Przy okazji rozstrzygniętych dopiero co brazylijskich wyborów, a także mojego komentarza do nich na łamach „Magazynu Kontakt”, przypominam też mój tekst z 2015 r. Temat korupcji i oskarżenia o nią odegrały ogromną rolę w upadku rządów Partii Pracowników (Partido dos Trabalhadores, PT) w drugiej dekadzie XXI w., a także w usunięciu Luli da Silvy z wyścigu o fotel prezydencki największego kraju Ameryki Łacińskiej w 2018 r., co umożliwiło dojście do władzy Jairowi Bolsonaro. Poniżej znajduje się pierwotna wersja tekstu, która ukazała się w e-booku Notes brazylijski w 2015 r. Nieco zmieniona i zaktualizowana o wiedzę o najnowszych (wówczas) wydarzeniach wersja weszła potem w skład książki Brazylia, kraj przyszłości? pod red. Janiny Petelczyc i Marka Cichego z 2016 r.
Czytaj dalejkorupcja
Jair Bolsonaro i upadek Partii Pracowników
Jair Messias Bolsonaro, jeszcze dwa lata temu element politycznego folkloru, marginalny skrajnie prawicowy pajac pyskujący na wszystkie strony zniewagami, został 28 października, w drugiej turze, z ponad 55% głosów, wybrany prezydentem piątego najludniejszego państwa świata, największego państwa Ameryki Łacińskiej, drugiego najludniejszego państwa Zachodniej Półkuli. Od miesięcy mówiono, że będą to najważniejsze wybory w Brazylii od czasu przywrócenia tam liberalnej demokracji w 1985 roku. Biorąc pod uwagę choćby klimatyczne konsekwencje wyboru Bolsonaro dla całej planety, były na pewno najważniejszymi w tym roku wyborami na świecie. Prezydent-elekt jest nie tylko faszystą, ale jakby tego nie było dość, nie wierzy w globalne ocieplenie i finansowany przez wielką własność ziemską i przemysły ekstraktywne, obiecał im wolną rękę w ich wymarzonej grabieży Amazonii, co niewątpliwie przyspieszy i pogłębi katastrofę klimatyczną. Jego zwycięstwo oznacza też najprawdopodobniej rychły upadek lub kapitulację pozostałych na polu walki lewicowych projektów politycznych w Ameryce Południowej. Bolsonaro reprezentuje tę militarystyczną (był wojskowym) brazylijską tradycję polityczną, która głosiła, że „co jest dobre dla Stanów Zjednoczonych, jest dobre dla Brazylii” i dumnie uczestniczyła w Operacji Kondor mającej na celu brutalne wyniszczenie lewicy w całej Ameryce Łacińskiej.
Niektórzy moi brazylijscy znajomi zareagowali na wynik wyboru publikując na Facebooku statusy w rodzaju „witajcie w roku 1964” (roku wojskowego zamachu stanu). Prawdopodobnie niebawem skończy się w Brazylii demokracja i fakt, że Bolsonaro wygrał w demokratycznych wyborach nic tu nie zmienia.

Kongres Narodowy w Brasilii
Mechanizm liberalnego populizmu
23 marca premierę na Netfliksie miał drugi po Narcos serial brazylijskiego reżysera i producenta José Padilhi stworzony przez niego dla tej platformy, tym razem w duecie z Eleną Soarez. O Mecanismo, w Polsce pod mniej zwięzłym tytułem Dobrze naoliwiona maszyna, oparty jest na sensacyjnych wydarzeniach znanych jako Operação Lava Jato (Operacja Myjnia Samochodowa), czyli największej aferze korupcyjnej w historii nie tylko Brazylii ale najpewniej świata. Premiera w znaczący sposób niemal zbiegła się w czasie (wyprzedziła ją tylko o dwa tygodnie) ze skandaliczną decyzją sądu federalnego, żeby były prezydent Lula da Silva rozpoczął niezwłocznie karę 12 lat więzienia zasądzoną bez przekonujących dowodów za rzekomą korupcję, pomimo będącej w toku apelacji.
Padilha i dwóch Nascimento (Sandro i kapitan)
Kiedy Padilha był młodym, początkującym reżyserem, zdobywającym uznanie pełnometrażowym dokumentem Autobus 174 (2002, jeden z najbardziej poruszających filmów dokumentalnych w historii kina, piszę o nim w mojej książce Smutki tropików) i bulwersującym fabularnym debiutem Elitarni (2007) jego twórczość napędzał impuls fundamentalnej nieufności dla ideologicznej perspektywy własnej klasy społecznej (zamożnej, wielkomiejskiej klasy średniej).
Opowiadał kiedyś, jak zainteresował się Sandrem Rosą do Nascimento, chłopcem, który w czerwcu 2000 r. „porwał” z zakładnikami autobus 174 na rua do Jardim Botânico w Rio de Janeiro. Sam mieszkał wtedy w Rio i gdy te wydarzenia miały miejsce, był na treningu na siłowni. Przez wiele godzin nie mógł stamtąd wrócić do domu, bo ulica ta jest jedną z głównych połączeń w Cidade Maravilhosa („Cudowne Miasto”, tak Brazylijczycy mówią o Rio). Wielogodzinny impas między policją a tragicznym osiemnastoletnim „porywaczem” autobusu był transmitowany na żywo przez brazylijską telewizję, Padilha oglądał go na ekranach telewizorów wiszących na ścianach siłowni. Początkowo patrzył na to z uczuciem irytacji, że jego plany na resztę dnia legły w gruzach, dopóki nie zaczął przyglądać się zachowaniu czarnego chłopca w „porwanym” autobusie i kwestionować swojej własnej reakcji, rozpoznając jej źródło w ekonomicznym przywileju i klasowym dystansie do głównego bohatera rozgrywającej się tragedii.
Elitarnym natomiast nadał strukturę, która najpierw uwodziła widza faszystowskim pragnieniem osadzonym w klasy średniej tęsknocie do rozwiązania problemów społecznych arbitralną przemocą sił porządku (a nie redystrybucją, zmianą stosunków własności, itd.), by widza następnie za to pragnienie „ukarać”, razem z bohaterem, funkcjonariuszem specjalnych służb zwanych BOPE, kapitanem Nascimento, który staje się na oczach widza wrakiem człowieka.
Źle pomyślana maszyna
Padilha pozostaje sprawnym, zręcznym opowiadaczem historii i posługuje się pięknym obrazem, ale intelektualnie wykonuje w O Mecanismo ogromny skok wstecz. Wyraża się on w utracie wszelkiego krytycyzmu, tej ideologicznej podejrzliwości i nieufności, które kiedyś stanowiły o intelektualnej randze jego twórczości. Jego najnowszy serial jest bezkrytycznym, płaskim odzwierciedleniem dominującej ideologii, bezrefleksyjnie powtarza to, co widać przez okulary klasowego złudzenia brazylijskiej klasy średniej, tej żyjącej w strzeżonych, grodzonych edificios wielkich miast – oraz przez okulary mediów, które ta klasa na co dzień ogląda.
Przed oskarżeniami o uproszczenia czy przeinaczanie faktów (choć pewnie i przed ewentualnymi pozwami o zniesławienie) twórcy bronią się z wyprzedzeniem formułą, że serial jest tylko „inspirowany” autentycznymi wydarzeniami, zmieniając nazwiska kluczowych postaci ze świata polityki i biznesu. Niemniej jednak wiadomo – Brazylijczycy na pewno z miejsca rozpoznają – kto jest kim. Presidenta Janete Ruscov mówi z manieryzmami właściwymi Dilmie Rousseff, takim samym akcentem, ma podobną sylwetkę. Były prezydent João Higino jest fizycznie podobny i mówi z równie ciężkim głosem jak Lula da Silva. Podobnie brzmią lub rymują się nazwiska (Lucio Lemes to Aecio Neves, Samuel Themes to Michel Temer) i nazwy korporacji (Petrobrasil zamiast Petrobras czy Miller & Brecht zamiast Odebrecht).
Upadek Partii Pracowników
Historia upadku rządów Partido dos Trabalhadores i odsunięcia jej od władzy przez skorumpowany sojusz sił oligarchów i neoliberałów – pod pozorem walki z korupcją – w rzeczywistości jest historią na swój sposób tragiczną. Historią postępującej degeneracji ludzi i organizacji o szlachetnych intencjach i wielkich osiągnięciach (kilkadziesiąt milionów ludzi wyciągniętych ze skrajnej biedy), którzy wbrew ogromnym przeciwnościom weszli do gry w polu politycznym ustawionym nie tylko nie przez nich, ale wprost przeciwko nim i wszystkiemu, co chcieli reprezentować. A chcieli reprezentować Brazylię biedaków, kolorowych, pracowników, bezrobotnych, bezdomnych, ludzi bez ziemi, itd. Postawili (Lula a potem Rousseff, a z nimi szeregi ich partyjnych towarzyszy) wszystkie karty na to, żeby zdobyć sobie szacunek i rozepchać w tym wrogim polu miejsce – z uszanowaniem tego pola zasad. Zrobić tyle, ile się da, w tempie, jakie uda się wynegocjować, w zamian za akceptację formalnych ram brazylijskiej (wyjątkowo oligarchicznej) liberalnej demokracji, za dostosowanie się do jej procedur, do jej zwyczajów, do jej kultury. Ale w ten sposób stopniowo upodabniali się do tego, co chcieli zmienić, do tego, z czym chcieli wygrać. Bo brudne układy, zbyt daleko posunięte kompromisy i systemowa korupcja są tak samo integralnym składnikiem brazylijskiej liberalnej demokracji jak wybory i Kongres Narodowy w Brasilii.
A kiedy już mowa o korupcji – jedna z centralnych tez mojego eseju o brazylijskiej korupcji, który z mojego Notesu brazylijskiego trafił nieco poszerzony do książki Brazylia, kraj przyszłości? (Książka i Prasa, 2016) jest w skrócie taka. Brazylia, owszem, ma strukturalnie wpisany w swoją kulturę problem z korupcją sięgający czasów, kiedy przybywający tam kolonizatorzy z Portugalii nie mieli żadnych ambicji stworzenia w Brazylii sprawiedliwego, dobrego społeczeństwa na dłużej, a jedynie szybkie łupienie jej zasobów i mieszkańców. Przywileje zaś uzyskiwali nie za zasługi i wysiłek (większość wysiłku wykonywali bowiem niewolnicy), a za przylizywanie się odpowiednim patronom. Ale Brazylia nie jest ani jedynym ani najbardziej skorumpowanym krajem na świecie, a korupcja jest immanentną częścią kapitalizmu w ogóle, różnych jego lokalnych odmian na różne sposoby. Społeczeństwa w miarę od niej wolne są wyjątkiem potwierdzającym regułę i często jedynie eksportują korupcję poza swoje granice (np. skandynawskie koncerny w krajach globalnego Południa czy Europy Wschodniej). Korupcja jest natomiast głównym problemem, o którym Brazylijczycy, zwłaszcza ci z klasy średniej, niezmordowanie i bez ustanku rozmawiają, sprowadzając do niego wszystkie bolączki swego kraju, nakręcani do tego przez dominujące media, które nic innego nie krytykują z takim zapamiętaniem. Brazylijskie media i klasa średnia prawią cały czas o korupcji, żeby nie rozmawiać o prawdziwym problemie numer jeden, nierównościach; żeby tym gadaniem skandaliczne brazylijskie nierówności zagłuszyć. Robią tak, bo dzięki tym nierównościom nieliczna w Brazylii klasa średnia z prawdziwego zdarzenia cieszy się poziomem życia znacznie wyższym niż jej typowy europejski odpowiednik. Te nierówności wyrażają się bowiem także w tym, jak tanio mogą kupić ułatwiającą i uprzyjemniającą im życie pracę innych ludzi – np. pokojówek, ogrodników i opiekunek do dzieci, które same mieszkają w fawelach. A z tego wszystkiego zrezygnować by nie chcieli.
Padilha i scenarzystka Elena Soarez jadą jednak po bandzie wizją świata bezkrytycznie sprowadzającą wszystkie problemy społeczne największego kraju Ameryki Południowej do strywializowanego rozumienia korupcji. Wizją rodem z czytanek liberalnego populizmu.
Liberalny populizm
Walter Moura, soteropolitano (bo pochodzi z Salvadoru w stanie Bahia), który dotąd był niemal etatowym aktorem Padilhi (grał kapitana Nascimento w Elitarnych i ich sequelu, a ostatnio Pablo Escobara w Narcos), odmówił mu występu w O Mecanismo. Padilha chciał, żeby zagrał sędziego Paulo Rigo (czyli w rzeczywistości Sérgio Moro). Moura wielokrotnie wypowiadał się publicznie na temat impeachmentu Dilmy Rousseff, bez wahania nazywając go zamachem stanu. Zajmując takie stanowisko, nie mógł przyjąć roli w opowieści, w której w rzeczywistości mocno powiązany z pragnącą wysadzić PT z siodła neoliberalną prawicą sędzia jedynie daje przyzwolenie szlachetnym policjantom-idealistom płci obojga tropiącym korupcję z czystego pragnienia prawdy. W opowieści, w której postaci wzorowane na Rousseff i Luli są jaskrawo przerysowane, karykaturalne, a sam Lula wydaje się jakimś arcymistrzem zła usadowionym na samym szczycie korupcyjnej piramidy, tym, do którego wszystkie nitki mają ostatecznie prowadzić (zobaczymy, jak to będzie rozwinięte w ewentualnym drugim sezonie).
A przypomnijmy, że w rzeczywistości Luli wciąż nie udowodniono żadnego przestępstwa – odsiadywany obecnie wyrok opiera się wyłącznie na tym, że koncern budowlany OAS zaoferował mu luksusowy apartament, ale dowodów, że Lula ten „prezent” przyjął, że choć raz postawił stopę w tym mieszkaniu, nigdy nie przedstawiono. Dilmie (Brazylijczycy mówią o niej po imieniu) ostatecznie nie przedstawiono nawet oficjalnych zarzutów.
Tu właśnie docieramy do najbardziej liberalno-populistycznego poziomu serialu Padilhi i Soarez. Szlachetni policjanci i szlachetna policjantka odkrywają stopniowo coraz wyższe kręgi wielkiego korupcyjnego układu rządzącego Brazylią, a na szczycie tego układu jest władza urzędująca w modernistycznych pałacach Niemeyera oraz wieżach i kopułach Kongresu Narodowego w „retrofuturystycznej” stolicy kraju, Brasilii. Zamiast między burżuazją/kapitałem z jednej strony (ich interesów politycy są najczęściej jedynie wykonawcami, agentami), a wyzyskiwanymi klasami ludowymi z drugiej, antagonizm jest tu zmistyfikowany i przeniesiony: linia jego frontu okazuje się przebiegać między „obywatelami” a państwem, wcielonym w polityków. W ten sposób tworzy się wrażenie, że to politycy wyzyskują i wciągają w swoją przegniłą, amoralną kulturę swoje ofiary, „obywateli” (dyrektorów największych korporacji i pracowników przedsiębiorstwa kanałowego, bez różnicy). Że to politycy korumpują oligarchów, a nie na odwrót.
Oligarchia i politycy
Jest to zupełnie fałszywy obraz stosunków władzy w brazylijskiej odmianie peryferyjnego kapitalizmu. Brazylia to nie Chiny, gdzie wielki biznes wypełnia polecenia rządu i partii. Pole polityczne formalnej demokracji w Brazylii skonstruowane jest tak, żeby władza polityczna mogła akurat tyle, na ile jej pozwoli oligarchia, a ze wszystkim innym grzęzła do śmierci w niekończących się procedurach i poszukiwaniach karkołomnych, chwilowych aliansów w gronie dwudziestu kilku partii politycznych. Bezkarność skorumpowanych brazylijskich polityków bierze się nie z ich nieograniczonej władzy, a z ochrony, jaką im gwarantują, w zamian za usługi polityczne i legislacyjne, oligarchowie. I trwa tylko tak długo, dopóki np. właściciele Rede Globo i prezes banku Bradesco w rozmowie z paroma generałami nie postanowią inaczej i tej gwarancji nie wycofają.
Przeniesienie społecznego gniewu z wyzyskującego społeczeństwo i kraj kapitału wyłącznie na państwo i skorumpowanych polityków okazuje się dziś wyjątkowo skutecznym sposobem na zabezpieczenie interesów wielkiej brazylijskiej burżuazji. Doprowadzenie sytuacji politycznej do stanu, w którym ogromna część społeczeństwa chce już tylko powsadzania polityków do więzień za korupcję – najpierw wszystkich, potem jak najwięcej, aż wreszcie kogokolwiek, byle wreszcie ktoś poszedł za kraty – powoduje, że wielu nie zorientuje się nawet (zanim będzie za późno), że to ci najbardziej i od zawsze skorumpowani, reprezentujący najbardziej reakcyjne siły politycy, agenci tych samych rodzin, które dorobiły się jeszcze na pracy niewolników na plantacjach cukru i kawy, powsadzali do więzień tych, którzy skorumpowani byli znacznie mniej, od niedawna i mimo woli, albo nawet wcale, tylko że udało się ich oczernić w mediach koncernu Globo, bo stanowili jakieś zagrożenie dla oligarchów i marzyli, że Brazylię uda się metodą drobnych kroków trwale zreformować. W taki sposób postępuje w Brazylii pełzający zamach stanu, zapoczątkowany impeachmentem Dilmy Rousseff w 2016. Padilha, kiedyś prowokacyjny demaskator ideologii, serialem Dobrze naoliwiona maszyna bezkrytycznie unosi się na fali tego niebezpiecznego procesu.
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się 22 kwietnia 2018 na łamach portalu Strajk.eu
Jestem na Facebooku i Twitterze.
Planalto 2018
W 2018 roku w co najmniej trzech krajach będą miały miejsce wybory, których znaczenie wybiegnie daleko poza tych krajów granice. O ile w Rosji raczej nie będzie niespodzianek – na kolejnej kadencji na Kremlu pozostanie zapewne Władimir Putin – to wyniki wyborów we Włoszech (parlamentarne) i w Brazylii (prezydenckie, do Kongresu Narodowego i władz stanowych) są znacznie trudniejsze do przewidzenia. Sytuacja polityczna we Włoszech jest chaotyczna, młodzi mają zdecydowanie dość status quo, a system bankowy wisi na włosku. Od Włoch może się zacząć kolejna fala wstrząsów targających całą strefą euro (lub Unią Europejską w ogóle). Jednak największą enigmą tego roku są wybory w Brazylii, których rezultat może przesądzić o losach lewicy na całym kontynencie południowoamerykańskim na nie wiadomo jak długo.

Os Candangos – pomnik budowniczych Brasilii (w głębi Pałac Planalto)
Charles de Gaulle, już jako prezydent Francji, podobno powiedział kiedyś: „Brazylia to nie jest poważny kraj”. To było jednak dawno. Kilkanaście lat rządów Partido dos Trabalhadores Luli da Silvy wyprowadziło największy kraj Ameryki Łacińskiej na pozycję regionalnego mocarstwa, niezwykle aktywnego i skutecznego na arenie międzynarodowej (BRICS, inicjatywy południowo- i latynoamerykańskie, intensyfikacja współpracy gospodarczej z Afryką i Bliskim Wschodem). Administracje Luli (2003-2011) i jego następczyni Dilmy Rousseff (2011-2016) nigdy nie zdołały wyjść poza neoliberalizm, poprzestając na polityce jego hamowania, buforowania i neutralizowania negatywnych konsekwencji, a także awansu Brazylii w globalnej strukturze władzy ekonomicznej. Jednak potężny (także militarnie) sąsiad z sercem po lewej stronie i determinacją, by prowadzić politykę międzynarodową asertywną wobec Waszyngtonu, utrzymywał nieformalny polityczny i ekonomiczny parasol ochronny również nad bardziej radykalnymi projektami politycznymi w mniejszych krajach zachodniej półkuli (Wenezuela, Boliwia, Ekwador, Kuba), powstrzymując znacząco amerykańskie zapędy do ingerowania w politykę państw regionu. Jeśli w październiku 2018 urząd w Pałacu Planalto w Brasilii obejmie przedstawiciel neoliberalnej prawicy (jak to już się stało w Argentynie), może to się okazać katastrofą dla całej Ameryki Południowej. Jeżeli prezydentem zostanie jednak któryś z kandydatów lewicy, może się okazać, że „różowa fala” Ameryki Południowej nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Wyniki wyborów są trudne do przewidzenia nawet jak na standardy świata post-2016. Wszystko dlatego, że najpopularniejszy polityk w kraju, Lula da Silva (sondaże z ostatnich miesięcy dawały mu między 37% a 45% poparcia), najprawdopodobniej zostanie z możliwości udziału w nich wykluczony. Prawica, której udało się, w drodze parlamentarnego zamachu stanu dla niepoznaki nazywanego impeachmentem, usunąć z urzędu Dilmę Rousseff, zamierza – przy pomocy aparatu sprawiedliwości, który zbyt często jest z nią organicznie związany – za wszelką cenę wsadzić Lulę jeszcze przed wyborami do więzienia. Sąd kolejnej instancji potwierdził wyrok dziesięciu lat więzienia dla byłego prezydenta (za rzekomą korupcję), i choć dostępna Luli droga apelacji nie została jeszcze wyczerpana, polityczny charakter tych wyroków nie zostawia zbyt wiele nadziei, że kolejna instancja orzeknie inaczej. A jak orzeknie, to prawica ma w zanadrzu jeszcze inne postępowania przeciwko Luli.
Na rozdrobnionej scenie politycznej Brazylii, na której kotłuje się ponad dwadzieścia partii politycznych o nazwach często pozbawionych związku z ich faktycznym profilem ideowym („socjaldemokracja” jest, na ten przykład, centroprawicowa), nierzadko zresztą w ogóle nieobecnym – usunięcie najpopularniejszego kandydata powoduje, że przewidzenie wyniku jest niemal zupełnie niemożliwe.
Mówi się, że gdyby prawicy udało się wsadzić Lulę przed wyborami do więzienia, PT w ostatniej chwili wystawi na jego miejsce byłego burmistrza São Paulo Fernando Haddada. Haddad wywodzi się z ogromnej społeczności paulistanos pochodzenia libańskiego i był burmistrzem największego miasta południowej półkuli w okresie brutalnie tłumionych przez policję protestów w roku 2013. Nie on był za brutalność policji odpowiedzialny – w kraju, w którym jest ona formacją militarną, rozkazy wydał prawicowy gubernator stanu São Paulo – ale pamięć o tych wydarzeniach na pewno nie zapewni Haddadowi popularności na miarę Luli. Jego potencjalna kandydatura jest jednak zupełnie nieoficjalna; PT idzie w zaparte – jej kandydatem pozostaje niezmiennie Lula.
Trudno sobie wyobrazić, że urzędujący obecnie prezydent Michel Temer (neoliberalna prawica) stanie do wyborów. W zasadzie wisi nad nim wciąż sądowy zakaz startowania w jakichkolwiek wyborach (na osiem lat, za nieprawidłowości w finansowaniu ostatniej kampanii). Na urząd nie został wybrany w żadnych wyborach, wstąpił na niego drogą automatycznej procedury po impeachmencie Dilmy Rousseff. Wcale nie wykluczone, że oligarchowie wymyśliliby jednak jakąś sztuczkę prawną, żeby umożliwić mu kandydowanie, tak jak impeachmentu presidenty Rousseff dokonali, pomimo iż nie udowodniono jej żadnego deliktu konstytucyjnego. Jednak jego prezydentura, upływająca pod znakiem zamrożenia programów społecznych odziedziczonych przez PT i wyprzedaży zasobów państwowych, cieszy się rekordowo niskim poparciem – jedynie 2% społeczeństwa (dla porównania Lula zamknął swoją drugą kadencję poparciem w okolicach 90%). Cztery czwarte Brazylijczyków najchętniej widziałyby Temera w więzieniu (jego koledzy w niższej izbie parlamentu, póki co, ochronili go przed kryminalną odpowiedzialnością za korupcję).

Praça dos Três Poderes (Plac Trzech Władz) w Brasilii
Najpopularniejszym spośród pozostałych kandydatów jest skrajnie konserwatywny demagog Jair Bolsonaro. Jego występy upstrzone są ostentacyjną homofobią, mizoginią i rasizmem, a także pochwałami dyktatury wojskowej z lat 1964-84. Głosując za impeachmentem Rousseff w 2016, Bolsonaro zadedykował swój głos tym, którzy ją w czasie dyktatury torturowali (była wtedy w szeregach radykalnej marksistowskiej guerilli). Bolsonaro ma też jednak w sondażach najwięcej opinii kategorycznie go odrzucających – w drugiej turze ta część Brazylijczyków będzie pewnie głosować na zasadzie „każdy, byle nie Bolsonaro”.
Problem w tym, że tym każdym może się okazać zupełny pajac. Luciano Huck, biznesmen i gwiazdor potężnej prywatnej sieci telewizyjnej Globo, tej samej, która wspierała zamach stanu w 1964 i prowadziła aktywną kampanię niszczenia Dilmy Rousseff. Człowiek bez doświadczenia politycznego, gospodarz sobotniego rozrywkowego programu. Jego kandydatura nie jest jeszcze oficjalna, ale dużo się o niej mówi. Huck nie ma żadnego profilu politycznego, jego program telewizyjny jest z gatunku tych „o niczym”, ale partiom centroprawicy zdesperowanej tym, że nie potrafi wystawić wystarczająco popularnego „poważnego” kandydata, mógłby zaoferować swoją ogromną popularność i rozpoznawalność. Głosować może na niego jego telewizyjna publiczność, jak również Brazylijczycy zniechęceni do swojej klasy politycznej w ogóle (jego brak doświadczenia może się dla nich okazać zaletą).
Inni liczący się kandydaci? Marina Silva, była ministra środowiska za pierwszej kadencji Luli, wywodzi się ze społeczności Brazylijczyków pochodzenia afrykańskiego; kandydowała już na najwyższy urząd w 2010 i 2014. Kandydatem lewicowej Demokratycznej Partii Pracy jest Ciro Gomes. Nie są wystarczająco popularni, ale poparcie może im wzrosnąć, jeśli Lula zostanie ostatecznie wyeliminowany. Z ugrupowań na lewo od PT, Partia Socjalizmu i Wolności (PSOL) może wystawić Guilherme Boulosa. Centroprawicowa Partia Brazylijskiej Socjaldemokracji (PSDB) chce wystawić Geraldo Alckmina, gubernatora stanu São Paulo (to on urzędował już wtedy, gdy Fernando Haddad był burmistrzem stołecznego miasta tego stanu).
W sumie kandydatów w wyborach prezydenckich może startować blisko dwudziestu.
Brazylia zajmuje drugie (po USA) miejsce pod względem całkowitych kosztów pochłanianych za każdym razem przez kampanie wyborcze, stąd tak łatwo o przewagę kandydatom popieranym przez wielki kapitał lokalny i transnarodowy. Wszystkie wielkie media znajdują się w ręku pięciu spośród najzamożniejszych rodzin w kraju i zawsze prowadziły bezlitosną kampanię przeciwko najpopularniejszym kandydatom lewicy. Media publiczne w europejskim sensie tego słowa, które miałyby obowiązek oddawania minimum formalnej sprawiedliwości (pod postacią choćby czasu antenowego) różnym partiom politycznym, w Brazylii nie istnieją. Brazylijski ustrój polityczny jest kombinacją silnej administracji prezydenckiej à l’américaine i ordynacji proporcjonalnej na wzór europejski w Kongresie Narodowym. Przy ogromnej ilości partii politycznych, z których wiele nie powstało wokół żadnej politycznej wizji a jako kliki karierowiczów połączone jedynie pragnieniem wspinania się po drabinie aparatu państwa, pozornie silna administracja prezydencka zmuszona jest do organizowania karkołomnych, zwykle krótkotrwałych koalicji, by przeprowadzić każdą znaczącą zmianę. Brazylia jest republiką federacyjną, która przyznaje poszczególnym stanom określoną liczbę reprezentantów w obydwu izbach Kongresu. Ich proporcje od dawna jednak nie odzwierciedlają przemian demograficznych kraju. Słabo zaludnione, najbardziej zacofane ekonomicznie stany z największą koncentracją własności ziemskiej w rękach nielicznych rodzin są najbardziej nadreprezentowane w Kongresie, kosztem najludniejszych stanów południowych o znacznie bardziej postępowej strukturze elektoratu i większym dostępie do machiny wyborczej dla kandydatów bez wsparcia wielkiej własności ziemskiej. Połączone, wszystkie te czynniki stanowią ogromną barierę dla postępowej polityki w Brazylii i doskonałą strukturę zabezpieczającą długofalowo interesy oligarchów.
W piątek 16 lutego prezydent Temer ogłosił, że przekazuje kontrolę nad bezpieczeństwem w Rio de Janeiro bezpośrednio wojsku – pierwsza taka sytuacja, odkąd wojskowi oddali władzę w latach 80. XX wieku. Decyzja ta pociągnęła za sobą natychmiastową rezygnację z urzędu gubernatora stanu Rio de Janeiro. Oficjalnym powodem są dramatyczne statystyki przestępczości, zwłaszcza tej najbardziej brutalnej, z użyciem broni, w połączeniu z okresem największego ruchu turystycznego w Rio de Janeiro (Karnawał). Jest jednak mało prawdopodobne, że wojsko na ulicach poprawi bezpieczeństwo, sytuacja może się równie dobrze przekształcić w regularną wojnę z gangami narkotykowymi w fawelach. Ten stan wyjątkowy prezydent Temer ogłosił na czas nawet do końca roku. Jest to niepokojący sygnał w kraju z taką historią militarnej interwencji w politykę. Trudno nie zadawać sobie pytania, czy oligarchowie nie testują możliwości lub po prostu nie przygotowują się do użycia siły w okresie okołowyborczym.

Ochrona przed Pałacem Planalto
Jarosław Pietrzak
Tekst ukazał się 22 lutego 2018 na portalu Strajk.eu.
Jestem na Facebooku i Twitterze.

Wieże gmachu Kongresu Narodowego w Brasilii
Trump i Clinton. Burżuazyjna demokracja umiera brzydką śmiercią
Gdyby Eurypides upił się był kiedyś z Sofoklesem, i na wspólnym pijackim widzie postanowili się ścigać, kto postawi swojego nowego bohatera w najbardziej tragicznym położeniu, przed najbardziej beznadziejnym wyborem, nie dotarliby chyba do sytuacji, w jakiej amerykańskie społeczeństwo postawiła tamtejsza klasa polityczna.
Między gwałcicielem a pseudofeministką, która w obronie władzy i przywilejów swojej zdemoralizowanej rodziny pomogła uchronić przed odpowiedzialnością poprzedniego gwałciciela w Białym Domu. Między rasistą wulgarnym, wyrzygującym bezmyślnie frazy, że Meksykanie to mordercy i gwałciciele, a rasistką elegancką, z kieliszkiem najdroższego szampana nazywającą afroamerykańską młodzież „superdrapieżnikami”. Między szaleńcem, o którym nie wiadomo, czy nie wywoła kilku wojen, a zakochaną w swoich wojskowych doradcach cyniczką, o której wiadomo, że wywoła kilka wojen – wiadomo, bo parę już wywołała (w Libii wespół z Sarkozym, w Syrii z niejawnym sojuszem izraelsko-saudyjskim), a swoje marzenie o doprowadzeniu do kolejnych wyrażała otwarcie (z Iranem) lub za zamkniętymi drzwiami (z Rosją i Chinami), wiedzę o czym zawdzięczamy WikiLeaks. Między obleśnym pajacem w kolorze dojrzałych owoców cytrusowych, o którym mówi się, że jego kampanię wspierał Kreml, a pozbawioną skrupułów karierowiczką, której kampania zassała dziesiątki milionów dolarów od saudyjskiej rodziny królewskiej. Między oszustem podatkowym i biznesowym a głową wielkiej pralni brudnych pieniędzy i „załatwialni” szemranych politycznych przysług, znanej jako Clinton Foundation.
Każ komuś wybierać między dżumą a cholerą i dziw się, że umarł.
Hillary Clinton nie była mniejszym złem
Kiedy stało się już to, co jeszcze pół roku temu było nie do pomyślenia, przerażeni tym, jak będzie wyglądał świat z szalonym, narcystycznym clownem na czele największego mocarstwa, nie powinniśmy jednak zapominać, że Clinton nie była złem ani trochę mniejszym.
Trump jest rasistą – mówią płaczki po Madame Clinton. A Madame Clinton nie? Na miłość Marksa! W kampaniach wyborczych swojego męża Billa, a potem w okresie jego prezydentury, odgrywała główną rolę w przekierowywaniu gniewu białej klasy robotniczej, ubożejącej wskutek polityki ekonomicznej jej męża (NAFTA, deregulacja Wall Street, itd.), której też była aktywną orędowniczką, w stronę ludności afroamerykańskiej. To w tym kontekście młodych czarnych mężczyzn nazywała „miejskimi superdrapieżnikami”. Tą kampanią rasowej stygmatyzacji Madame Clinton pomogła administracji swojego męża powsadzać do więzień miliony czarnych mężczyzn. To w czasie administracji Clintona polityka masowej inkarceracji czarnych mężczyzn rozpędziła się na niespotykaną wcześniej skalę (i do dzisiaj się nie zatrzymała). Miliony mężczyzn w więzieniach to także złamane serca milionów matek i partnerek skazanych na samotne wychowywanie dzieci w kraju, w którym Bill Clinton prawie zlikwidował pomoc społeczną. To miliony dzieci skrzywdzone brakiem ojca i dzieciństwem w biedzie. Miliony ludzkich istnień nieodwracalnie przetrąconych, wielokrotnie na zawsze złamanych. Za kolor skóry. Drodzy rycerze antyrasizmu, wybraliście złą damę waszych serc.
Trump traktuje kobiety jak śmieci. A Madame Clinton? O Różo Luksemburg! Likwidacja ponad 80% faktycznie przyznawanej pomocy społecznej przez Billa Clintona, „reforma” aktywnie wspierana przez Madame Clinton, uderzyła przede wszystkim w kobiety, zrzucając na nie zwielokrotnione obciążenia w zakresie opieki nad dziećmi, nad starszymi i chorymi członkami rodziny, i wpychając miliony z nich w skrajną biedę. W warunkach, kiedy gospodarka oddana przez Billa (przy aktywnym poparciu Hillary) na łup bankierow i spekulantów, osuwała coraz więcej ludzi i całych społeczności w biedę. Kobiety są szczególnie poszkodowane przez system ochrony zdrowia oparty o prywatne korporacje ubezpieczeniowe, bo na ich niekorzyść działają koszty związane z rozrodczością i fakt, że rodzicielstwo pozostaje niemal zupełnie niechronione przez amerykańskie stosunki pracy. Kiedy Clinton została już oficjalnie nominowana jako kandydatka Partii Demokratycznej, Bernie Sanders próbował przepchnąć do jej programu uniwersalną opiekę zdrowotną (nie, Obamacare to wciąż tylko jej ersatz, wydrążony kadłubek), Madame Clinton stanęła na rzęsach, żeby temu zapobiec.
Można tak odpowiadać na większość zarzutów pod adresem Donalda Trumpa. To prawda, Hillary Clinton nikogo nie zgwałciła ani nie molestowała. Za to wywołała dwie wojny, w których zginęło już kilkaset tysięcy ludzi. Oczywiście, można uważać, że gwałt jest zbrodnią cięższą od wywołania wojny z setkami tysięcy ofiar śmiertlnych, ale jest to sąd tyleż arbitralny, co dyskusyjny.
Nikt nie zasługiwał na zwycięstwo i Biały Dom mniej niż Donald Trump. Ale nikt nigdy nie zasłużył na porażkę bardziej niż Hillary Clinton. To drugie przeważyło.
Wymarzone wojny Hillary Clinton
Od kilku miesięcy na wschodzie i północy Europy gromadziły się bezprecedensowe ilości wojsk Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników, głównie Wielkiej Brytanii. Największa koncentracja sił NATO w Europie od czasu drugiej wojny światowej. Tym, którzy mają trudność z dodaniem jeden do jeden, spieszę z pomocą.
Wojska te gromadziły się tam w oczekiwaniu na koniec kadencji Baracka Obamy, prezydenta niechętnego rozpętywaniu kolejnych wojen, bo wstydzi się tych, które już ma na sumieniu (za jego rządów USA bombardowały siedem krajów). W oczekiwaniu na intronizację oblubienicy Wall Street i amerykańskiego przemysłu wojny, namaszczonej przez amerykańską plutokrację do roli jego następczyni. Wszystko było gotowe na jej gwizdek. Jeżeli w pogłoskach o wsparciu Kremla dla Trumpa jest ziarno prawdy, to dlatego, że z Trumpem w Białym Domu Rosji uda się zażegnać lub przynajmniej odroczyć wojnę z NATO, której Rosja nie chce. Ulga i radość Kremla i Dumy na wieść o wynikach wyborów świadczą o tym właśnie, a nie o tym, że Putin jest jakimś planetarnym władcą marionetek, który rozdaje trony nawet w państwach potężniejszych od własnego. Z Clinton ta wojna wybuchłaby najpewniej już w 2017 roku, w każdym razie wszystko było już na ten scenariusz przygotowane.
Prezydentura Trumpa będzie strasznym okresem dla Amerykanów, zwłaszcza dla przedstawicieli mniejszości etnicznych i imigrantów, populacji afroamerykańskiej, Latynosów, społeczności muzułmańskich, mniejszości seksualnych, a także większości kobiet. Ale też dla białej klasy robotniczej, której część Trump uwiódł zgrywając antyestabliszmentowca i grając na rasistowskich sentymentach (które odziedziczył po kampanii Clintonów w latach 90.); już u władzy porzuci ich jak nieprzytomną, wykorzystaną dziewczynę na cocaine party w megalofcie na szczycie jednego ze swoich hoteli.
Prezydentura Clinton byłaby bez wątpienia lepsza dla samych Amerykanów. Ale kto miał za to zapłacić? Reszta świata.
Clinton miała bez porównania bardziej postępowy program wyborczy. Ale wiarygodność Clinton jako polityczki, która zrealizuje socjaldemokratyczne obietnice, jest mniej więcej taka, jakby sobie w tej roli wyobrazić Leszka Balcerowicza. A jako doświadczoną polityczkę, podkreślającą na każdym kroku, jaka to jest – w przeciwieństwie do Trumpa – doświadczona, Amerykanie ocenili ją po dorobku, a nie po deklaracjach. Socjaldemokratyczny program Clinton był głównie propagandowym „spinem” obliczonym na utrzymanie głosu zwolenników Berniego Sandersa i porzucenie po dojściu do władzy.
Kilka postulatów udałoby się lewicy z jej administracją zrealizować, zapewne np. podniesienie na poziomie federalnym płacy minimalnej i w konsekwencji materialnego poziomu życia milionów Amerykanów. Może jakieś inwestycje. Ale jak byłoby to możliwe bez naruszania stopnia władzy ekonomicznej skumulowanej po dekadach neoliberalizmu przez wąskie grono plutokratów? A nie po to misie z Goldman Sachs i Citibank płaciły Madame Clinton przez kilka ostatnich lat po ćwierć miliona dolarów za 45-minutowe pogadanki za zamkniętymi drzwiami, żeby ona cokolwiek z ich władzy, pieniędzy i przywileju im uszczknęła.
Kapitalizm jest w strukturalnym kryzysie akumulacji. Wyjście amerykańskiej gospodarki z kryzysu 2008 jest najsłabszą ekonomiczną recovery odnotowaną od lat 30. XX wieku. Z czegoś takiego nikt nigdy w kapitalizmie nie wyszedł samym impulsem popytowym. Istnieją powody, dla których keynesizm nagle przestał działać po upływie trente glorieuses (trzy dekady nieprzerwanej prosperity po II wojnie światowej) i stanął przed zagadkową konfiguracją problemów, które według teorii Keynesa nie miały prawa się wydarzyć jednocześnie. W klasyce literatury przedmiotu jest takie coś, co się nazywa fale Kondratiewa. Keynesowkie środki kontrcykliczne rozwiązują problem krótkich cykli koniunkturalnych, ale nie fal Kondratiewa. Obama przez bite dwie kadencje pompował w amerykańską gospodarkę inspirowane Keynesem pakiety stymulacyjne, ale ich skuteczność już się wyczerpała: prawie wszystkie pieniądze z tych pakietów ostatecznie znajdują drogę do baniek spekulacyjnych, omijając realną gospodarkę, stopa zysku dla całości gospodarki albo stoi w miejscu, albo spada, a wzrost PKB nie potrafi przebić poziomu jeden procent z czymś po przecinku. Pakiety spekulacyjne kupiły tylko elitom trochę czasu.
Bez redystrybucji już istniejącego bogactwa, nacjonalizacji banków a potem innych strategicznych przemysłów oraz uspołecznienia kontroli nad nimi, zachowując w nienaruszonej postaci obecną strukturę własności i władzy ekonomicznej (patologicznie skoncentrowanej), amerykański kapitalizm byłby w stanie sfinansować poprawę poziomu życia swojej klasy robotniczej i klasy średniej tylko w jeden sposób: poprzez eskalację grabieży i wojny poza swoimi granicami. Wojna bowiem napędza jeden z najbardziej zyskownych przemysłów (zbrojeniowy), umożliwa grabież zasobów („akumulacja przez wywłaszczenie” zasobów zaatakowanych społeczeństw kompensuje niewydolność „akumulacji przez produkcję”), a zmasowana destrukcja już zakumulowanego kapitału (martwej pracy zastygłej w już wzniesionych nieruchomościach, infrastrukturze, instytucjach, itd.) w toku działań wojennych otwiera przestrzeń dla nowego cyklu akumulacji kapitału. Tak to działa w realnym kapitalizmie, tym, w którym naprawdę żyjemy, który opisał Karol Marks i jego uczniowie, a nie tym z fantazji liberalnych bajkopisarzy, albo z Keynesa, któremu się wydawało, że możliwy jest kapitalizm, który nie składa się w końcu jak domek z kart.
I wiemy, że wojna to był plan obozu Clinton, ponieważ od dawna otacza się ludźmi, którzy ślinią się razem z nią na myśl o zbombardowaniu Iranu i o wojnie z Rosją. Jej kampanię wyborczą finansowało dziewięć z dziesięciu największych korporacji zbrojeniowych. Wojska już się w Europie zgromadziły. Można odnieść wrażenie, że jej przyjaciele w Pentagonie, CIA i Departamencie Stanu przeciągali wojnę w Syrii w nieskończoność, wspierając na zmianę różne strony konfliktu, tak żeby nikt tej wojny nie mógł wygrać, żeby ciągle się toczyła, kiedy Hillary zostanie zwierzchnikiem sił zbrojnych i Syria będzie wygodnym punktem wyjścia dla rozlania działań zbrojnych na Rosję i Iran. Na Pacyfiku, odpowiednio blisko Chin, ma miejsce druga wielka koncentracja amerykańskich sił zbrojnych. Dokumentowaniem tych procesów zajmuje się od dłuższego czasu wybitny australijski dziennikarz John Pilger.
Te umysły na polskiej lewicy, które piszą o Clinton bezmyślne limeryki, że nie tylko nie była mniejszym złem, ale była wprost większym dobrem, i jej stanowisko w sprawach międzynarodowych jest drugorzędne, mam ochotę zapytać: czy byliście gotowi życiem przyjaciół, urwaną nogą bliskiego krewnego, lejem po bombie w miejscu waszego domu, itd., zapłacić za wzrost płac w USA i kilka progresywnych reform pani rzuconych przez Madame Clinton jej amerykańskim wyborcom w zamian za tron cesarzowej świata?
Geografia nie daje innej możliwości, jedna z pierwszych wojen Hillary Clinton przetoczyłaby się przez Polskę i okolice. NATO by nas obroniło? Nie po to nas wkręciło w członkostwo, żeby nas bronić, tylko żeby mieć bufor, w razie problemów z góry spisany na straty, jeden czy dwa dni więcej na przygotowanie do obrony swoich „członków właściwych”.
Donald Trump jest autorytarnym prawicowym populistą, protofaszystą. Ale Jasbir Puar napisała kiedyś takie zaprawdę godne zapamiętania zdanie, że „liberalna demokracja sankcjonyje swoje własne reżimy totalitarne”. Tym właśnie byłyby Stany Zjednoczone Hillary Clinton, reżimem totalitarnym liberalnej demokracji: pozory szacunku dla liberalnych wolności i kilka progresywnych grepsów wewnątrz granic za cenę bezprecedensowej eskalacji militarnej przemocy na zewnątrz.
Trump nigdy nie chciał być prezydentem
Po ogłoszeniu oficjalnych wyników amerykańskich wyborów drugim życiem zaczął się cieszyć tekst reżysera Michaela Moore’a, napisany przezeń w czerwcu, w którym, wyciągając wnioski z brytyjskiego referendum na temat Brexitu, podawał 5 powodów, dla których Trump wygra te wybory. Wiele miesięcy wcześniej Moore przewidział też, że to właśnie Trump zostanie nominowany na kandydata Partii Republikańskiej na prezydenta. Ponieważ tamte diagnozy okazały się trafne, warto sobie przypomnieć jeszcze inny tekst ekscentrycznego amerykańskiego laureata Złotej Palmy.
Moore postawił intrygującą tezę, że Donald Trump nigdy nie chciał wygrać tych wyborów. Nigdy nie chciał zostać prezydentem USA. Będzie się musiał przeprowadzić do znacznie mniejszego i skromniejszego domu (Białego Domu). Będzie miał obowiązki, a nie tylko kaprysy. Jak mu się coś znudzi albo nie wyjdzie, nie będzie mógł ogłosić bankructwa i zająć się czymś innym. Trzeba będzie spuścić z tonu z imprezami i kokainą. Same uciążliwości. Jedyne, o co mu naprawdę z początku chodziło, to zagrać na nosie telewizyjnej korporacji NBC, która w pewnym momencie nie chciała już z nim nic produkować. Na zasadzie: „Ja wam jeszcze pokażę, kto będzie królem wskaźników oglądalności! Będę na ekranach cały czas!”. Uważam, że Moore miał rację.
Kiedy kampania już ruszyła, to oczywiście uwaga, jaką na niego skierowała, stała się sama w sobie pastwiskiem dla jego nienasyconego ego, którego apetyt rósł w miarę jedzenia, ale Trump przez cały czas niestrudzenie sabotował swoją kampanię, robiąc wszystko, by być gwiazdą wiadomości, ale pozostać absolutnie niewybieralnym. Był obleśny i wulgarny; obrażał kogo popadło, w tym większość ważnych ludzi we własnej partii; wygadywał, co mu ślina na język przyniosła; w odstępie kilku dni, tak, żeby nikt nie zdążył zapomnieć, mówił rzeczy wzajemnie z sobą sprzeczne (np. o swoim stosunku do Obamacare); wdawał się w awantury na Twitterze o trzeciej w nocy; robił wszystko na przekór wskazaniom swoich doradców; itd. Mówimy o Stanach Zjednoczonych – tylko ktoś, kto nie chce wygrać, obrażałby tam weteranów wojennych i rodziny poległych żołnierzy! Kiedy kłamał, to nie po to, żeby coś ukrywać, żeby do czegoś przekonywać – jego kłamstwa bywały śmieszne lub absurdalne, możliwe do natychmiastowego zdemaskowania. Robił wszystko, żeby wybory upasły jego ego, ale żeby ostatecznie przegrać, najlepiej niewielką ilością głosów, żeby zajść Hillary za skórę, a potem być może założyć na zbitym w ten sposób kapitale nowe, „bezkompromisowe” imperium medialne.
A jednak został wybrany. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia czy materiały filmowe z jego pierwszej wizyty w Białym Domu, by zobaczyć twarz człowieka w ciężkim szoku, prawdopodobnie dosyć przestraszonego. Przełknie to, bo na tym ego też się dobrze upasie, ale nie o to mu tak naprawdę chodziło.
Jak człowiek, który zrobił wszystko, by być absolutnie niewybieralnym, wygrał z „najbardziej doświadczoną kandydatką” w historii amerykańskich wyborów, która na swoją kampanię wydała najwięcej pieniędzy w historii wszystkich kampanii wyborczych w nowożytnej historii ludzkości?
Ukarana hybris plutokratów późnego kapitalizmu
Podobnie jak Moore, Robert Reich czy Glenn Greenwald, uważam, że przegrana Clinton musi być postrzegana w tej samej perspektywie, co wcześniejsze o cztery i pół miesiąca referendum w sprawie Brexitu w Wielkiej Brytanii. I podobnie jak komentując tamto wydarzenie, jako kontekst przypomnę fenomenalny esej Wolfganga Streecka How Will Capitalism End? (Jak skończy się kapitalizm?), obecnie rozwinięty także do postaci książki. Kapitalizm znajduje się w stanie totalnego kryzysu na wszystkich poziomach. Jest niewydolny ekonomicznie, nie potrafi powrócić do odczuwalnego wzrostu, porusza się właściwie między krachem a recesją. Przy pozorach życia trzyma go tylko siła inercji, nasze przyzwyczajenie, to, że porzuciliśmy utopię stworzenia dlań alternatywy, a także to, że – pozwolę sobie zacytować inną pracę Streecka – elity finansowe i polityczne „kupują czas”, jaki nam został do całkowitego zawalenia się tej konstrukcji. Kryzys przeżywa polityczna nadbudowa kapitalizmu: instytucje burżuazyjnej demokracji liberalnej przerodziły się w farsę, miejscami w cyrk. Po kilkudziesięciu latach neoliberalizmu głęboki kryzys przeżywają też wszystkie formy legitymizacji systemu – jego legitymizacja symboliczna, kulturalna, moralna.
Prawie nikt nie wierzy już w „słuszność” systemu, w to, że ludzie, których kapitalizm nagradza wysokim statusem ekonomicznym, zasłużyli na to czymkolwiek wartym szacunku. Przeciętni mieszkańcy rozwiniętego świata widzą własne dzieci, wykształcone znacznie lepiej niż oni byli w ich wieku, zadłużone na poczet tego wykształcenia, pracujące ciężej niż oni pracowali w ich wieku, a jednak stojące najczęściej przed perspektywą dramatycznej nierzadko deklasacji, podczas gdy przekształcona w globalne kasyno gospodarka schyłkowego kapitalizmu nielicznych, często osoby, które tylko znalazły się we właściwym miejscu o właściwym czasie, nagradza zasobami dla innych niedostępnymi nawet gdyby do dyspozycji mieli kilka żyć.
Ale nie tylko przegrani późnego kapitalizmu, czy rodzice tych skazanych dzisiaj na rolę takich przegranych, nie wierzą już w usprawiedliwienia i uzasadnienia tego systemu. Nawet władcy tego świata nie wierzą już w system, w którym nagromadzili tyle przywileju. Nie wierzą już oni w to, że ten system jest sprawiedliwy, że jest słuszny, że czymkolwiek sobie na wszystko, co mają, zasłużyli, że system jest do utrzymania, że to wszystko ma prawo się nie zawalić. Nie wierzą też, że ktokolwiek w to wierzy. To dlatego, przekonuje Streeck, tak bezczelnie i otwarcie kradną, robią te swoje przekręty, bailouty banków, które służą tylko nabijaniu kieszeni bankierów, itd. Nie boją się o swój wizerunek, bo i tak nie wierzą, że ktokolwiek ma co do tego wizerunku jakieś złudzenia. A ponieważ nie wierzą w to, że taki system długo jeszcze pociągnie, nie mają żadnej długoterminowej wizji, kradną, póki się da, reagują na wydarzenia w perspektywie krótkoterminowej, nierzadko nie wiedzą już co robić i robią byle co.
Jednak w toku trwającej cztery dekady neoliberalnej bonanzy zgromadzili władzę i przywileje, za sprawą których przyzwyczaili się do osiągania zawsze tego, co chcą – przez wpływ na powstawanie prawa, przez wpływ na ustawodawców, przez dogadywanie różnych rzeczy na imprezach z właściwymi ludźmi, przez zaprzyjaźnionych dziennikarzy, opiniotwórcze media, które przejęli na własność, sondaże opinii, itd. W rezultacie charakteryzuje ich toksyczne połączenie aroganckiej pewności, że wszystko mają pod całkowitą kontrolą z brakiem troski o to, żeby przynajmniej dobrze ukrywać swoje machinacje i nie wyglądać na zewnątrz na oszustów i złodziei na kolosalną skalę.
Pierwszy raz to się rypło, kiedy brytyjski premier David Cameron wyobrażał sobie, że wszystko ma pod kontrolą. Że rozpisze referendum, że z góry wie, jaki będzie wynik. Cała klasa polityczna, elity mediów, kultury i biznesu zjednoczyły się w jednogłośnym przekazie, że jest tylko jedna sensowna decyzja. No więc społeczeństwo wyczuło pierwszą od dawna możliwość zemsty na elitach, uderzenia w nie w sposób, który je zaboli.
Clinton wyczekiwała końca drugiej kadencji Obamy w przekonaniu, że teraz to już naprawdę jej kolej, i że prezydentura jej się należy jak psu buda. Otaczała ją rozbudowana, ale głęboko nawzajem z sobą powiazana klika niezwykle wpływowych osób, od dziesięcioleci umoszczonych w i wokół instytucji najwyższej władzy w Waszyngtonie. Klika ta dzieliła to przekonanie Clinton, bo każdy i każda z jej członków awansowałby dzięki temu w tej strukturze o jedno oczko. Z ujawnionych maili szarej eminencji Partii Demokratów, Johna Podesty, Thomas Frank wyczytał, jak to strukturalnie działa. Od samego początku, za fasadą wewnątrzpartyjnych prawyborów, szczyty władzy Partii Demokratycznej, Wall Street i military-industrial complex zakładały, że następna będzie Clinton. Że to się jej i im wszystkim należy. Miała to w rzeczywistości być bardziej monarchiczna sukcesja, intronizacja; wybory miały tylko „zatwierdzić” wybór plutokratów, uszlachetniając go pieczęcią „demokracji”.
Zupełnie nie obchodziło ich to, jak bardzo niepopularną polityczką jest Clinton, jak kompromitujący jest jej dorobek, ani ile nowych obciążających ją informacji – na temat Libii, Syrii, Hondurasu, Izraela, saudyjskich pieniędzy w Clinton Foundation – każdego tygodnia na jej temat wypływało.
Prawybory, tradycyjnie sposób, w jaki obydwie główne partie w USA wyłaniają swojego kandydata do wyborów prezydenckich, odbywały się od początku w warunkach spisku szczytów władzy w partii (Democratic National Committee), w którym to spisku chodziło o to, by zmarginalizować jakąkolwiek konkurencję dla Hillary Clinton, a przede wszystkim – jak się szybko okazało – bez porównania od niej popularniejszego senatora Berniego Sandersa. Przyjaciele Clinton w największych mediach, od CNN po „New York Times” i „The Washington Post”, dbali o to, żeby Sanders nie jawił się nigdy jako poważny kandydat, by cieszył się tylko ułamkiem miejsca bądź czasu antenowego, był krytykowany za byle co, podczas gdy żaden skandal nie groził Madame Clinton trudnymi pytaniami, nie mówiąc już o krytyce. Wszystkie chwyty przeciwko Sandersowi były dozwolone. Nie tylko minimalizowanie jego obecności w serwisach informacyjnych wielkich mediów, ale nawet rzucane na wszystkie strony insynuacje, że jego zwolennicy są mizoginami, którzy nie znoszą Clinton, bo jest kobietą. Warto odnotować, że Sanders mógłby grać w ten sam sposób, oskarżając Clinton lub jej zwolenników o antysemityzm (choć ateista, pochodzi z rodziny żydowskiej). Sanders nigdy się do tego poziomu jednak nie zniżył. Spisek ten doprowadził ostatecznie do wyeliminowania Sandersa i nominacji Clinton. Wyszedł na jaw dzięki WikiLeaks.
Ale to właściwie jest i tak mniej szokująca część tego skandalu. Ponieważ to kampania Clinton w międzyczasie wymyśliła z jej przyjaciółmi w największych stacjach telewizyjnych i tytułach prasowych, żeby pomóc wykreować na kandydatów do nominacji Partii Republikańskiej jej największych oszołomów – Donalda Trumpa, Teda Cruza, Bena Carsona (nie ma się co oszukiwać, konkurentów Trumpa do tej nominacji dzieliła od niego różnica stopnia, nie rodzaju). Grano na to, że są oni tak obłąkani w swoim reakcjonizmie, że gdy uda się któregoś z nich wykreować, kampanii przeciwko nim nie będzie się dało przegrać. Kampania Clinton szalała z radości, gdy na czoło zaczął się wysuwać Trump. Przecież tak komiksowy przeciwnik nigdy nie wygra z tak doświadczoną wyjadaczką, tak „racjonalną” polityczką jak Clinton, prawda? To był przedmiot drwin w Simpsonach już kilkanaście lat temu, no nie? To się przecież nie wydarzy w rzeczywistości? Wymarzony przeciwnik! To kampania Clinton w znacznym stopniu stworzyła Trumpa, bo wydawał się niewybieralny.
Gdy okazało się, że szanse Trumpa nie przestają rosnąć, cały establishment połączył się w jednogłośnym poparciu dla jedynej słusznej kandydatki, do tego stopnia, że nawet większość republikańskich członków Kongresu poparła Clinton. Nawet rodzina Bushów, republikańscy reakcjoniści par excellence. Chyba tylko trzy tytuły prasowe poparły Trumpa. Nawet radykalnie prawicowe, zawsze prorepublikańskie pisma poparły Clinton. Krytykowanie Clinton czy zadawanie jej trudnych pytań stało się niemal bluźnierstwem dla wszystkich dużych telewizji z wyjątkiem chyba tylko najbardziej prawicowego kanału Fox News. Clinton tymczasem uwikłana była w tyle skandali i zbrodni (śledztwo FBI w sprawie używania prywatnego serwera do służbowej komunikacji na wymagającym najwyższych standardów bezpieczeństwa stanowisku państwowym; rola odegrana w Libii i Syrii; obalenie prezydenta Zelayi w Hondurasie; darowizny od Saudów, o których reżimie od dawna wiedziała, że sponsoruje Państwo Islamskie, itd), że kreowanie jej na polityczną świętą zaczęło wyglądać jak kpina w żywe oczy.
Miliony Amerykanów zdały sobie w pewnym momencie sprawę, że tu nie chodzi już o demokrację, a o koronację – koronację oblubienicy elit, które chcą tylko przyklepania swojej decyzji. Podobnie jak Brytyjczyków w przypadku referendum o Brexicie, Amerykanów ostatecznie zalała krew, która im się podnosiła z różnych powodów już od dłuższego czasu. Postanowili powiedzieć Fuck you, enough is enough! Wszystko, byle nie kolejna żmija z tego samego gniazda. Lepsza agonia gwałtownych spazmów pod rządami nieprzewidywalnego szarlatana, niż kolejna dekada nieznośnego status quo pod rządami tej niezatapialnej familii. Zrozumieli, że skoro elity zjednoczyły się wokół Clinton niemal jednogłośnie, i gotowe są ukrzyżować każdego, kto kwestionuje niepokalane poczęcie Madame Clinton, tzn. że Trump jest tym pierwszym od dziesięcioleci kamieniem, który mogą cisnąć w to kłębowisko żmij i je naprawdę rozpędzić, pokrzyżować im plany, sprawić, że zwrócą uwagę na istnienie kogoś innego niż one same. Albo przynajmniej to uderzenie je naprawdę zaboli.
Wielu próbuje zdyskredytować interpretacje o antyestablishmentowym charakterze głosu na Trumpa tym, że on sam jest przedstawicielem tego establishmentu. Jest milionerem-dziedzicem, jest permanentnym telewizyjnym celebrytą. Ale to jest słaby argument. Prawie cały establishment, włącznie z jego własną partią, aż po rodzinę Bushów, zjednoczył się przeciwko niemu, prawie wszystkie media zjednoczyły się przeciwko niemu. Pochodzi z elity ekonomicznej, ale nie politycznej – nie ma za sobą historii pełnienia urzędów, nie przeszedł przez żadne rites de passage właściwe karierom polityków profesjonalnych. On sam zrobił wszystko, żeby przegrać te wybory! W warunkach amerykańskiego systemu wyborczego, który wymaga tak wielkich środków na kampanię wyborczą i stuprocentowy outsider nigdy nie przekroczyłby progów dostępu, to było as close as you can get. A ponieważ sam Trump wcale nigdy nie chciał być prezydentem, to nawet on został w ten sposób poniekąd, tym samym kamieniem, uderzony. Bo Trump nie znajdzie się tam w swoim żywiole. I prezydentura może się okazać jego „momentem Escobara”, tym punktem, w którym wielka burżuazja jego kraju przestanie go tolerować i zjednoczy się w nieustannych spiskach mających na celu jego usunięcie, na które oczywiście zasługuje.
Tak, poparł go Ku Klux Klan, głosował na niego najgorszy rasistowski element amerykańskiego społeczeństwa, ale oni stanowią tylko część jego zwycięstwa. Był najbardziej nielubianym kandydatem, jakiego kiedykolwiek wystawiła Partia Republikańska. Podobnie jak Clinton w przypadku Partii Demokratycznej. Tak jak Clinton bardziej niż jakichś swoich szczerych wielbicieli, dostała w większości głosy ludzi nienawidzących Trumpa bądź nim przerażonych, tak Trump dostał miliony głosów ludzi, którzy nie mogli zdzierżyć wizji niekończącej się dynastii Clintonów w Białym Domu. Trump nie porwał za sobą milionów. Wygrał siłą niechęci do Madame Clinton i wszystkiego, co ona sobą reprezentuje – traktatu NAFTA, Wall Street, wieczorków z Goldman Sachs, list mailingowych wierchuszki Citigroup, pieszczot ze strony przemysłu zbrojeniowego. Trump zdobył mniej głosów niż kandydat Republikanów w poprzednich wyborach, Mitt Romney (który wtedy przegrał, z Obamą). Wygrał bowiem nie tylko głosami głosujących, ale też odmową oddania głosu przez kilka milionów ludzi, którzy wcześniej głosowali na kandydatów Demokratów. Clinton straciła bowiem kilka milionów głosów w stosunku do Obamy cztery lata temu. Frekwencja była najniższa od lat. Odmowa głosowania to też jest głos odrzucający oboje kandydatów. Nigdy wcześniej nie oddano tak wielu głosów przed czasem, pocztą – dziennikarka Barbara Ehrenreich zauważyła, że świadczy to o tym, jak bardzo Amerykanom chciało się rzygać od tego wszystkiego, jak bardzo chcieli mieć już za sobą całą tę haniebną kampanię i wybór między dżumą a cholerą.
Tak, rasizm i mizoginia ekspolodowały, ale nie wyjaśniają, dlaczego miliony ludzi wolały oddać pole rasistom i upić się albo oglądać telewizję, niż głosować na Madame Clinton. Przez wiele lat będziemy słyszeć, że fantastyczna liberalna feministka Madame Clinton przegrała, bo Amerykanie nienawidzą kobiet, ale może ludzie nienawidzą też skorumpowanych zbrodniarzy wojennych opłacanych przez przemysł zbrojeniowy?
Większość białych kobiet, które głosowały, głosowała na Trumpa. Niektóre z nich są rasistkami, nierzadko nieświadomie, niektóre zinternalizowały mizoginię patriarchalnego społeczeństwa i traktują ją jak pogodę, ale aż tyle? Wśród kobiet bez wyższego wykształcenia, z czego mniemać można, że reprezentują klasę robotniczą, miażdżąca większość głosowała na Trumpa. A może część z nich ma nastoletnich synów, a ponieważ rodzina nie ma pieniędzy, a w mieście upadł wszelki przemysł, jedyną ekonomiczną perspektywą dla tych synów jest zaciąg do wojska? I takie kobiety miały do wyboru Hillary Clinton, która na pewno wyśle ich na wojnę, i Donalda Trumpa, który mówi mówi trzy po trzy, i nie wiadomo, co zrobi, czyli przynajmniej jest jakaś szansa, że nie wyśle ich na wojnę. I takie kobiety budziły się w środku nocy zlane potem, bo śniły im się ciała ich synów przysłane w trumnach z któregoś z frontów otworzonych przez burżuazyjną feministkę Madame Clinton. Gdybym był taką kobietą, to bym zagłosował na Trumpa. On przynajmniej, jak dotąd, nikogo nie zabił.
Clinton straciła głosy latynoskie, które wcześniej padały na Obamę. Prawie jedna trzecia Latynosów, którzy poszli do głosowania, zagłosowała na Trumpa. Pomimo iż byli przedmiotem jego rasistowskiego szczucia, pomimo iż zapowiedział mur na granicy z Meksykiem i masowe deportacje „nielegalnych”! To jest jedna z najbardziej szokujących miar skandalu, jaką było wystawienie przez plutokratów jako ich faworyty Madame Clinton. Miliony amerykańskich Latynosów wolały same cierpieć dyskryminację i prześladowania w Stanach Zjednoczonych pod rządami Donalda Trumpa, niż skazać kraje swojego pochodzenia na reinscenizacje Hondurasu. Hillary Clinton, jako sekretarz stanu w administracji Obamy, pomogła tam obalić prezydenta Zelayę (bo chciał podnieść płacę minimalną) i zamieniła ten kraj w piekło na Ziemi.
Nastąpiła po tych wyborach erupcja bezwstydnego rasizmu. Ale kto wie, czy historycy, pisząc o paradoksach roku 2016, roku, po którym nic już nie było takie jak przedtem, nie będą mówić i o tym, że był to moment, w którym miliony amerykańskich rasistów dziwnym zbiegiem okoliczności pomogły uchronić świat przed III wojną światową, a przynajmniej przed jej wybuchem już w 2017 roku, na osi NATO-Rosja?
Król jest nagi
Oczywiście, naiwną jest wiara w to, że po takim szoku następne może być już tylko zwycięstwo prawdziwej, socjalistycznej lewicy, niemal automatycznie. Niektórzy żywili takie przekonanie w Niemczech, gdy Hitler doszedł do władzy w 1933. Zwycięstwo populistycznej prawicy może otworzyć okres jej dłuższego panowania i przekształcania aparatu państwa w stronę coraz mocniejszego autorytaryzmu lub faszyzmu.
Jak na protofaszystę, Trump będzie jednak słabym prezydentem. Nie ma prawdziwego programu, tylko zestaw haseł. Jest nieprzygotowany do sprawowania jakiegokolwiek urzędu, a otoczy go wkrótce mgławica ludzi o wiele bardziej doświadczonych i utalentowanych politycznie od niego. Będzie mnóstwo przeciągania liny, kuluarowych konfliktów, spisków, wszystko to będzie poważnie spowalniało realne działania tej administracji. Trump niby ma republikańską większość w Kongresie, ale ta większość to głównie jego wrogowie: ludzie, których obraził, albo którzy obrazili jego. Osobiste urazy to poważna przeszkoda dla jakiejkolwiek współpracy w przypadku człowieka, któremu wszystko sprowadza się do jego własnego ego. Jako człowiek, którego personę wykreowała telewizja, Trump wyobraża sobie świat jako konstelację ekranów, po których przesuwają się złożone z migoczących pikseli wizerunki-awatary, a w nowym sezonie można wstać z martwych w zupełnie nowym show. Zderzy się z realiami twardej władzy. Jestem pewien, że pierwsze dyskretne spotkania tych, którzy już zaczynają szukać na niego haków i sposobu na impeachment, odbędą się jeszcze przed styczniową inauguracją jego prezydentury.
Nie jestem wielbicielem amerykańskiego społeczeństwa, ale u większości Amerykanów, których w życiu poznałem, zwracał moją uwagę wpisany głęboko w ich habitus impuls antyautorytarny. To nie zawsze jest najmądrzejsza ich właściwość, bo to przez nią zawsze tak łatwo łykają propagandowe opowieści o dyktatorach, z którymi ich rząd wybiera się na wojnę albo chce dokonać „wymiany reżimu” innymi metodami. Ale wreszcie będą mogli zrobić z tego impulsu dobry użytek. Przewiduję lata niezwykle intensywnej mobilizacji różnych formacji lewicujących, a w przypadku Afroamerykanów to pewnie na skalę nieznaną od czasu Czarnych Panter. Wielu Amerykanów dopiero teraz zrozumie prawdziwą naturę amerykańskiego państwa, amerykańskiego imperium i amerykańskiego kapitalizmu. Wielu prostodusznych liberałów będzie zmuszonych wyjść z cieplutkiej bańki swojego wiecznego centrum i opowiedzieć się za pewnymi sprawami konkretnie.
Donald Trump w Białym Domu oznacza, że król jest nagi.
Że nie da się już dłużej ukrywać, do jakiego stopnia amerykańskie państwo i amerykański kapitalizm ufundowane są na rasizmie i rasitowskiej przemocy. Że Imperium Dolara jest państwem zbójeckim utrzymującym się z plądrowania reszty świata. Najpiękniejsze uśmiechy najpiękniejszego prezydenta Obamy nie będą nas już w stanie wieść na pokuszenie. Wszystko leży przed nami, wyłożone jak kawa na ławę.
Trump powiedział, że deportuje od dwóch do trzech milionów nielegalnych imigrantów. To dokładnie tyle, ile deportował Obama. Trump jest jawnym, bezwstydnym rasistą. Obama jest czarny; a jednak tempo inkarceracji młodych czarnych mężczyzn nie spadło w USA pod jego rządami ani o promil, bezkarna przemoc policji strzelającej do czarnoskórych Amerykanów za noszenie kaptura czy drobne wykroczenia drogowe eksplodowała, bez żadnego przeciwdziałania ze strony Białego Domu, do tego afroamerykańskie społeczności nawet jeszcze bardziej zubożały. Trump powiedział, że będzie rejestrował żyjących w USA muzułmanów, ale amerykańki rząd od dawna ich już śledzi na wiele różnych sposobów, zadłużając się zresztą w zakresie ekspertyzy u rządu zaprzyjaźnionego Państwa Izrael, i tylko dzięki temu, że Obama jest sam przez rasistowską prawicę oskarżany o bycie agentem „islamizmu”, nikt na to nie zwracał uwagi. Trump powiedział, że nie wierzy w globalne ocieplenie (chociaż już zaczął zmieniać zdanie). Clinton powiedziała, że wierzy, ale protestujących w rezerwacie Standing Rock olała z góry na dół, i gdyby została prezydentką, to czekałaby cierpliwie, aż policja rozpędzi ich lub wystrzela, i „hard working people” z przemysłu wydobywczego będą w końcu mogli zacząć kopać i wiercić bez przeszkód. Jeśli Trump będzie miał do dyspozycji autorytarne środki sprawowania władzy, to tylko dlatego, że odziedziczy je po administracji Obamy, w tym rozwiązania wprowadzone przez niego autorytarną metodą prezydenckich dekretów (executive orders). Bo choć Obama swoją pierwszą kampanię wygrał m. in. na hasłach obiecujących odwrócenie polityki autorytarnej koncentracji instrumentów arbitralnej władzy w rękach prezydenta, praktykowanej przez George’a W. Busha, to nie tylko nic z tych obietnic nie spełnił, ale posuwał się coraz dalej w tym samym kierunku. Teraz, kiedy wiemy już, że następnym prezydentem zostanie Donald Trump, Obama explicite odmówił cofnięcia executive orders, na podstawie których eskalował proceder wojny przy użyciu dronów. I tak dalej.
Z prezydentem Donaldem Trumpem trudniej będzie się reszcie świata oszukiwać, że Stany Zjednoczone są „liderem wolnego świata”, oparciem porządku światowego, gwarantem jego bezpieczeństwa i ostoją jego stabilności. Nigdy nie były, ale elity, przyssani do wiecznego środka mainstreamowi intelektualiści, czasem całe społeczeństwa, lubiły sobie wmawiać takie pierdoły. Z prezydentem Trumpem w Białym Domu skończyły się wymówki, skończyły się usprawiedliwienia. Król jest nagi. Kraje globalnego Południa być może zdążą teraz zdać sobie sprawę z powagi sytuacji i zmobilizują się w dziele intensyfikacji sojuszy ekonomicznych i militarnych obliczonych na obejście Stanów Zjednoczonych lub wręcz otwarcie przeciwstawionych patologicznej potędze Waszyngtonu, nastawionych na wspólną obronę przed tą patologiczną potęgą. Skupią się w sojuszach z Chinami, Brazylią, Rosją. Europa może w końcu obudzi się ze swojego przyssania do kaprysów i interesów Waszyngtonu i zada sobie poważne pytania o swoje międzynarodowe lojalności i o swoją doktrynę bezpieczeństwa, póki co bezwstydnie zaciągniętą na służbę łupieżczych wojen Waszyngtonu, ukrywanych pod rzekomo obronnym charakterem Paktu Północnoatlantyckiego. Od wielu lat Brazylia, Indie, Japonia i Niemcy dążyły do reformy Rady Bezpieczeństwa ONZ. Te cztery kraje, najlepiej pospołu z Republiką Południowej Afryki, powinny niezwłocznie zostać stałymi członkami Rady i cały świat powinien się zjednoczyć w przyznaniu im tam miejsca, by zmniejszyć zagrożenie, jakie dla ludzkości stanowi quasi-terrorystyczna kontrola USA nad tym ciałem, i nad ONZ w ogóle. Prezydent Ekwadoru Rafael Correa zasugerował niedawno, że zwycęstwo Trumpa może na zasadzie reakcji wzbudzić nową falę lewicowych mobilizacji w Ameryce Łacińskiej i odwrócić powrót neoliberalnej prawicy do władzy w wielu krajach regionu (administracje Temera w Brazylii i Macriego w Argentynie grały jednoznacznie na zwycięstwo Clinton). I tak dalej.
Z podważającym naukowe ustalenia dotyczące nieodwracalnych, antropogenicznych zmian klimatu Donaldem Trumpem w Białym Domu musimy się wreszcie obudzić i zdać sobie sprawę, jak niewiele mamy czasu, i jak wielką częścią problemu są Stany Zjednoczone. To najbardziej marnotrawcza gospodarka w dziejach świata, zużywająca większość energii, surowców i innych zasobów planety, emitująca większość zanieczyszczeń, pomimo iż USA stanowią tylko 4,4 % ludzkości. Kolejna dekada neoliberalnego status quo w Waszyngtonie, którą miała rozpocząć prezydentura Madame Clinton, stanowiłaby w najlepszym razie spokojny spacer ku krawędzi osuwającego się urwiska. Madame Clinton oficjalnie uśmiechałaby się przed kamerami CNN z egzemplarzem porozumień z Paryża, a za zamkniętymi drzwiami, u swoich przyjaciół z Goldman Sachs i Citi, nadal o ekologicznych działaczach mówiłaby, że „they should get a life”. Madame Clinton pozwoliłaby swoim przyjaciołom i sponsorom z przemysłu wydobywczego i energetycznego kopać, wiercić i spalać na potęgę, jednocześnie wykonując drobne kroczki we właściwym kierunku, jakbyśmy mieli jeszcze sto lat na rozwiązanie problemu, który grozi nam naszym własnym wyginięciem jako gatunku. Nie mamy stu lat na rozwiązanie problemu. Mamy raczej sto dni. 2016 będzie wkrótce ogłoszony najgorętszym rokiem, odkąd prowadzone są pomiary, kilka miesięcy z rzędu przebijało rekordy poprzednich miesięcy jako najgorętsze miesiące, odkąd prowadzone są pomiary. Za pięć lat sześćdziesięciu procent gatunków dzikich zwierząt dziś jeszcze żyjących może już z nami nie być. Być może wśród tych, których już nie będzie, będą kluczowe dla reprodukcji flory, a więc i naszego przetrwania, pszczoły. Z prezydentem Trumpem w Białym Domu może się w końcu obudzimy i zdamy sobie sprawę z powagi sytuacji.
Eklektyczna mieszanina przypadkowych rozwiązań ekonomicznych, które prawdopodobnie zastosuje administracja Trumpa (na ile da się cokolwiek w tej sprawie przewidzieć), złożona zapewne z cięć podatków dla najbogatszych przyjaciół Trumpa i jego własnej rodziny, przypadkowych gestów inwestycji i wydatków publicznych obliczonych na utrzymanie poparcia elektoratu, oraz gestów protekcjonistycznych i prawdopodobnych wojen celnych z Chinami, doprowadzi do kolejnej fali recesji w Stanach Zjednoczonych. Z uwagi na gospodarcze znaczenie Stanów Zjednoczonych, recesja ta uderzy w resztę świata. Ale to wcale nie znaczy, że gdyby nie Trump, udałoby się takiego uderzenia uniknąć. Kapitalizm jest w strukturanym kryzysie akumulacji, osuwa się po opadającej krawędzi fali Kondratiewa, elity finansowe i polityczne od 2008 tylko „kupowały czas”, a więc kolejne tąpnięcia całego systemu są tak czy owak nieuniknione. Nie jest kwestią, czy one nastąpią, tylko co konkretnie będzie tąpnięć tych akceleratorem. Gdyby Trump nie wygrał wyborów, to niewiele później wywołałoby je coś innego, np. włoski system bankowy, który od dawna trzyma się już tylko na słowo honoru, albo Brexit. Dzięki katastrofie, jaką jest Trump, Stany Zjednoczone mogą być pierwszą i największą ofiarą najbliższego tąpnięcia, to z kolei może zmniejszyć ich przewagę nad resztą świata, i zanim arcyksiążęta ich przemysłu wojny odzyskają kontrolę nad swoimi sprawami, utraconą wskutek przegranej obstawianej przez nich Madame Clinton, USA będą znacznie słabszym państwem, niż nim są przed takim załamaniem. Kto wie, czy pod koniec tego cyklu, ze względu na koszty, nie będą zmuszone zwinąć części swoich baz wojskowych i sprzedać innym państwom ich wyposażenia. Świat, w którym np. Chiny (same lub z konstelacją sojuszników zdobytych wskutek mobilizacji elekcją Trumpa) dorównują potęgą Stanom Zjednoczonym, posiadając zdolność stawania wpoprzek ekspansywnym aspiracjom Waszyngtonu, natychmiast stałby się światem bezpieczniejszym dla całej ludzkości.
Stany Zjednoczone nie są źródłem ani częścią rozwiązania. Stany Zjedoczone są problemem. Stany Zjednoczone nie są światowym policjantem. Stany Zjednoczone są światowym zbójcą. Stany Zjednoczone nie są gwarantem bezpieczeństwa. Stany Zjednoczone są największym zagrożeniem. Stany Zjednoczone nie są podstawą światowego ładu, są źródłem niestabilności, powodem chaosu. Stany Zjednoczone nie są żywicielem światowej gospodarki, są pasożytem żerującym na reszcie świata, drapieżnikiem dziesiątkującym resztę świata. Z Donaldem Trumpem w Białym Domu wszystko to staje się jasne i proste.
Obiektwny kolektywny heroizm subiektywnych rasistów
To wszystko wciąż oznacza ogromne koszty ludzkie w samych Stanach Zjednoczonych: koszty kryzysu ekonomicznego, koszty prześladowań Afroamerykanów, muzułmanów, Latynosów, gejów, kobiet, które są w najbliższych latach niemal pewne. To wszystko wciąż oznacza ogromne ryzyko – że mimo ludowych mobilizacji politycznych Stany Zjednoczone szybko osuną się w stronę państwa jawnie już faszystowskiego, które zdusi wszystkie formy oporu i powysyła lewicowych działaczy, pospół z muzułmanami i Czarnymi, do obozów koncentracyjnych. Oczywiście, gra na to, że „im gorzej, tym lepiej”, jest ogromnie ryzykowna, i w większości kontekstów okazała się niesłuszna politycznie. W tym wypadku niesie ogromne ryzyko dla samych Amerykanów. Ale ci, którzy jak Mehdi Hasan (z całym szacunkiem dla tego znakomitego dziennikarza), oskarżają Slavoja Žižka, że on sobie może tak mówić, bo to nie on (biały, zamożny mężczyzna), zapłaci cenę, ignorują to, że zwycięstwo Hillary Clinton też miałoby swą cenę, znacznie wyższą. Za prezydenturę Trumpa zapłacą Latynosi w USA, którzy cierpieć będą wzmożoną dyskryminację i różne formy przemocy przez kilka lat. Za prezydenturę Clinton zapłaciliby wszyscy inni Latynosi, gdyż Clinton obstawiłaby całą Amerykę Łacińską prawicowymi juntami, na wzór tego, co już zrobiła w Hondurasie. Za prezydenturę Trumpa cenę zapłacą muzułmanie, którzy żyją w USA. Za prezydenturę Clinton zapłaciliby muzułmanie wszędzie indziej, gdyż na pewno nie powstrzymałaby się ona przed obróceniem w perzynę kolejnych muzułmańskich krajów, na wzór tego, co już zrobiła w Libii i Syrii. I tak dalej. Więc równie dobrze Žižek mógłby odpowiedzieć Hasanowi, że to on może sobie tak mówić, bo jest zamożnym dziennikarzem żyjącym bezpiecznie w Wielkiej Brytanii, a nie w kraju, który zapłaciłby cenę za prezydenturę Clinton.
Stany Zjednoczone nie są problemem samych tylko Amerykanów. Stany Zjednoczone są problemem całej ludzkości, są garbem, nowotworem, superpasożytem ciążącym na nas wszystkich. Upadek Stanów Zjednoczonych sam w sobie nie gwarantuje jeszcze wyzwolenia ludzkości, niemniej jednak jest tego wyzwolenia warunkiem sine qua non; nie dożyjemy jako gatunek XXIII wieku, jeśli nie zdławimy ekscesu władzy, jaki Stany Zjednoczone mają nad Ziemią. Donald Trump oznacza bezprecedensową szansę na początek końca Imperium Dolara, także dlatego, że wepchnie je w ekonomiczne tarapaty rokujące nadzieję na koniec amerykańskiej hegemonii.
Dlatego posunę się do tego: Amerykanie zostali przez swoich plutokratów i swoją klasę polityczną postawieni przed wyborem między dwiema katastrofami. Katastrofą, która uderzy przede wszystkich w nich (Trump) a katastrofą, która ich tymczasowo ocali, ale uderzając w resztę ludzkości (Clinton). I kiedy wszyscy myśleli, że uratują własne skóry po grzebiecie reszty ludzkości, oni postanowili zrobić coś zupełnie niespodziewanego. Woleli zaszkodzić sobie. Aż się prosi, by przywołać, odwracając jednocześnie zwyczajowe dla niej wektory wartościowania, pewną stalinowską konstrukcję retoryczną. Subiektywnie wielu głosujących na Trumpa kierowało się najniższymi pobudkami – rasizmem, seksizmem, homofobią. Ale obiektywnie złożyli się na bezprecedensowy, paradoksalny akt kolektywnego heroizmu. Obiektywnie odsunęli w czasie katastrofę, która miała uderzyć w resztę świata, przejmując uderzenie na siebie. Nie dlatego, że Donald Trump jest pacyfistą, że jest w jakikolwiek sposób lepszy od Hillary Clinton (oczywiście, że nie jest), ale dlatego, że jego zwycięstwo kompletnie skołowało plutokratów Waszyngtonu i Nowego Jorku, pomieszało szyki amerykańskiemu przemysłowi wojny – pomieszało plany nawet samemu Donaldowi Trumpowi (bo nigdy nie chciał wygrać). Nie, nie ma się co łudzić, że katastrofa została zażegnana. Partia Wojny będzie próbowała odzyskać kontrolę nad sytuacją, nawet jeśli Trump szczerze chce z Rosją ubić jakiś interes niż pójść na wojnę. Do tego każdy reżim faszyzujący, nawet taki, który większość swojej enegrii woli koncentrować na nadzorze populacji wewnątrz swoich granic, ostatecznie eksploduje (militarną) przemocą na zewnątrz, do której się ucieka, żeby rozładować nieuniknione w ramach projektu faszyzującego napięcia wewnętrzne i ideologiczny trud ich wypierania. Jednak Amerykanie, utrącając hybris Hillary Clinton i jej koterii, wbrew wszelkim oczekiwaniom, dali światu bezcenny prezent w postaci czasu na przygotowanie, na przegrupowanie szeregów, na mobilizację, na przedefiniowanie sojuszy, na zdanie sobie sprawy z zagrożenia, jakie dla ludzkości stanowi Imperium Amerykańskie. Reszta świata musi teraz przejąć piłkę, by ten paradoksalny, raczej niezamierzony, na pewno nieprzemyślany, kolektywny heroizm Amerykanów nie poszedł na marne. Naszym moralnym obowiązkiem jest nie pozwolić na zmarnowanie tej być może ostatniej szansy na nasze wspólne – kolektywne, gatunkowe – ocalenie.
Donald Trump w Białym Domu oznacza, że nie możemy się już dłużej oszukiwać. Jego prezydentura w hegemonicznym państwie kapitalistycznego systemu-świata oznacza, że wszystkie sprzeczności systemu stoją przed nami w całej swoje okazałości – w całym swoim skandalu. Nic nas już nie usprawiedliwia, że tego nie widzimy, ani najbardziej uwodzicielskie uśmiechy przepięknego Baracka Obamy, ani ściema burżuazyjnego feminizmu Madamy Clinton. Burżuazyjna liberalna demokracja umiera tak brzydką śmiercią, bo system ekonomiczny, którego była fasadą, od dawna jest zombie i pragnie byśmy umarli w jego lodowatym uścisku.
Wszystko jest dziś klarowne jak na kartach pism Róży Luksemburg.
Socjalizm albo barbarzyństwo.
Utopia (lewicowa utopia) albo śmierć.
Kapitalizm albo życie na Ziemi, w tym nasze życie (życie ludzi).
Jarosław Pietrzak
Jestem na Facebooku i Twitterze.