Agnieszka i wilki

W “najbardziej antykomunistycznym filmie w historii PRL”, Przesłuchaniu Ryszarda Bugajskiego (1982, premiera 1989), Agnieszka Holland zagrała Witkowską, osadzoną w więzieniu za rzekomą zdradę i współpracę z obcym wywiadem komunistkę, która nie przestała jednak żarliwie wyznawać Stalina. Spotkała ją krzywda, ale wierzy, że będąc subiektywnie niewinna (nie wiedziała, że kontaktuje się z agentami zachodniego imperializmu), obiektywnie była jednak winna (skoro byli oni – co przyjmuje za dobrą monetę – tymi agentami). Ukaranie jej osoby jest więc koniecznym krokiem, jako że – jak pamiętamy – „wraz z postępami Rewolucji, zaostrza się walka klas”. Reprezentowany przez Witkowską rodzaj politycznego zaangażowania, czy też po prostu Wiary, opierał się na ślepym zaufaniu do wielkiego Innego Historii, której cel jest ustanowiony i prowadzi do niego niezachwiana logika dziejów. Zbawienie nastąpi, przyniesione przez ucieleśnionego w Stalinie ducha Historii, a ofiary – nawet gdy chodzi o samą siebie (w końcu obiektywnie była winna) – są na tej drodze konieczne i zrozumiałe.

Wiele lat później Agnieszka Holland była już (zasłużenie) znanym i uznanym na całym świecie reżyserem filmowym i wróciła do Polski, by pouczyć swój naród o nowym „wielkim Innym” Historii, któremu tym razem na imię Rynek, a służą mu kapłani neoliberalnej technokracji. Głupi naród wydawał się bowiem zapominać o niezłomnej logice dziejów naszych czasów, przestał zawierzać nieomylnej tej logiki reprezentacji wśród śmiertelnych (Gazecie Wyborczej), i zaczął głosować na wszystkich tych, którymi organ ów się zniesmaczał. Tak powstał w 2007 r. serial profetyczno-życzeniowo-hagiograficzny pt. Ekipa. Główny heros tego eposu postpolitycznego nosi znaczące nazwisko Tu(r)sk(i).

Zanim naród zdążył to dzieło do końca obejrzeć, zawarte w nim proroctwo/życzenie już się ziściło. Heros technokracji jedynego boga, Rynku, wygrał wybory, odsuwając od władzy „buraków”, w ogromnej mierze dzięki zjednoczonemu frontowi mediów prywatnych, pod przewodem największego kapitału telewizyjnego, dla którego zresztą produkcja samego serialu była częścią tego frontu. Dzieło nie straciło na użyteczności tylko dlatego, że rzeczywistość okazała się szybsza niż tryb jego produkcji. Odtąd, w powtórkach i dodatkach do neoliberalnej prasy, stanowić będzie narzędzie petryfikacji status quo i przekonania o bezalternatywnym charakterze jedynie słusznego ustroju politycznego (no, alternatywa jakaś istnieje, ale tylko w postaci mroków „populizmu”).

Dziś Agnieszka Holland, która od zeszłego roku przewodzi Polskiej Akademii Filmowej, stoi w awangardzie niespotykanego od dawna w polskim światku filmowym i telewizyjnym pospolitego ruszenia (co prawda zaledwie kilkudziesięcioosobowego, ale we współczesnych polskich warunkach to już bardzo dużo) stawiającego opór nowej ustawie o mediach publicznych, którą forsuje PO i premier Tu(r)sk(i), a którą, zapewne między innymi wskutek tego poruszenia, zawetował (słusznie) prezydent Kaczyński. Wywiad udzielonyDziennikowi jest wyrazem ciężkiego kaca, z którym Agnieszka Holland nie wie co zrobić; zwyczajowe kwaśne mleko okazuje się nie działać:

„Miałam i mam sympatię do PO i do premiera Tuska. Może dość irracjonalną. Wydawało mi się więc, że tropienie spisku byłoby niemądre. Ale skoro oni nas podejrzewają o lobbing, to nasuwa się podejrzenie, że ten, kto o coś oskarża, ma w tym jakiś własny interes. Byłam daleka od myślenia, że oni zawarli jakiś pakt przedwyborczy z nadawcami prywatnymi, że to rozmontowywanie potencjału mediów publicznych, jest celowym działaniem biznesowo-politycznym. Ale zacietrzewienie w tej sprawie wydaje się tak niebywałe, że nie są to tylko zranione ambicje osobiste albo dogmatyczny liberalizm. Wolałabym nie myśleć, że kilku panów dogadało się, by dokonać dzikiej prywatyzacji. Trudno mi w to uwierzyć. A wracając do oskarżania nas o prywatę, do którego ku mojemu zdumieniu dołączył się Kazimierz Kutz, co jest najlepszym dowodem na to, że uprawianie polityki prowadzi do upośledzenia mocy intelektualnych i poczucia przyzwoitości… W wypadku osób, których one dotyczą i najgłośniej zabierają głos, są one absurdalne. Pan minister Grupiński mówił o Bromskim i Strzemboszu. No więc Bromski i Strzembosz robią rzeczy komercyjne, które mogłyby być sprzedane w telewizjach komercyjnych. To dotyczy i Rancza, i U pana Boga za piecem: poszłyby wszędzie. Nie są to ludzie, którzy zginą bez telewizji publicznej. Bez telewizji publicznej ginie kultura wyższa, teatr, muzyka klasyczna.”[1]

Okazało się, że premier Tu(r)sk(i), w zamian za wyborczy front telewizji prywatnych, które otworzyły mu drogę do władzy, a potem rozłożyły parasol ochronny nad jego antyspołecznym rządem, żeby mógł spokojnie wydać na pastwę rynku i kapitału te resztki przestrzeni publicznej, które się jeszcze w Polsce przed nim uchowały, zamierza im się teraz odwdzięczyć, doprowadzając do upadku mediów publicznych. Likwidacja abonamentu nastąpić miałaby według projektu bez czegokolwiek w zamian, zachowany miałby być jednocześnie zakaz przerywania programów reklamami i obowiązki zwane misyjnymi. Nikogo nie trzeba secjalnie przekonywać, jak bardzo źle TVP się z tych obowiązków wywiązuje, całkowicie podporządkowana dzisiaj prawicowej polityce historycznej i kulturalnej, wartościowe intelektualnie i artystycznie pozycje programowe spychająca na późne godziny nocne lub do elitarnej TVP Kultura. Kiedy jednak przestanie dostawać abonament, a w zamian nie dostanie nic, lepiej na pewno nie będzie. Możliwość, że kiedyś będzie te obowiązki spełniać, zniknie nawet teoretycznie. Nie będzie w stanie się finansować i kolejne kanały będą zamykane lub prywatyzowane. Zamknięcie oddaje część tortu reklamowego telewizjom prywatnym, a prywatyzacja – jak to już w Polsce było wielokrotnie – dokona się za ułamek rzeczywistej wartości i będzie oznaczała nie tylko kolosalny zysk dla tego, kto je przejmie, nie włożywszy przedtem żadnego wkładu w powstanie ich infrastruktury czy kolosalnych archiwów programowych. Jedno i drugie będzie także oznaczać jeszcze silniejszą koncentrację medialnego kapitału. Dokąd ta droga prowadzi, pokazują Włochy Berlusconiego.

Agnieszka Holland, podobnie jak inni filmowcy, którzy też entuzjastycznie popierali PO, nie rozumie, co właściwie się dzieje. Nie dzieje się tymczasem nic niespodziewanego, żaden odwrót od obietnic, żadne złamanie słowa. Oto wspierana przez nich partia doszła do władzy z okrzykami „cała władza w ręce rynku!” i robi właśnie to, co obiecała – również w odniesieniu do ich sektora gospodarki i ich przestrzeni w życiu społecznym. Skąd to zaskoczenie?

Agnieszka Holland mówi, że „[r]ząd Platformy Obywatelskiej ma chyba plan budowania społeczeństwa obywatelskiego bez mediów publicznych i kultury”. W rzeczy samej – niechcący trafiła w samo sedno, mając jednak poważny problem z określeniem istoty problemu i identyfikacją przedmiotu, który wreszcie powinien zostać przez polską klasę producentów dóbr kultury poddany prawdziwej krytyce. Parę chwil później, wśród diagnoz o stanie TVP, mówi, że „menadżerów zastąpili politrucy”, a potem, że to

„PiS poprzez koalicję z LPR i Samoobroną włożył do telewizji młodego człowieka nazwiskiem Piotr Farfał, o którym nikt nic nie wiedział, oprócz tego, że był wszechpolakiem. Potem się okazało, że on jako młody człowiek redagował jakieś nazistowskie pisemko. Ja już wtedy się oburzyłam, bo uważam, że to niezgodne z konstytucją, w której stoi, że nie mogą w publicznym obiegu być reprezentowane poglądy faszystowskie i komunistyczne.”

Agnieszka Holland nadal więc – gdy środowisko ekonomiczne jej grupy społecznej jest dewastowane przez neoliberalną technokrację Rynku – trzyma się z uporem języka neoliberalnej technokracji jako rozwiązania problemu (mityczni apolityczni „menadżerowie”). Nie rozstaje się też z głęboko już anachroniczną – liberalną z pochodzenia, a neoliberalną przez usus – opozycją między „totalitaryzmem” (faszyzm i komunizm wymienione bez zająknięcia z domyślnym znakiem równości) a demokracją liberalną jako panaceum na wszystko. Agnieszka Holland nie rozumie, że oto na jej oczach rozgrywa się jedynie kolejna odsłona ostatecznej kompromitacji burżuazyjnej szopki demokracji liberalnej, która dzisiaj nie udaje już nawet niczego innego niż załatwianie przez postpolityczne administracje interesów wielkiego, skoncentrowanego kapitału, bez pytania społeczeństw o zdanie i niejednokrotnie otwarcie wbrew temu zdaniu. Przehandlowanie przez rząd mediów publicznych czy konsumowanej przez nie części tortu reklamowego jakiemuś ITI czy Polsatowi nie różni się jakościowo niczym od kontaktów administracji George’a W. Busha z Halliburton, Blackwater czy Monsanto, gdzie jak gdzie, ale w Polsce też nie jest niczym wyjątkowym i stanowi o istocie systemu, w którym dzisiaj żyjemy, a którego nieskrępowany rozwój środowisko, od którego Holland się bynajmniej nie odcinała, tak żarliwie przez ostatnie dwadzieścia lat wspierało. Jeżeli zdolne ono było znaleźć jakiś przedmiot wart jego zdaniem ostrej krytyki, był to niemal zawsze dawno obalony mityczny potwór komunizmu. Dziś (już od dawna) to kapitalizm jest największym i głównym wrogiem demokracji oraz zagrożeniem dla wolności jednostek i społeczeństw, i dlatego tak bardzo nie w smak jest mu istnienie mediów – prawdziwie bądź choćby potencjalnie tylko – publicznych, których przekazu nie da się kontrolować przez ilość posiadanych w nich udziałów czy wielkie kontrakty reklamowe.

„Cofniemy się o dekady wstecz. A chodzi o to, że w kraju, w którym 70% ludzi mieszka poza dużymi ośrodkami, odcina się całe pokolenia od możliwości komunikowania z kulturą na wyższym poziomie. To po prostu zbrodnia narodowa” – mówi Agnieszka Holland. Zapomina, że to nic nowego, że to właśnie, wykluczanie dwóch trzecich społeczeństwa z dostępu do coraz to nowych przestrzeni życia społecznego, kultury, opieki medycznej, innych zdobyczy cywilizacyjnych, czy po prostu środków do życia – w imię jedynego niekwestionowanego prawa: prawa kapitału do jego przenajświętszej waloryzacji – dzieje się w Polsce od dwudziestu lat przy bezkrytycznym nie tylko poklasku, ale i współudziale środowiska, które Holland reprezentuje. Środowiska, które potrafiło tylko straszyć widmem komunizmu (Katyń,Popiełuszko), afirmować nowe stosunki panowania (choćby właśnie Ekipa Holland, ale też szerzej takie filmy jak np. Haker), odgrzewać stare mary nacjonalizmu (od Pana TadeuszaOgniem i mieczem poczynając) i religijnego fundamentalizmu (Zanussi czy szmuglujący je pod pozorami przymrużenia oka Bromski), czadzić bezmyślnie konserwatywnym eskapizmem (cała „szkoła” wyznaczona przez Nigdy w życiu) lub defraudować tematykę właściwą kinu społecznemu po to tylko, by dokonywać kryminalizacji, estetyzacji lub egzotyzacji biedy (Edi, Nic) bądź też rytualnych obrzędów klasowej dystynkcji elit (Cześć Tereska, Pora umierać). To ostatnie popełniła zresztą dopiero co córka bohaterki wywiadu, również reżyser Kasia Adamik, filmem według samej Agnieszki Holland pomysłu –Boisko bezdomnych [2].

Polscy filmowcy – jako środowisko – przez ostatnie dwadzieścia lat nie poczuwali się nigdy do obowiązku wykorzystania uprzywilejowanej pozycji, jaką daje im produkcja dóbr symbolicznych, do obrony wartości uniwersalnych przed wyrządzającym społeczne spustoszenie, narzuconym przez duchowieństwo neoliberalne modelem transformacji obliczonym w interesie nielicznych. Oczekując teraz od społeczeństwa, że wystąpi z jakimś masowym sprzeciwem, gdy neoliberalna prawica dokonuje coraz gwałtowniejszych zamachów na warunki ich własnej społecznej, symbolicznej i ekonomicznej pozycji, mogą się ciężko przejechać, dlatego Agnieszka Holland nie miała innego wyjścia, jak udać się po prośbie, do jednego z tych, przed którymi miała straszyć Ekipa, do prezydenta Kaczyńskiego…

Agnieszce Holland, przecież inteligentej skądinąd kobiecie, trzeba oddać sprawiedliwość, że miała poglądy liberalne nie tylko w kwestii nieskrępowanej wolności kapitału. W swojej twórczości, w tym i tej powstałej w ostatnim dwudziestoleciu, jej liberalizm dotyczył także wolności człowieka. Tym różniła się in plus od ogromnej części polskich filmowców, którzy cynicznie opowiadali się za wolnością gospodarczą dla akumulacji własnego kapitału (Bromski, Zanussi, Wajda), jednocześnie w swoich „dziełach” serwując pogardzanej polskiej publiczności reakcjonizm nieraz naprawdę obrzydliwy, obliczony na utrzymanie plebsu tam, gdzie jego miejsce, co było warunkiem sine qua non własnego sukcesu mierzonego w kategoriach akumulacji.

Dziś Holland zachowuje się jednak z tymi swoimi poglądami dokładnie jak Witkowska, którą grała w filmie Bugajskiego. Niezdolna przyjąć do wiadomości, że być może całe struktury symboliczne, w których się poruszała (wyprowadzone z ideologicznej opozycji między totalitaryzmem a demokracją liberalną), miały jakiś feler, robi wszystko, żeby nie być zmuszoną do rozstania się z tymi strukturami, rozpoznania ich fałszywego charakteru. Po omacku lepi jakąś prowizorkę, pozwalającą utrzymywać złudzenia – mimo wszystko. W tym celu rozgląda się trochę desperacko w poszukiwaniu innego podmiotu, na który można by ze skompromitowanego Tuska przenieść funkcję godnego depozytariusza wartości wpisanych w te struktury. Jakimś cudem padło na ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego. Człowiek, który dostał ten stołek w ramach pocieszenia, bo zabrakło dla niego „lepszych” ministerstw; który poważnie traktuje dewastacyjny projekt projekt polityki kulturalnej państwa autorstwa powracającego z politycznych zaświatów Hausnera; który otwarcie popiera wszystkie posunięcia dążącej do przejęcia całej polskiej kinematografii na własność grupy interesu skupionej wokół Jacka Bromskiego; który informowany z różnych stron o nadużyciach (cenzuralnych i korupcyjnych) w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, odmawia interwencji, osłania dominującą w polskim kinie klikę, unika nawet spotkań z przedstawicielami organizacji zrzeszających filmowców niezadowolonych z tego stanu rzeczy i konsekwentnie ignoruje wszystkie ich prośby – to dla Agnieszki Holland „inteligentny człowiek, bardzo ceniący kulturę, w przeciwieństwie do swoich kolegów z partii”.

Polscy filmowcy nie skorzystali z tej całej afery, by otworzyć w końcu oczy i radykalnie przedefiniować swoje położenie w przestrzeni publicznej, a sytuacja daje do tego znakomitą okazję. Wykorzystali ją, by umocnić hegemonię monopartii POPiS. Historia z telewizją po raz kolejny pokazuje, jak świetnie te dwie znajdujące się rzekomo w konflikcie partie się dopełniają. Najpierw PiS uruchamia lawinę zdarzeń, które sprowadzają TVP na najgłębsze dno, tak, że już ciężko znaleźć kogoś, kto by jeszcze miał siłę tej instytucji bronić. Wtedy PO podejmuje ostre kroki mające jawnie na celu jej likwidację. Wówczas Lech Kaczyński, który dawno już wiedział, że warto sobie kupić twórców i dlatego obiecywał im Miasteczko Filmowe, dostał na talerzu kolejną okazję, by pokazać, że jest jedynym z liczących się obecnie polskich polityków, na których twórcy mogą w jakikolwiek sposób liczyć, jeżeli chodzi o minimum materialnych warunków dla ich pracy (co okazuje się ważniejsze niż ograniczenia wolności, z jakimi mieli do czynienia, gdy pełniący dzisiaj funkcję pozornej opozycji PiS był bezpośrednio u władzy). Odwdzięczą się pewnie jak zwykle: kolejnymi filmami, w których groza wieje ze Wschodu, albo jakiś ksiądz czy zakonnica cierpią prześladowania ze strony czerwonych. Dzięki temu, gdyby będąca aktualnie u władzy gałąź neoliberalnej monopartii prawicowej miała stracić władzę, będzie czym przekierowywać klasowy gniew wywłaszczanych tak, żeby ją przejęła druga gałąź, pełniąca obecnie obowiązki formalnej opozycji.

Jarosław Pietrzak


[1] Agnieszka Holland, Co się stało z ludźmi Platformy? [z AH rozmawiają Zuzanna Dąbrowska i Anna Nalewajko], „Dziennik”, 18 lipca 2009. Tekst dostępny online pod adresem http://www.dziennik.pl/magazyn-dziennika/article416997/Holland_Co_sie_stalo_z_ludzmi_Platformy_.html; kolejne cytaty pochodzą z tej samej rozmowy.
[2] Zob. znakomitą analizę krytyczną filmu, naświetlającą jednocześnie cały ten nurt we współczesnym polskim kinie, przedstawioną w: Andrzej W. Nowak, Biedni warszawiacy patrzą na bezdomnych, czyli opera bez trzech groszy, http://lewica.pl/?id=19794.

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie internetowej miesięcznika „Le Monde diplomatique – edycja polska” w lipcu 2009.

Powrót Polski na peryferie

Klasa zarządzająca polską transformacją dba o to, żeby reszta zarządzanego społeczeństwa, która albo na transformacji nic nie zyskała, albo – w większości – straciła, nie uzyskała dostępu do narzędzi pozwalających zrozumieć, co się w Polsce tak naprawdę działo przez ostatnie 20 lat. Reprezentujące interesy i punkt widzenia klas posiadających polskie media i domy wydawnicze oraz zaciągnięci na służbę w nich dziennikarze, publicyści, a nawet „naukowcy”, z okazji dwudziestolecia prześcigają się w układaniu hymnów ku czci obalenia komunizmu i triumfalnego dwudziestolecia, które nastąpiło w konsekwencji tego fundującego wydarzenia. Na polskim rynku wydawniczym jedyną wyjątkową w tym kontekście książką są „Stracone szanse? Bilans transformacji 1989-2009”, zbiorowa publikacja pod redakcją Piotra Szumlewicza i Jakuba Majmurka.

Gdyby nie książka Jacka Tittenbruna o złodziejskiej prywatyzacji, można by powiedzieć, że większe autorskie opracowania najnowszej historii Polski, dotyczące czy to całościowo tego okresu, czy jego istotnych aspektów, pisane z pozycji krytycznych, a więc wyjaśniających, dlaczego – skoro jest tak świetnie – kraj musiały w poszukiwaniu chleba i jakichkolwiek perspektyw na przyszłość opuścić miliony ludzi, pozostają jak dotąd raczej specjalnością autorów zagranicznych. Do wydanych już po polsku Elizabeth Dunn („Prywatyzując Polskę”) i Davida Osta („Klęska Solidarności”), dołączyła właśnie profesor ekonomii politycznej na University of Hertfordshire, Jane Hardy.

Najnowsza książka autorki, wydana przez Pluto Press „Poland’s New Capitalism”, nie jest pierwszym zetknięciem się autorki z problematyką naszego kraju. Dwie jej prace analizowały przekształcenia Wrocławia[1]. Wraz z Alem Rainniem opublikowała już w 1996 roku książkę o restrukturyzacji Krakowa[2], a wraz z Alison Stenning i Wiesławą Kozek prace o specyficznych konsekwencjach neoliberalnej nawałnicy ponoszonych przez polskie kobiety[3]. Jest też autorką opracowań dla Międzynarodowej Organizacji Pracy i innych prac na temat naszej części Europy.

Uderza kombinacja zwięzłości jej najnowszej książki (tekstu głównego jest zaledwie nieco ponad dwieście stron) z szerokością perspektywy i uporządkowaniem bardzo bogatego materiału. Hardy zgromadziła obszerną bibliografię z różnych punktów widzenia, a także spory materiał z własnych badań terenowych. Pisze nieraz o szczegółowych wydarzeniach i procesach, ale po to, by wpisać je i za ich pomocą zilustrować procesy, które przedstawia niezwykle kompleksowo i systemowo. Książka, pomyślana dla odbiorcy anglosaskiego, na którego nawał niemożliwych dla niego do zapamiętania w zbyt dużych ilościach polskich nazwisk mógłby działać paraliżująco, w zamian za ich odcedzenie koncentruje się na klasowej analizie procesów, dzięki czemu zyskuje ogromną przejrzystość. Przejrzystość, dzięki której aż prosi się o to, by któreś z lewicowych polskich wydawnictw zainteresowało się tą pozycją dla polskiego czytelnika, któremu przyniosłaby znakomitą odtrutkę na intensywną propagandową narrację neoliberałów o transformacji. Przydałoby się to zwłaszcza młodym Polakom, którzy chcieliby zrozumieć, dlaczego, skoro to był taki sukces, połowa ich rówieśników musiała emigrować.

Hardy rozpoczyna swój wywód od przedstawienia zarysu klasowej historii PRL, serii kryzysów ekonomicznych wyznaczających rytm tej historii i całkowitego załamania się gospodarki naszego kraju (podobnie jak innych krajów Europy Wschodniej) w latach 80. Załamanie to zmusiło 640 tysięcy ludzi do poszukiwania pracy za granicą. Zwraca uwagę na dwa rodzaje ograniczeń systemowych gospodarki i społeczeństwa PRL. Jedno to narzucona przez Zachód zabójcza rywalizacja ekonomiczna, ze szczególnym udziałem zbrojeniowej, która powodowała, że owoce bezprecedensowego na tym terenie wzrostu gospodarczego kierowane były w zbyt dużym stopniu na motywowaną tą rywalizacją reinwestycję i akumulację, a w zbyt małym na kształtowanie jakości życia klas pracujących. Skutkiem były uderzenia niedoborów, rozkwit czarnego rynku i wybuchy społeczne. Drugim ograniczeniem systemowym była sama antydemokratyczna, klasowa struktura PRL. Hardy bliska jest ujęciu opisującemu ten ustrój jako kapitalizm państwowy czy partyjno-państwowy, w którym klasą panującą jest biurokracja partyjna (Hardy upodobała sobie jednak melodyjnie dla angielskiego ucha brzmiące słowo nomenklatura). Nie jest to wątek wystarczająco zniuansowany, nie można twierdzić, że polscy komuniści i ich struktury polityczne od samego początku powojennego ustroju, nawet we wczesnym okresie PRL, byli tylko „klasą panującą” oderwaną od ludu i walczącą głównie o utrzymanie własnej pozycji. Zrealizowany przez nich wysiłek społeczny i modernizacyjny nakazują brać grzech braku demokracji politycznej w wyraźny nawias uwzględniający obiektywną sytuację historyczną. Hardy wykazuje jednak należyte uznanie dla społecznych i ekonomicznych sukcesów PRL, podniesienia z poziomu gospodarki trzecioświatowej, jaką Polska była w 1945 roku na poziom rozwiniętej przemysłowej gospodarki typu sowieckiego w połowie lat 60. XX w.

Ten rozdział książki ma jednak jedynie charakter historycznego wprowadzenia wyjaśniającego, jak doszło do gwałtownej implozji systemu, a następnie zassania w powstałą w ten sposób próżnię najbardziej agresywnej postaci neoliberalnego kapitalizmu. Źródeł katastrofy Hardy dopatruje się już w latach 70., kiedy to pragnąca uratować swoją pozycję klasa panująca zaczęła podnosić poziom i jakość masowej konsumpcji głównie opierając się na imporcie (kapitału, dóbr, licencji), a zaistniałe jeszcze w tej samej dekadzie oznaki zadyszki systemu zaczęła łatać wprowadzając reformy o charakterze rynkowym czy proto-rynkowym (jak uwalnianie cen mięsa), z których wszystkie uważa za katastrofalne i jedynie pogłębiające problemy.

Ostatecznie przełom lat 80. i 90. zastał Polskę w takim stanie, że zarażone w międzyczasie neoliberalizmem polskie elity (dominująca część elit robotniczej niegdyś „Solidarności” wespół z elitami „nomenklaturowymi”) oddały kraj na poligon doświadczalny ekonomicznych „fantazji” Liptona i Sachsa. Wybrano drogę natychmiastowej, głębokiej i szokowej integracji z gospodarką światową w fazie globalizacji neoliberalnej. Hardy jest niezwykle krytyczna wobec samego procesu, jak i jego rezultatów, a na temat zachodnich „ekspertów”, podkreślających tylko, że fundamentals (niewielkie wydatki budżetowe, niski deficyt, inflacja, cały ten neoliberalny katechizm) są znakomite, ironizuje, że byli to ludzie, którzy nie tylko nie wyjechali nigdy w Polsce poza Warszawę, ale czasem nawet w samej Warszawie nie wystawili nosa poza luksusowe hotele, w których byli zakwaterowani. Nazywa ich więc „the Marriott Men”. Hardy jest o nich jak najgorszego zdania, które wyraża cytowana przez nią opinia Davida Ellermana z Banku Światowego:

„Zachodni doradcy sprzedawali siebie jako intelektualnych wybawców pogrążonego w ciemnościach Wschodu, posługując się prestiżem naukowości ekonomii neoklasycznej, a w istocie kryło się za tym najbardziej mętne przedsięwzięcie społecznej inżynierii w skali dwudziestego wieku… Tylko połączenie amerykańskiego triumfalizmu z akademicką arogancją ekonomii neoklasycznej mogło zrodzić tak śmiertelną dawkę tupetu” (s. 58-59).

Dla Hardy najważniejszym kryterium oceny systemu społeczno-ekonomicznego jest jego zdolność dostarczania godziwego standardu życia większości społeczeństwa oraz ekonomiczna sprawiedliwość. Zamiast neoliberalnychfundamentals interesują ją takie wskaźniki, jak siła nabywcza płac, udział płac w całości gospodarki, nierówności dochodowe, dostęp do takich usług jak służba zdrowia, edukacja, czy świadczeń socjalnych, a także inwestowanie w długofalowy rozwój dający podstawy dla dobrobytu przyszłych pokoleń. Mówiąc nieco bardziej ogólnie, być może nieco patetycznie, a na pewno bardzo obrazoburczo dla wszystkich Witoldów Gadomskich tego świata – takie staroświeckie kryteria jak ludzka godność i społeczna sprawiedliwość. Hardy przedstawia i analizuje drobiazgowe dane, które dowodzą, że rozumiejąc gospodarkę w ten sposób w Polsce miał miejsce regres społeczny i cywilizacyjny.

To, co faktycznie nastąpiło to rozwój specyficznej peryferyjnej gospodarki nierównego i kombinowanego rozwoju, w której wyspy innowacji i postępu mocno skompatybilizowane i zintegrowane z potrzebami zakładającego w nich swoje przedstawicielstwa wielkiego ponadnarodowego kapitału sąsiadują z rozległymi sektorami kraju i gospodarki pozbawionymi przemysłu i dostępu do podstawowych dóbr i usług, leżącymi zupełnym gospodarczym i cywilizacyjnym odłogiem. Gospodarka taka podporządkowana jest głównie nowemu międzynarodowemu podziałowi pracy, interesom zglobalizowanego (obcego) kapitału i neoliberalnej dyscyplinie Unii Europejskiej, której reżim pociągnął za sobą także kolejną cechę charakterystyczną polskiego szczepu kapitalizmu – „skompresowany” charakter procesu neoliberalnego „dostosowania”. W tym ostatnim punkcie chodzi Hardy o to, że strukturalny, wielostronny i permanentny szantaż, jakim było okres przygotowujący do wstąpienia do UE, narzucił neoliberalizm na skalę, na jaką nie odważono się go wprowadzić w granicach żadnego z dotychczasowych krajów członkowskich, gdzie istnieją jednak siły zdolne czasem postawić opór tu i ówdzie. Wprowadzono go też o wiele szybciej. Mieszkańcy Polski (i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej) nie dostali nawet takiej ulgi, by uczyć się neoliberalnego reżimu akumulacji krok po kroku, na raty, jak Europejczycy na Zachodzie.

Hardy analizuje sojusz polskich elit politycznych i ekonomicznych z instytucjami reprezentującymi interesy zachodniego kapitału, poczynając od rządu USA (działającego np. za pośrednictwem USAID), poprzez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Komisję Europejską czy sieć fundacji i organizacji międzynarodowych i pozarządowych (np. Polish American Enterprise Fund, który na lata 1990-2005 miał budżet ponad 254 milionów dolarów!, s. 62-63), które tworzyły sieć nie tylko przygotowującą strategie działań (prywatyzacyjnych i wycinających kolejne sektory aktywności społecznej państwa), ale także zajętą „wytwarzaniem zgody” poprzez upowszechnianie sofizmatów ideologii neoliberalnej w wydanym na ich pastwę zdezorientowanym społeczeństwie.

„Prywatyzacja na szeroką skalę dużych przedsiębiorstw państwowych jest kluczowa dla powodzenia reform ekonomicznych. Stany Zjednoczone mają znakomite możliwości dostarczyć rządom kilku krajów Europy Wschodniej pomocy na drodze do tego celu” – stwierdza jeden z przywoływanych dokumentów USAID z 2002 roku[4]. Hardy zbadała więc, jak się miały rzeczywiste skutki wprowadzenia reżimu neoliberalnego, z jego nieustannymi okrzykami „prywatyzować! prywatyzować! prywatyzować!”, do obietnic, jakie ta ideologia składała. Okazało się, że wszystkie były fałszywe. Prywatyzowane przez ponadnarodowe korporacje nazwane przez Hardy (jak ABB i Volvo) „konkwistadorami” wielkie przedsiębiorstwa państwowe w miażdżącej większości przypadków nie odniosły niemal żadnych z obiecywanych korzyści. Poziom inwestycji w technologię i badania z reguły był niezwykle niski, niemal natychmiast następowała seria redukcji zatrudnienia i likwidacje całych działów przedsiębiorstw, które nie wróżyły natychmiastowego zysku. Korporacjom chodziło najczęściej jedynie o wejście na otwarty na infiltrację polski rynek oraz o likwidację konkurencji. Neoliberalny kapitalizm pojmowany jako system światowy zyskał dzięki likwidacji polskiego przemysłu ogromną, mobilną, wykwalifikowaną i zdesperowaną „rezerwową armię pracy”, którą następnie można było ściągnąć np. do Wielkiej Brytanii, cierpiącej na niedobory rąk do pracy w nisko płatnych, nie cieszących się prestiżem sektorach. Imigranci z Europy Wschodniej, w tym stanowiący ich większość Polacy, okazali się znakomitym rozwiązaniem pozwalającym na utrzymanie w tych sektorach niskich płac. System od razu skorzystał z ich położenia, nieznajomości realiów, a często także języka i uderzył w nich zwiększając stopę wyzysku w porównaniu do pracowników miejscowych.

Zgrzytem w książce jest kilka błędów wynikających najpewniej z braku polskiego redaktora i korektora całości – jak błędy pisowni niektórych nazwisk wskutek zawiłości polskiej deklinacji, a przede wszystkim przedziwna sprawa Truckski. Hardy pisze o dużym przedsiębiorstwie państwowym o takiej nazwie, następnie sprywatyzowanym, produkującym między innymi samochody ciężarowe. Nigdy o takim nie słyszałem, Google też nie, opisana historia wskazywałaby raczej na STAR. Nazw innych przedsiębiorstw Hardy nie ukrywa nigdy pod kryptonimami, musi to więc być jakaś dziwna pomyłka, której pochodzenie stanowi dla mnie zagadkę. Pozostaje liczyć na to, że w kolejnych wydaniach (bo książce wróżę przyszłość popularnego podręcznika akademickiego) te kilka niepotrzebnych rys zostanie usuniętych.

W książce Hardy powraca wątek dyskretnej polemiki z Davidem Ostem. Autorka bardzo wysoko ceni jego „Klęskę Solidarności”, ale nie potrafi się pogodzić z wyłaniającym się z jego opisu pesymizmem. Oceniając negatywnie polski kapitalizm i źle widząc przyszłość jego i skazanego nań społeczeństwa, Hardy w przedstawionym przez Osta obrazie polskiego ludu, którego gniew został spacyfikowany i – w domyśle jakby bez nadziei na zmianę w wyobrażalnej przyszłości – przechwycony przez prawicowy populizm, widzi coś z fatalizmu i defetyzmu. Jest przekonana, że poglądy klas ludowych często w ogromnej mierze składają się z komponentów nieświadomie lewicowych; nie są połączone w spójny światopogląd, nie są też nazywane „lewicowymi” ze względu na piętno, jakim w polskim dyskursie publicznym naznaczone są wszystkie pojęcia określające stanowiska lewicowe imputujące mało prestiżową sympatię dla obalonego systemu; niejednokrotnie składniki takie łączą się z elementami konserwatywnymi, narzuconymi przez prawicę. Hardy uważa, że nie można oczekiwać, że ludzie będą mieć połączone w usystematyzowaną spójną całość poglądy, zanim się w ogóle zaangażują politycznie i uważa, że pole manewru dla ich mobilizacji w lewo jak najbardziej istnieje. Nie wierzy także w głęboką infiltrację i szerokie rozpowszechnienie poglądów skrajnie prawicowych – za jeden z dowodów przeciwko takiej tezie uważa wyjątkowo wysoką absencję wyborczą i sukces populistycznej, niekonsekwentnej co prawda i trudnej do jednoznacznego politycznego zdefiniowania, ale jednak opartej na artykułowanym głośno anty-neoliberalnym gniewie klasowym Samoobrony.

Hardy patrzy z nadzieją na rozwijające się i działające w Polsce takie organizacje, jak Polska Partia Pracy, Pracownicza Demokracja, Ogólnopolski Związek Bezrobotnych, OZZPiP, OŚKA, eFKa, a także na lewicowe środowiska intelektualne – polską edycję „Le Monde Diplomatique” czy „Krytykę Polityczną”. Miło czytać takie oceny czegoś, w czym się samemu macza trochę palce, jednak likwidacja „Trybuny Robotniczej” (również wymienianej przez Hardy) i wynik lewicy na lewo od SLD w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego dowodzą, że te nadzieje autorki wciąż jeszcze są tylko nadziejami.

Między Hardy a Ostem jest też różnica zajmowanych pozycji światopoglądowych. Ost jest lewicowym liberałem i pytania o wyjście poza horyzont kapitalizmu nawet sobie nie zadaje. Koncepcję proletariatu jako klasy uniwersalnej uważa za czysto spekulatywny koncept Marksa, dlatego robotnicy muszą sobie w kapitalizmie jako ustroju społecznym przede wszystkim zdać sprawę ze swej słabej pozycji, ze swojego braku siły, by móc następnie wyszarpywać jak najwięcej w jego ramach w walce opartej na wspólnocie specyficznego interesu pracowników najemnych. Hardy wypowiada się z pozycji marksistowskich, a motywacje i horyzonty polityczne jej analizy najlepiej wyrażają słowa, którymi kończy książkę:

„Pozostaję pesymistką, jeśli chodzi o zdolność polskiego kapitalizmu do dostarczenia godziwych warunków życia większości ludności. Dziś jest to nawet bardziej jeszcze nieprawdopodobne niż wtedy, kiedy w 1996 roku wydałam swoją poprzednią książkę. Niestabilność światowej gospodarki, wzmożone ciśnienie konkurencyjności i neoliberalna dyscyplina Unii Europejskiej, zagrażający wydatkom publicznym priorytet polityki inflacyjnej i konkurencyjności przed usługami publicznymi. Gdy kończę tę książkę, panuje ogromna niepewność co do perspektyw, jakie rysują się przed światową gospodarką. W dyskusji nie ma nawet sporu, czy będzie recesja, a wyłącznie, jak głębokie i dotkliwe będzie jej uderzenie.

Kapitalizm charakteryzuje wytrzymałość, elastyczność i umiejętność przetrwania, tyle że często wysokim kosztem ludzkim – co więc z jego grabarzami? Setki wywiadów, jakie przeprowadziłam w zakładach pracy i z aktywistami, dodały mi optymizmu co do możliwości oporu wobec utowarowienia i urynkowienia – poprzez ruchy społeczne i zorganizowanie świata pracy. Od supermarketów przez kopalnie i szpitale po szkoły i fabryki puste obietnice neoliberalizmu sprowokowały zwykłych ludzi do walki przeciwko nierównościom w ich miejscach pracy, w ich społecznościach i społeczeństwie w ogóle. Polityczne alternatywy korzenią się w różnego rodzaju krytyce konsumeryzmu, której punktem początkowym jest odrzucenie założenia, że nasze życie, stosunki między ludźmi i świat, w którym żyjemy, są tylko wystawionymi na sprzedaż towarami. Istnieje teoretyczna i polityczna alternatywa, która przekonuje, że ludzkie szczęście, jakość życia i potencjał każdej jednostki dają się zrealizować tylko w społeczeństwie wolnym od wyzysku i opresji” (s.214).

Przypisy
[1] J. Hardy, „Cathedrals in the desert: transnationals, corporate strategy, and locality in Wroclaw”, „Regional Studies”, Vol. 32, No 7. J. Hardy, „An institutionalist analysis of foreign investment in Poland: Wroclaw’s second great transformation”, niepublikowana praca doktorska, University of Durham 2002.
[2] J. Hardy and A. Rainnie, „Restructuring Krakow: Desperately Seeking Capitalism”, London: Cassell-Mansell, 196.
[3] J. Hardy and A. Stenning, „Out with the old, in with the new? The changing experience of work for Polish women”, [w:] A. Rainnie, A. Smith, A. Swain (eds.), „Work, Employment and Transition: Restructuring Livelihoods in Post-Communism”, London: Routledge 2002. J. Hardy, A. Stenning and W. Kozek, „In the front line: women, work and new spaces of labour politics in Poland”, „Gender, Place and Culture”, Vol. 15, No. 2.
[4] „USAID and the Polish decade”, www.usaid.gov/pl/decadeof.htm s. 50.

Jane Hardy, „Poland’s New Capitalism”, London: Pluto Press 2009.

Jarosław Pietrzak


Recenzja ukazała się w miesięczniku „Le Monde Diplomatique – edycja polska„, nr 9 (43) / 2009. Książka Jane Hardy ukazała się potem po polsku nakładem wydawnictwa Książka i Prasa.