Zaostrzenie ustawy, albo Przyganiał liberał PiSowi

Odkąd w wyborach 2015 roku władzę w Polsce przejęło Prawo i Sprawiedliwość, a w wyczyszczonym z jakiejkolwiek, nawet choćby nominalnej, farbowanej lewicy parlamencie otworzyło się tak dużo miejsca dla skrajnej prawicy, polscy liberałowie przeżywają chwile demokratycznego uniesienia. Nawet do niedawna ortodoksyjnie „apolityczni” artyści, a także telewizyjni celebryci najlepszego z możliwych światów, wychodzą zachwyceni własnym zaangażowaniem na ulice Warszawy i innych miast w gestach zdecydowanego protestu. Nie podoba im się niszczenie dorobku minionego ćwierćwiecza, chcą powrotu do tak już przecież dobrze zbudowanej liberalnej demokracji, tej sprzed roku 2015. Na tę okoliczność przestali się nawet wstydzić skarpetek w sandałach Wałęsy, który znów stał się dla nich symbolem. Nawet prawa kobiet nagle okazały się im interesujące, chociaż dla ich czołowych przedstawicieli dlatego, że „są sexy i konsekwentne”.

Są tak zaskoczeni nagłą utratą gruntu pod nogami, tak skołowani – przecież mówili ludowi, że PiS jest be, a lud zupełnie nic nie rozumie! – że nawet na łamy „Gazety Wyborczej” (of all places!) wpuścili trochę lewicowej krytyki III RP. Choć wciąż się bronią przed przyjęciem czegokolwiek z tej krytyki do wiadomości.

Najważniejszym zadaniem, jakie sobie ta lewicowa krytyka postawiła, jest wykazanie – i wskazanie tego liberałom, do tej pory skłonnym jedynie do ośmieszania lewicy – że to oni właśnie, liberałowie różnych denominacji, przez ćwierć wieku wyhodowali dziesiejszy PiS i wepchnęli polskie społeczeństwo w jego ramiona.

Z daleka (mieszkam w Londynie) wygląda na to, że dominujący nurt tej krytyki skupia się na tym: liberałowie (różnych denominacji) przez ponad dwie i pół dekady restauracji kapitalizmu w Polsce zbudowali społeczeństwo ogromnych nierówności ekonomicznych, dumne z tego, że na rynku europejskim konkuruje wyłącznie tanią siłą roboczą, pozbawione elementarnych ochronnych struktur państwa opiekuńczego oraz egoistyczną kulturę, w której każdy sam jest winien własnej niedoli, a jeśli sobie nie radzi, to zasługuje tylko na pogardę; PiS jest dla III RP i jej liberalnych budowniczych powrotem wypartego, zemstą tego, co wykluczone.

Ale PiS jako powrót wypartego i zemsta tego, co wykluczone przez liberalne fantazje o wieżowcach, autostradach i pendolino, to mimo wszystko dopiero połowa prawdy. Tego też nie możemy liberałom zapomnieć. To też musimy im teraz powtarzać.

We wtorek 5 lipca 2016 obłąkana katolicka prawica złożyła w Sejmie „społeczny” projekt ustawy, której celem jest całkowity zakaz aborcji, nawet w przypadku ciąży pochodzącej z gwałtu na nieletniej, płodu tak uszkodzonego, że nie ma szans na przeżycie, czy ciąży zagrażającej życiu noszącej ją kobiety. Przepisy antyaborcyjne to jeden z najbardziej wyrazistych przykładów na to, że polscy liberałowie, gdy patrzą z przerażeniem na stojący naprzeciw nich PiS i gorszą jeszcze prawicę w jego ogonie, patrzą na potwora, którego własnoręcznie hodowali i żywili przez ćwierć wieku.

Ta propozycja nie odrzuca bowiem wcale obowiązującego dotychczas w Polsce aborcyjnego „kompromisu”, tylko posuwa go do jego logicznej konkluzji; maksymalizuje milczące założenia już obowiązującej ustawy z 1993, a zwłaszcza realnej społecznej praktyki jej egzekwowania – w rzeczywistości zabieg aborcji bywał przecież w Polsce nieosiągalny nawet w tych nielicznych przypadkach, w których był prawnie dozwolony. Bo „sumienie lekarza”. Obowiązujący w Polsce dotychczas „kompromis aborcyjny” był w rzeczywistości jednym z najostrzejszych, najbardziej bezlitosnych w Europie reżimów prawa w tym zakresie. „Kompromis” ów, podobnie jak dogmat o jego nienaruszalności, był dziełem polskich liberałów (różnych denominacji). Katolicko-narodowa prawica próbuje dzisiaj postawić w tej sprawie kropkę nad „i” napisanym dawno temu przez polskich liberałów, a nie odrzucić ich „demokratyczny dorobek”.

Smutne losy praw reprodukcyjnych kobiet w III RP są jednym z najbardziej wyrazistych manifestacji znacznie szerszego problemu: stosunku III RP do wartości i dziedzictwa Oświecenia w ogóle.

Polscy liberałowie z rozmysłem zredukowali kategorię postępu do wolności akumulowania bogactwa dla tych, którzy dysponują odpowiednimi kapitałami. Ofiary procesów akumulacji liberałowie (różnych denominacji) porzucili nie tylko dlatego, że o nich zapomnieli, nie widzieli ich z okien swoich biurowców, bo tak zaaferowani byli romancą własnej „wolności gospodarczej”. Ofiary te porzucili, bo takiego dokonali wyboru, świadomie.

Język klasowej pogardy – w życiu codziennym, mediach, kulturze głównego nurtu – pomagał im z tym żyć bez wyrzutów sumienia. (Teraz ten język się na nich mści, pogarda powraca odwrócona.) Sam spokój sumienia nie wystarczy jednak, żeby spokojnie sprawować władzę i cieszyć się z przywileju własnej wolności gospodarczej. Dlatego rozmyślnie otworzyli puszkę z demonami, i od czasu do czasu uchylali jej wieczko. Demonami najbardziej reakcyjnych, antyoświeceniowych elementów dziedzictwa polskiej kultury, dla których wytępienia cztery dekady PRL niestety nie wystarczyły.

Czasem była to bierna, pasywna zgoda na stosowaną przez katolicko-narodową prawicę metodę faktów dokonanych – jak z krzyżem, który zawisł w Sejmie. Częściej jednak aktywne działanie samych liberałów, którzy wpuścili Kościół katolicki do szkół, pozwalając mu najpierw sączyć swą truciznę na lekcjach religii, a potem stopniowo, krok po kroku, kolonizować program nauczania innych przedmiotów. (Liberałowie często mówili, że w Polsce trzeba się liczyć z przywiązaniem społeczeństwa do wartości katolickich; prawda jest jednak taka, że ćwierć wieku tych ustępstw z czasem wytworzyło to przywiązanie, a nie odpowiedziało na nie; każdy poważny socjolog potwierdzi, że na początku lat 90. Polacy byli znacznie bardziej tolerancyjnym i otwartym społeczeństwem.)

Wkrótce uczniowie niezależnie od wyznania lub jego braku, na lekcjach polskiego, musieli pisać wypracowania na temat „A jak ty wyraziłbyś swoją wiarę?”. Historia została sprowadzona do opowieści o królach i walkach narodów pojmowanych jako ponadczasowe byty organiczne – kpina w żywe oczy z tego, czym historia jest dzisiaj jako nauka. Daję głowę, że do dzisiaj dzieci uczą się wciąż w polskich szkołach, że ludzie dzielą się na rasy białą, żółtą i czarną. Czy współczesny polski maturzysta lub maturzystka, po współczesnej polskiej szkole, wie, że na ziemiach polskich jeszcze w połowie XIX wieku panowało, pod nazwą pańszczyzny, niewolnictwo, i całkiem prawdpodobnie jest on lub ona potomkiem takich niewolników? Czy współczesny polski maturzysta lub maturzystka wie, że Adam Mickiewicz był socjalistą? A jak zareagowaliby na miłosne listy młodego Fryderyka Chopina do Tytusa Wojciechowskiego?

Na szkole się nie skończyło. Muzeum Powstania Warszawskiego, wszechobecny kult Jana Pawła II, filmy o bitwach warszawskich i wiedeńskich, telewizyjna i filmowa propaganda niestrudzenie zrównująca Związek Radziecki z III Rzeszą.

Każde żądanie poszerzenia praw socjalnych kwitowane hahaszkami, że takie rzeczy to w komunizmie, a to już było i nie wróci. Z tego przecież tylko Gułag i Alternatywy 4. Każdy głos w sprawie praw kobiet czy praw mniejszości seksualnych – paternalizowany lub gromiony (przez liberałów różnych denominacji) za niepotrzebne jątrzenie, awanturnictwo, nieodpowiedzialne skandalizowanie i brak szacunku dla w takim znoju wypracowanych „kompromisów”.

Demony anty-Oświecenia miały pełnić rolę ściśle funkcjonalną. Miały straszyć całym tym strasznym złem, do jakiego prowadzą sny o emancypacji ludzkiej i uniwersalnej równości nas wszystkich. Miały zamykać ofiary restauracji kapitalizmu w ślepych uliczkach irracjonalnych resentymentów i średniowiecznych niemal fiksacji na wszystkim tym, co tak łatwo zasysa emocje i energię, przesłaniając jednak realne przyczyny frustracji, cierpienia, niespełnienia, poczucia braku elementarnej kontroli nad własnym życiem.

Puszki Pandory nie da się jednak otworzyć tylko trochę. Nie da się na dłuższą metę utrzymać wszystkiego, co z niej wyleci, pod kontrolą, w instrumetalnym interesie tych, którzy się tą puszką bawią. Demony anty-Oświecenia żyją potem własnym życiem, wracają w końcu także po tych i do tych, którzy wypuścili je na wolność.

Współczesna polska młodzież, Polacy do gdzieś tak 25 roku życia –  urodzeni i wychowani już w całości w III RP – są bezlitosnym świadectwem i produktem ćwierćwiecza Polski zbudowanej i rządzonej przez liberałów (różnych denominacji). Jak można uciec przed faktem, że młodzi Polacy to dziś chyba najgorsza, politycznie i moralnie najbardziej odpychająca i podła młodzież w Europie?

Znajdujemy się w okresie głębokiego, strukturalnego kryzysu kapitalizmu jako systemu światowego – w takich warunkach łatwo rośnie poparcie dla skrajnej prawicy, która uwodzi część młodzieży obietnicą siły i (fałszywej, ekskluzywnej, partykularnej) wspólnoty opartej na „pragnieniu tego, co nas wyzyskuje”. Jest jednak różnica między rosnącym poparciem, a całkowitym skolonizowaniem zbiorowej wyobraźni pokolenia.

W Wielkiej Brytanii jest Britain First, jest English Defense League, robią one duży bajzel, rasiści krzyczą i biją ludzi, zwłaszcza po referndum w sprawie członkostwa w Unii Europejskiej. Ale jednocześnie dziesiątki tysięcy młodych ludzi wstąpiły do Labour Party od momentu, gdy okazało się, że jej przewodniczącym może zostać jeden z jej najbardziej lewicowych weteranów, Jeremy Corbyn; potem, gdy nim został, a jeszcze potem w kolejnej fali po referendum w sprawie członkostwa w UE. Francja ma Front National, ale francuscy dwudziestolatkowie w liczbie dziesiątek tysięcy walczą na ulicach Paryża przeciwko reakcyjnej nowelizacji prawa pracy (loi El Khomri), a nie z uchodźcami czy „pedałami”. Mimo katastrofalnej porażki rządu Syrizy w konfrontacji z neoliberalnym monstrum Unii Europejskiej, greckiej lewicy udało się zatamować i zmarginalizować faszystowski Złoty Świt. Hiszpańska i portugalska młodzież domaga się od swoich rządów i władz swoich miast polityki społecznej i przyjęcia więcej uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Od Wielkiej Brytanii, przez Hiszpanię, po Grecję, młodzież jest nadzieją na to, że istnieje jeszcze (potencjalnie) jakaś przyszłość dla Europy.

Jednak nie w Polsce. W Polsce – im niżej schodzimy po drabinie wieku, w tym głębszy zstępujemy reakcyjny mrok. Jeśli między Wisłą a Bugiem spotykamy kogoś, kto wierzy wciąż w wartości Oświecenia, to największe prawdopodobieństwo jest, że urodził się, jeżeli nie wychował całkowicie, jeszcze w PRL. To młodzi Polacy najbardziej nienawidzą cudzoziemców, muzułmanów i uchodźców, których nigdy nie widzieli, a także kobiet, którym się jakiś Arab podoba. No i „pedałów”. To wśród młodych jest też największe poparcie dla zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej.

Tej młodzieży nie zdążył przecież jeszcze wychować Jarosław Kaczyński. On ją taką zastał, wychowaną przez ćwierć wieku przez polskich liberałów (różnych denominacji). III RP wychowała potwory.

Puszki Pandory – puszki z demonami anty-Oświecenia – nie da się otworzyć tylko trochę.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Agnieszka i wilki

W “najbardziej antykomunistycznym filmie w historii PRL”, Przesłuchaniu Ryszarda Bugajskiego (1982, premiera 1989), Agnieszka Holland zagrała Witkowską, osadzoną w więzieniu za rzekomą zdradę i współpracę z obcym wywiadem komunistkę, która nie przestała jednak żarliwie wyznawać Stalina. Spotkała ją krzywda, ale wierzy, że będąc subiektywnie niewinna (nie wiedziała, że kontaktuje się z agentami zachodniego imperializmu), obiektywnie była jednak winna (skoro byli oni – co przyjmuje za dobrą monetę – tymi agentami). Ukaranie jej osoby jest więc koniecznym krokiem, jako że – jak pamiętamy – „wraz z postępami Rewolucji, zaostrza się walka klas”. Reprezentowany przez Witkowską rodzaj politycznego zaangażowania, czy też po prostu Wiary, opierał się na ślepym zaufaniu do wielkiego Innego Historii, której cel jest ustanowiony i prowadzi do niego niezachwiana logika dziejów. Zbawienie nastąpi, przyniesione przez ucieleśnionego w Stalinie ducha Historii, a ofiary – nawet gdy chodzi o samą siebie (w końcu obiektywnie była winna) – są na tej drodze konieczne i zrozumiałe.

Wiele lat później Agnieszka Holland była już (zasłużenie) znanym i uznanym na całym świecie reżyserem filmowym i wróciła do Polski, by pouczyć swój naród o nowym „wielkim Innym” Historii, któremu tym razem na imię Rynek, a służą mu kapłani neoliberalnej technokracji. Głupi naród wydawał się bowiem zapominać o niezłomnej logice dziejów naszych czasów, przestał zawierzać nieomylnej tej logiki reprezentacji wśród śmiertelnych (Gazecie Wyborczej), i zaczął głosować na wszystkich tych, którymi organ ów się zniesmaczał. Tak powstał w 2007 r. serial profetyczno-życzeniowo-hagiograficzny pt. Ekipa. Główny heros tego eposu postpolitycznego nosi znaczące nazwisko Tu(r)sk(i).

Zanim naród zdążył to dzieło do końca obejrzeć, zawarte w nim proroctwo/życzenie już się ziściło. Heros technokracji jedynego boga, Rynku, wygrał wybory, odsuwając od władzy „buraków”, w ogromnej mierze dzięki zjednoczonemu frontowi mediów prywatnych, pod przewodem największego kapitału telewizyjnego, dla którego zresztą produkcja samego serialu była częścią tego frontu. Dzieło nie straciło na użyteczności tylko dlatego, że rzeczywistość okazała się szybsza niż tryb jego produkcji. Odtąd, w powtórkach i dodatkach do neoliberalnej prasy, stanowić będzie narzędzie petryfikacji status quo i przekonania o bezalternatywnym charakterze jedynie słusznego ustroju politycznego (no, alternatywa jakaś istnieje, ale tylko w postaci mroków „populizmu”).

Dziś Agnieszka Holland, która od zeszłego roku przewodzi Polskiej Akademii Filmowej, stoi w awangardzie niespotykanego od dawna w polskim światku filmowym i telewizyjnym pospolitego ruszenia (co prawda zaledwie kilkudziesięcioosobowego, ale we współczesnych polskich warunkach to już bardzo dużo) stawiającego opór nowej ustawie o mediach publicznych, którą forsuje PO i premier Tu(r)sk(i), a którą, zapewne między innymi wskutek tego poruszenia, zawetował (słusznie) prezydent Kaczyński. Wywiad udzielonyDziennikowi jest wyrazem ciężkiego kaca, z którym Agnieszka Holland nie wie co zrobić; zwyczajowe kwaśne mleko okazuje się nie działać:

„Miałam i mam sympatię do PO i do premiera Tuska. Może dość irracjonalną. Wydawało mi się więc, że tropienie spisku byłoby niemądre. Ale skoro oni nas podejrzewają o lobbing, to nasuwa się podejrzenie, że ten, kto o coś oskarża, ma w tym jakiś własny interes. Byłam daleka od myślenia, że oni zawarli jakiś pakt przedwyborczy z nadawcami prywatnymi, że to rozmontowywanie potencjału mediów publicznych, jest celowym działaniem biznesowo-politycznym. Ale zacietrzewienie w tej sprawie wydaje się tak niebywałe, że nie są to tylko zranione ambicje osobiste albo dogmatyczny liberalizm. Wolałabym nie myśleć, że kilku panów dogadało się, by dokonać dzikiej prywatyzacji. Trudno mi w to uwierzyć. A wracając do oskarżania nas o prywatę, do którego ku mojemu zdumieniu dołączył się Kazimierz Kutz, co jest najlepszym dowodem na to, że uprawianie polityki prowadzi do upośledzenia mocy intelektualnych i poczucia przyzwoitości… W wypadku osób, których one dotyczą i najgłośniej zabierają głos, są one absurdalne. Pan minister Grupiński mówił o Bromskim i Strzemboszu. No więc Bromski i Strzembosz robią rzeczy komercyjne, które mogłyby być sprzedane w telewizjach komercyjnych. To dotyczy i Rancza, i U pana Boga za piecem: poszłyby wszędzie. Nie są to ludzie, którzy zginą bez telewizji publicznej. Bez telewizji publicznej ginie kultura wyższa, teatr, muzyka klasyczna.”[1]

Okazało się, że premier Tu(r)sk(i), w zamian za wyborczy front telewizji prywatnych, które otworzyły mu drogę do władzy, a potem rozłożyły parasol ochronny nad jego antyspołecznym rządem, żeby mógł spokojnie wydać na pastwę rynku i kapitału te resztki przestrzeni publicznej, które się jeszcze w Polsce przed nim uchowały, zamierza im się teraz odwdzięczyć, doprowadzając do upadku mediów publicznych. Likwidacja abonamentu nastąpić miałaby według projektu bez czegokolwiek w zamian, zachowany miałby być jednocześnie zakaz przerywania programów reklamami i obowiązki zwane misyjnymi. Nikogo nie trzeba secjalnie przekonywać, jak bardzo źle TVP się z tych obowiązków wywiązuje, całkowicie podporządkowana dzisiaj prawicowej polityce historycznej i kulturalnej, wartościowe intelektualnie i artystycznie pozycje programowe spychająca na późne godziny nocne lub do elitarnej TVP Kultura. Kiedy jednak przestanie dostawać abonament, a w zamian nie dostanie nic, lepiej na pewno nie będzie. Możliwość, że kiedyś będzie te obowiązki spełniać, zniknie nawet teoretycznie. Nie będzie w stanie się finansować i kolejne kanały będą zamykane lub prywatyzowane. Zamknięcie oddaje część tortu reklamowego telewizjom prywatnym, a prywatyzacja – jak to już w Polsce było wielokrotnie – dokona się za ułamek rzeczywistej wartości i będzie oznaczała nie tylko kolosalny zysk dla tego, kto je przejmie, nie włożywszy przedtem żadnego wkładu w powstanie ich infrastruktury czy kolosalnych archiwów programowych. Jedno i drugie będzie także oznaczać jeszcze silniejszą koncentrację medialnego kapitału. Dokąd ta droga prowadzi, pokazują Włochy Berlusconiego.

Agnieszka Holland, podobnie jak inni filmowcy, którzy też entuzjastycznie popierali PO, nie rozumie, co właściwie się dzieje. Nie dzieje się tymczasem nic niespodziewanego, żaden odwrót od obietnic, żadne złamanie słowa. Oto wspierana przez nich partia doszła do władzy z okrzykami „cała władza w ręce rynku!” i robi właśnie to, co obiecała – również w odniesieniu do ich sektora gospodarki i ich przestrzeni w życiu społecznym. Skąd to zaskoczenie?

Agnieszka Holland mówi, że „[r]ząd Platformy Obywatelskiej ma chyba plan budowania społeczeństwa obywatelskiego bez mediów publicznych i kultury”. W rzeczy samej – niechcący trafiła w samo sedno, mając jednak poważny problem z określeniem istoty problemu i identyfikacją przedmiotu, który wreszcie powinien zostać przez polską klasę producentów dóbr kultury poddany prawdziwej krytyce. Parę chwil później, wśród diagnoz o stanie TVP, mówi, że „menadżerów zastąpili politrucy”, a potem, że to

„PiS poprzez koalicję z LPR i Samoobroną włożył do telewizji młodego człowieka nazwiskiem Piotr Farfał, o którym nikt nic nie wiedział, oprócz tego, że był wszechpolakiem. Potem się okazało, że on jako młody człowiek redagował jakieś nazistowskie pisemko. Ja już wtedy się oburzyłam, bo uważam, że to niezgodne z konstytucją, w której stoi, że nie mogą w publicznym obiegu być reprezentowane poglądy faszystowskie i komunistyczne.”

Agnieszka Holland nadal więc – gdy środowisko ekonomiczne jej grupy społecznej jest dewastowane przez neoliberalną technokrację Rynku – trzyma się z uporem języka neoliberalnej technokracji jako rozwiązania problemu (mityczni apolityczni „menadżerowie”). Nie rozstaje się też z głęboko już anachroniczną – liberalną z pochodzenia, a neoliberalną przez usus – opozycją między „totalitaryzmem” (faszyzm i komunizm wymienione bez zająknięcia z domyślnym znakiem równości) a demokracją liberalną jako panaceum na wszystko. Agnieszka Holland nie rozumie, że oto na jej oczach rozgrywa się jedynie kolejna odsłona ostatecznej kompromitacji burżuazyjnej szopki demokracji liberalnej, która dzisiaj nie udaje już nawet niczego innego niż załatwianie przez postpolityczne administracje interesów wielkiego, skoncentrowanego kapitału, bez pytania społeczeństw o zdanie i niejednokrotnie otwarcie wbrew temu zdaniu. Przehandlowanie przez rząd mediów publicznych czy konsumowanej przez nie części tortu reklamowego jakiemuś ITI czy Polsatowi nie różni się jakościowo niczym od kontaktów administracji George’a W. Busha z Halliburton, Blackwater czy Monsanto, gdzie jak gdzie, ale w Polsce też nie jest niczym wyjątkowym i stanowi o istocie systemu, w którym dzisiaj żyjemy, a którego nieskrępowany rozwój środowisko, od którego Holland się bynajmniej nie odcinała, tak żarliwie przez ostatnie dwadzieścia lat wspierało. Jeżeli zdolne ono było znaleźć jakiś przedmiot wart jego zdaniem ostrej krytyki, był to niemal zawsze dawno obalony mityczny potwór komunizmu. Dziś (już od dawna) to kapitalizm jest największym i głównym wrogiem demokracji oraz zagrożeniem dla wolności jednostek i społeczeństw, i dlatego tak bardzo nie w smak jest mu istnienie mediów – prawdziwie bądź choćby potencjalnie tylko – publicznych, których przekazu nie da się kontrolować przez ilość posiadanych w nich udziałów czy wielkie kontrakty reklamowe.

„Cofniemy się o dekady wstecz. A chodzi o to, że w kraju, w którym 70% ludzi mieszka poza dużymi ośrodkami, odcina się całe pokolenia od możliwości komunikowania z kulturą na wyższym poziomie. To po prostu zbrodnia narodowa” – mówi Agnieszka Holland. Zapomina, że to nic nowego, że to właśnie, wykluczanie dwóch trzecich społeczeństwa z dostępu do coraz to nowych przestrzeni życia społecznego, kultury, opieki medycznej, innych zdobyczy cywilizacyjnych, czy po prostu środków do życia – w imię jedynego niekwestionowanego prawa: prawa kapitału do jego przenajświętszej waloryzacji – dzieje się w Polsce od dwudziestu lat przy bezkrytycznym nie tylko poklasku, ale i współudziale środowiska, które Holland reprezentuje. Środowiska, które potrafiło tylko straszyć widmem komunizmu (Katyń,Popiełuszko), afirmować nowe stosunki panowania (choćby właśnie Ekipa Holland, ale też szerzej takie filmy jak np. Haker), odgrzewać stare mary nacjonalizmu (od Pana TadeuszaOgniem i mieczem poczynając) i religijnego fundamentalizmu (Zanussi czy szmuglujący je pod pozorami przymrużenia oka Bromski), czadzić bezmyślnie konserwatywnym eskapizmem (cała „szkoła” wyznaczona przez Nigdy w życiu) lub defraudować tematykę właściwą kinu społecznemu po to tylko, by dokonywać kryminalizacji, estetyzacji lub egzotyzacji biedy (Edi, Nic) bądź też rytualnych obrzędów klasowej dystynkcji elit (Cześć Tereska, Pora umierać). To ostatnie popełniła zresztą dopiero co córka bohaterki wywiadu, również reżyser Kasia Adamik, filmem według samej Agnieszki Holland pomysłu –Boisko bezdomnych [2].

Polscy filmowcy – jako środowisko – przez ostatnie dwadzieścia lat nie poczuwali się nigdy do obowiązku wykorzystania uprzywilejowanej pozycji, jaką daje im produkcja dóbr symbolicznych, do obrony wartości uniwersalnych przed wyrządzającym społeczne spustoszenie, narzuconym przez duchowieństwo neoliberalne modelem transformacji obliczonym w interesie nielicznych. Oczekując teraz od społeczeństwa, że wystąpi z jakimś masowym sprzeciwem, gdy neoliberalna prawica dokonuje coraz gwałtowniejszych zamachów na warunki ich własnej społecznej, symbolicznej i ekonomicznej pozycji, mogą się ciężko przejechać, dlatego Agnieszka Holland nie miała innego wyjścia, jak udać się po prośbie, do jednego z tych, przed którymi miała straszyć Ekipa, do prezydenta Kaczyńskiego…

Agnieszce Holland, przecież inteligentej skądinąd kobiecie, trzeba oddać sprawiedliwość, że miała poglądy liberalne nie tylko w kwestii nieskrępowanej wolności kapitału. W swojej twórczości, w tym i tej powstałej w ostatnim dwudziestoleciu, jej liberalizm dotyczył także wolności człowieka. Tym różniła się in plus od ogromnej części polskich filmowców, którzy cynicznie opowiadali się za wolnością gospodarczą dla akumulacji własnego kapitału (Bromski, Zanussi, Wajda), jednocześnie w swoich „dziełach” serwując pogardzanej polskiej publiczności reakcjonizm nieraz naprawdę obrzydliwy, obliczony na utrzymanie plebsu tam, gdzie jego miejsce, co było warunkiem sine qua non własnego sukcesu mierzonego w kategoriach akumulacji.

Dziś Holland zachowuje się jednak z tymi swoimi poglądami dokładnie jak Witkowska, którą grała w filmie Bugajskiego. Niezdolna przyjąć do wiadomości, że być może całe struktury symboliczne, w których się poruszała (wyprowadzone z ideologicznej opozycji między totalitaryzmem a demokracją liberalną), miały jakiś feler, robi wszystko, żeby nie być zmuszoną do rozstania się z tymi strukturami, rozpoznania ich fałszywego charakteru. Po omacku lepi jakąś prowizorkę, pozwalającą utrzymywać złudzenia – mimo wszystko. W tym celu rozgląda się trochę desperacko w poszukiwaniu innego podmiotu, na który można by ze skompromitowanego Tuska przenieść funkcję godnego depozytariusza wartości wpisanych w te struktury. Jakimś cudem padło na ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego. Człowiek, który dostał ten stołek w ramach pocieszenia, bo zabrakło dla niego „lepszych” ministerstw; który poważnie traktuje dewastacyjny projekt projekt polityki kulturalnej państwa autorstwa powracającego z politycznych zaświatów Hausnera; który otwarcie popiera wszystkie posunięcia dążącej do przejęcia całej polskiej kinematografii na własność grupy interesu skupionej wokół Jacka Bromskiego; który informowany z różnych stron o nadużyciach (cenzuralnych i korupcyjnych) w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, odmawia interwencji, osłania dominującą w polskim kinie klikę, unika nawet spotkań z przedstawicielami organizacji zrzeszających filmowców niezadowolonych z tego stanu rzeczy i konsekwentnie ignoruje wszystkie ich prośby – to dla Agnieszki Holland „inteligentny człowiek, bardzo ceniący kulturę, w przeciwieństwie do swoich kolegów z partii”.

Polscy filmowcy nie skorzystali z tej całej afery, by otworzyć w końcu oczy i radykalnie przedefiniować swoje położenie w przestrzeni publicznej, a sytuacja daje do tego znakomitą okazję. Wykorzystali ją, by umocnić hegemonię monopartii POPiS. Historia z telewizją po raz kolejny pokazuje, jak świetnie te dwie znajdujące się rzekomo w konflikcie partie się dopełniają. Najpierw PiS uruchamia lawinę zdarzeń, które sprowadzają TVP na najgłębsze dno, tak, że już ciężko znaleźć kogoś, kto by jeszcze miał siłę tej instytucji bronić. Wtedy PO podejmuje ostre kroki mające jawnie na celu jej likwidację. Wówczas Lech Kaczyński, który dawno już wiedział, że warto sobie kupić twórców i dlatego obiecywał im Miasteczko Filmowe, dostał na talerzu kolejną okazję, by pokazać, że jest jedynym z liczących się obecnie polskich polityków, na których twórcy mogą w jakikolwiek sposób liczyć, jeżeli chodzi o minimum materialnych warunków dla ich pracy (co okazuje się ważniejsze niż ograniczenia wolności, z jakimi mieli do czynienia, gdy pełniący dzisiaj funkcję pozornej opozycji PiS był bezpośrednio u władzy). Odwdzięczą się pewnie jak zwykle: kolejnymi filmami, w których groza wieje ze Wschodu, albo jakiś ksiądz czy zakonnica cierpią prześladowania ze strony czerwonych. Dzięki temu, gdyby będąca aktualnie u władzy gałąź neoliberalnej monopartii prawicowej miała stracić władzę, będzie czym przekierowywać klasowy gniew wywłaszczanych tak, żeby ją przejęła druga gałąź, pełniąca obecnie obowiązki formalnej opozycji.

Jarosław Pietrzak


[1] Agnieszka Holland, Co się stało z ludźmi Platformy? [z AH rozmawiają Zuzanna Dąbrowska i Anna Nalewajko], „Dziennik”, 18 lipca 2009. Tekst dostępny online pod adresem http://www.dziennik.pl/magazyn-dziennika/article416997/Holland_Co_sie_stalo_z_ludzmi_Platformy_.html; kolejne cytaty pochodzą z tej samej rozmowy.
[2] Zob. znakomitą analizę krytyczną filmu, naświetlającą jednocześnie cały ten nurt we współczesnym polskim kinie, przedstawioną w: Andrzej W. Nowak, Biedni warszawiacy patrzą na bezdomnych, czyli opera bez trzech groszy, http://lewica.pl/?id=19794.

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie internetowej miesięcznika „Le Monde diplomatique – edycja polska” w lipcu 2009.