ojcem najmłodszego syna Cleuzy, małego Reginaldo, był mężczyzna czarnoskóry. Wieloetniczna brazylijska struktura społeczna, jak w innych krajach Ameryki Łacińskiej, klasowo przekłada się na stosunki rasowe. Im niżej, tym więcej kolorów. Cleuza w piątej dekadzie życia, wyeksploatowana ciężką fizyczną pracą w domach cudzych i własnym, oraz kilkoma porodami, nie śniła już nawet o awansie społecznym. Szczytem jej marzeń było już tylko minimum bezpieczeństwa, z mężczyzną o podobnym a kto wie czy nie niższym statusie społecznym, z którym będzie można przynajmniej podzielić niektóre obciążenia.

W klasowym społeczeństwie kapitalizmu peryferyjnego mężczyźni z klas podporządkowanych i wykluczonych w strukturę habitusu wpisane mają bezlitosne rygory samczej rywalizacji z mężczyznami na podobnej pozycji ekonomicznej, jedynej dostępnej możliwości, by czasem nie czuć się najgorszym. W tę rywalizację wpisuje się sprawność w zdobywaniu kobiet, łatwość ich porzucania oraz sprawność seksualna, której przednowoczesnym „przeżytkiem” (konstelacja takich „przeżytków” jest siatką struktur symbolicznych społeczeństw peryferii systemu-świata) jest wyznacznik liczby spłodzonych dzieci. Na tę rywalizację składa się też wykazywanie fizycznej sprawności, panowania nad strachem o własne ciało – to machistowska interpelacja męskiego podmiotu (wraz z indukującym podejrzeniem, że przestępcą już jest) podpowiada najstarszemu synowi Cleuzy takie rozwiązania jak podjeżdżanie na motorze do samochodów, wybijanie w nich szyb i wyrywanie ze środka neseserów. (Podobnie jak u chłopców w „Mieście Boga” wytwarzała pragnienie posiadania i używania broni, rytuału nadającego męskość męskiemu ciału w kulturze brazylijskiej – film ten nie tyle więc fetyszyzował obraz dzieci z bronią a ujawniał społeczną skalę zjawiska fetyszyzacji broni w tym społeczeństwie.[4])

Cleuza jest ofiarą machismo, ale jednocześnie wykonuje pracę jego transmisji do kolejnego pokolenia. Scena rozmowy między nią a Reginaldo w autobusie pokazuje to samo, co musiała wykonać w stosunku do starszych synów. Cleuza wie ze swojego życiowego doświadczenia, że w formie uspołecznienia, w jakiej przyszło im żyć, dla mężczyzny na pozycji społecznej, na której przekazanie swoim synom jest skazana, machismo jest jednocześnie wehikułem przetrwania.

Brazylia a sprawa polska

Brazylię bardzo wiele od Polski różni. Rozmiary obydwu krajów i ich populacji, stopień etnicznego zróżnicowania – są to wielkości nieprzystawalne. Wiele nas jednak łączy – ekscesywne brazylijskie nierówności są modelem, do którego powielenia jawnie dążą polskie elity ekonomiczne, które doczekały się wreszcie rządu nawet już nie deklarującego niczego innego niż obrona interesu kapitału. Polska zajmuje dziś podobne jak Brazylia miejsce w strukturze kapitalistycznej gospodarki-świata. Polskie elity wyzyskują klasy pracujące używając podobnych instrumentów fałszowania ich świadomości. Europa Wschodnia jest podobnie jak do niedawna Ameryka Łacińska poligonem najdzikszego neoliberalizmu – z tym że Latynosi od dekady podnoszą już głowy.

W Polsce mogłoby więc powstawać równie dobre tego rodzaju kino. Nie da się jednak ukryć, że obecny rozkwit kina brazylijskiego ma związek z powrotem tam do znaczenia (i do władzy) lewicy. Prawica zawsze miała z dobrym kinem na pieńku. W Polsce tymczasem zmarginalizowana na własne życzenie oficjalna lewica sama oddała na pastwę prawicy wszystkie kluczowe instytucje kultury, pozbawiając się minimum wpływu na nadbudowę – nierzadko kierowała się przy tym jedynie krótkoterminowym interesem towarzyskim czy wręcz osobistym (przykład PISF). W Polsce nie ma więc struktur organizacyjnych umożliwiających powstawanie takiego kina. Brakuje jednak także czegoś innego: filmowców, którzy w obliczu sprzeczności i napięć późnego kapitalizmu potrafiliby je analizować i rozumieli, po której należy stanąć stronie.

Dlatego młodzi ludzie w zdezindustrializowanych miastach Europy Wschodniej, jeśli nie ma w ich stronach kin, które by pokazywały coś innego niż amerykańskie stymulanty do spożywania popcornu i rozcieńczonych chemikaliów z cukrem sprzedawanych jako napoje orzeźwiające, wymieniają się pirackimi kopiami ściągniętych z Internetu filmów brazylijskich, a nastoletniemu Brazylijczykowi do głowy nawet nie przyjdzie, że można by tak samo ściągnąć któryś z nowych filmów polskich. Mimo wszystkich różnic, młodzi widzowie w Polsce, niezależnie od odziedziczonego kapitału kulturalnego, dostrzegają w najnowszych filmach brazylijskich strukturę własnego doświadczenia – doświadczenia życia w warunkach społecznej niesprawiedliwości peryferii późnego kapitalizmu, w cieniu znaków upadku wielkich projektów modernizacyjnych trzech dekad dynamicznego rozwoju i postępu społecznego po II wojnie światowej. Doświadczenie, którego młodzi Polacy nie znajdują w filmach powstających w ich własnym języku, gdyż miejscowi filmowcy postanowi niemal jednogłośnie opowiedzieć się po stronie klas posiadających, nowych stosunków władzy i ich prawicowych ideologów, a ewentualne inne głosy skutecznie zmarginalizować.

Przypisy:
[1] Nominowane do Oscara w czterech kategoriach (mimo iż nakręcone po portugalsku, a jest to nagroda wybitnie skoncentrowana na kinie anglosaskim), uhonorowane prawie pięćdziesięcioma nagrodami na całym świecie, „Miasto Boga”, nakręcone za ok. 3,3 mln $, w dystrybucji światowej przyniosło wpływy w wysokości niemal 29 mln $.
[2] Dane statystyczne podaję za „Atlas 2008”, wydaniem specjalnym „Cahiers du Cinéma”.
[3] Dokument Padilhi posłużył następnie za podstawę innej głośnej fabuły sezonu 2007/2008, 174 Bruno Barreto.
[4] Zob. R.G. Parker, „Bodies, Pleasures and Passion: Sexual Culture in Contemporary Brazil”, Boston 1991.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie na łamach miesięcznika Le Monde diplomatique – edycja polska (marzec 2009).