Lewica w Europejskiej Krainie Czarów

“Ksenofobiczna, antyeuropejska prawica”, “rasistowski, nacjonalistyczny, antyunijny, prawicowy” – tego rodzaju automatyczne ciągi skojarzeń, łańcuchy odruchowo łączonych znaczeń, zbitki pojęć zadrukowały wyobraźnię większości współczesnej polskiej lewicy. Do tego stopnia, że ich naturalnym i jedynym możliwym przeciwstawieniem są zbitki w prosty sposób odwrotne, ale równie automatyczne, podług których lewicowość idzie „w naturalny sposób” w parze z postawą „proeuropejską” czyli „prounijną”. Unia Europejska w tym wyobrażonym krajobrazie jest synonimem Europy jako kontynentu, jako jednostki „cywilizacyjnej” czy „kulturowej”, jest też w jakiś sposób, z założenia i z natury, antytezą rasizmu i ksenofobii, być może nawet nic nie robi, tylko walczy z ich demonami.

Ten automatyczny, prosty podział nie jest nawet przedmiotem debaty, jest dzisiaj reprodukowany odruchowo i bezrefleksyjnie, bardziej niż w argumentach przejawia się w przewracaniu oczami, zbywaniu kogoś machnięciem ręką, głupim uśmiechem. Nawet najstaranniej wykładana krytyka Unii Europejskiej w jej realnej a nie wydumanej, wyśnionej postaci sprowadza na jej autora nieuchronne oskarżenia, że jest koniem trojańskim Polexitu na lewicy, wielu i tak automatycznie i natychmiast zbędzie ją jako to samo, co mówi katolicko-narodowa prawica. „Granie do jednej bramki z Putinem” pewnie też nie zostanie mu oszczędzone.

Czytaj dalej

Im więcej bomb, tym więcej bomb

Mam trzydzieści sześć lat. Jak daleko sięgam pamięcią, z telewizji zawsze dobiegały wieści o jakiejś zachodniej wojnie w jakimś muzułmańskim kraju, albo do następnej takiej wojny przygotowaniach. Różne były oficjalne niepodważalne racje. Broń masowego rażenia, której jednak przez kilkanaście lat nie znaleziono. Obrona mniejszości etnicznych, które nagle potem zostawiano na pastwę losu. Obrona demokracji, która potem okazywała się dla tamtejszych społeczeństw jeszcze odleglejszym mirażem, niż przedtem. Wojna z terroryzmem, któremu dopiero ta wojna zaczęła spędzać zdesperowanych, gotowych na wszystko rekrutów. Wojna z religijnym terroryzmem przez ataki zbrojne na kraje, które nigdy z religijnym fundamentalizmem nie miały nic wspólnego, ale za to siedzą na ropie natowej i innych surowcach, albo leżą w niefortunnym położeniu tuż obok niepokornych krajów, które na nich siedzą. Wojna z terroryzmem wyhodowanym wcześniej przez zachodnie rządy, żeby wyeliminować w świecie arabskim i muzułmańskim nurty socjalistczne, marksistowskie, panarabskie, nacjonalistyczne.

Czy naprawdę można było wierzyć, że wysyłana przez dekady w świat przemoc nigdy nie wróci do nadawcy? Czy naprawdę można było nie wiedzieć, że kiedyś w końcu wróci? Kto sieje wiatr, zbiera burze.

Tak, wiemy, że to wszystko nasza wina, ale teraz nie możemy tego już tak porzucić, nie możemy ludzi w Syrii i Iraku zostawić na łaskę wyhodowanego przez Zachód monstrum! Musimy teraz pokonać „Państwo Islamskie”!

To byłaby nawet niezła myśl, całkiem atrakcyjna na poziomie etycznych uogólnień – oznaczałaby przyjęcie przez Zachód odpowiedzialności za wywołane przez siebie dotąd katastrofy, za ogarnięcie stworzonego wcześniej chaosu. Ale prawdziwy świat, ten, w którym realnie żyjemy, nie jest ćwiczeniem z etycznych abstrakcji. Prawdziwy świat tworzą i zamieszkują realni ludzie. Którzy albo posiadają zdolności, wiedzę, kompetencje, środki i prawdziwą polityczną wolę, żeby pewne akcje skutecznie i dobrze przeprowadzić, albo ich nie posiadają. I inni ludzie, których ciała będą okaleczane, głodne i bez dachu nad głową i których życia będą brutalnie przerywane, jeśli ci pierwsi tego wszystkiego nie posiadają.

Czy wydarzyło się w ostatnich latach coś, cokolwiek, co by nam pozwalało mniemać, że zaszła w obrębie amerykańskiej, francuskiej, brytyjskiej klasy politycznej i tamtejszych elit wojskowych jakaś fundamentalna, głęboka przemiana jakościowa? Przepraszam, nie zauważyłem. Jeżeli, to na jeszcze gorsze; kiedyś przynajmniej premierem jednego z tych państw był Dominique de Villepin. Co więc daje nam powody, żeby snuć tak śmiałe wizje, że ci sami ludzie, którzy dopiero co obrócili w perzynę Libię (otwierając tam przestrzeń dla al-Kaidy i Daesh, przestrzeń, której tam wcześniej nie było), w Syrii będą już nagle wiedzieli, co robią i wszystko się powiedzie? Nie ma też powodu sądzić, że europejskie mocarstwa coś specjalnie pod tym względem różni od USA. W przypadku Libii to nie Waszyngton a Paryż właśnie grał pierwsze skrzypce w zagrzewaniu „wolnego świata” do „interwencji”. Francuska awantura w Mali daje nam jakieś nadzieje? Albo fakt, że Francja do naprawdę niedawna wspierała w Syrii radykalnych islamskich rebeliantów – dostawami broni – w nadziei na obalenie Asada? (Może Francja awansowała w oczach Daesh do roli wroga nr 1 nie tylko ze względu na historię jej kolonializmu w świecie arabskim, ale także ze względu na to, że w ich poczuciu całkiem niedawno ich zdradziła, zmieniając nagle fronty?)

W 2004, po zamachach przeprowadzonych przez al-Kaidę w Madrycie, Hiszpanie wymienili rząd na taki, który całkowicie wycofał ich kraj z awantur Stanów Zjednoczonych i NATO w zachodniej Azji. Od tamtej pory Hiszpania stała się krajem całkowicie wolnym od zamachów terrorystycznych a nawet ich prób. Może to był faktycznie jedyny przypadek, kiedy tak niekonwencjonalna decyzja się tak dobrze skończyła – ale może właśnie dlatego jedyny, że był to chyba jedyny raz w najnowszej historii, kiedy w obliczu „powrotu wypartego” zachodniego neoimperializmu podjęto decyzję o przerwaniu cyklu przemocy zamiast o jego eskalacji?

Żeby było jasne: nie jestem pacyfistą tout court. Jako markista uważam, że nie każda przemoc i nie każda wojna ma tę samą kwalifikację moralną. Nie ma znaku równości między przemocą ofiar opresji a przemocą opresorów. Wojna wyzwoleńcza lub obronna to nie to samo, co wojna najeźdźcza. Przemoc rewolucyjna to nie to samo, co przemoc reakcyjna. Ale wojna Francji przeciwko Daesh nie jest ani wyzwoleńcza, ani obronna, ani rewolucyjna. To wcześniejsza neokolonialna przemoc Francji współtworzyła przemoc, która teraz przyszła z odwetem do samego serca Francji.

Ale przecież Arabowie i inni muzułmanie na Bliskim Wschodzie sami sobie z Daesh nigdy nie poradzą! Musimy im pomóc!

Tak? A co, jeśli jest dokładnie na odwrót? Może Arabowie i muzułmanie mają już powyżej uszu „pomocy” ze strony Zachodu? Może właśnie sami sobie w końcu najlepiej poradzą? Ba, może tylko oni sami mogą sobie z tym poradzić? Bo tylko wtedy Daesh utraci podstawę swojego ideologicznego przyciągania, swój propagandowy wizerunek ostatniego obrońcy świata Islamu przed najazdami niewiernych? Bo zwycięstwo dokonane przez sojusz sił sąsiednich państw muzułmańskich, który przywróci na tamtych terenach pokój i normalne funkcjonowanie społeczeństwa na powrót w zgodzie z miejscowym dziedzictwem kultury i z drogimi tamtejszym społeczeństwom systemami symbolicznymi, a nie podług dyktatu zachodnich mocarstw, podważy i wyrwie z korzeniami wszystkie pretensje Organizacji Państwa Islamskiego. Zostanie bowiem zrozumiane i zapamiętane jako zwycięstwo prawomocnej kultury muzułmańskiej i arabskiej nad perwersyjną, brutalną herezją, która dążyła do budowy neośredniowiecza. Nie mówiąc już o konsekwencjach w zakresie zbiorowej godności społeczeństw Bliskiego Wschodu, które odzyskają w ten sposób poczucie własnej kolektywnej sprawczości, podmiotowości, kontroli nad wspólnym losem. A nieskompromitowane wschodzące potęgi globalnego Południa wynegocjują zamykające wszystko rozstrzygnięcia dyplomatyczne.

W przeciwnym razie na każdego zabitego przez Francuzów, Amerykanów czy Brytyjczyków bojownika do Daesh wstępować będzie pięciu, albo i dziesięciu nowych młodych mężczyzn i chłopców, wielu z nich osieroconych wcześniej i straumatyzowanych w nalotach bombowych przysłanych im z „pomocą” przez zachodnie mocarstwa. A rosnące wskutek eskalacji konfliktu rasowe napięcia w Europie będą w stronę Daesh popychać tysiące młodych ludzi sfrustrowanych napaściami na hidżaby ich sióstr, określaniem ich mianem „imigrantów” lub „issus de l’immigration”, choć już ich rodzice urodzili się we Francji, oraz tym, że arabskie nazwisko zmniejsza o 75% ich szanse na otrzymanie pracy, o którą się ubiegają i do której mają kwalifikacje. Tym bardziej, że do tych istniejących już form dyskryminacji dołączać będą w warunkach eskalacji konfliktów nowe formy stygmatyzacji i otwartej rasistowskiej przemocy.

Może Daesh wcale nie jest silne – może jest silne jedynie zasobami, które otrzymuje z zewnątrz? Daesh nie ma w końcu żadnego przemysłu zbrojeniowego, całe swoje uzbrojenie bierze skądinąd. Może właśnie całkowite, natychmiastowe i konsekwentne wycofanie się Zachodu z kompulsywnego gmerania w organizmie Bliskiego Wschodu otworzyłoby drogę do pokonania Daesh w zaledwie kilka miesięcy? Siłami rządowych wojsk Syrii i Iraku, a także bojowników kurdyjskich, którzy już wykazali się heroizmem i skutecznością, oraz z pomocą Iranu, który już tej pomocy dostarcza, a także Libanu?

Ale to wycofanie musiałoby być naprawdę całkowite i konsekwentne, to znaczy obejmujące przerwanie nie tylko dostaw dla „umiarkowanych” islamskich rebeliantów (którzy albo jednoczą siły z Daesh lub al-Kaidą, albo te dostawy i tak jakoś przechodzą z ręki do ręki), ale także – albo zwłaszcza – wszystkich transferów finansowych i materialnych do Arabii Saudyjskiej, konstelacji tych niedorzecznych królestewek w Zatoce Perskiej, Turcji i Izraela, którego rola w wojnie domowej w Syrii jest w ogromnym stopniu przemilczana przez media głównego nurtu (w Polsce w ogóle wspominana?), a mogła należeć do kluczowych. Ja w każdym razie nie wierzę ani w przypadkowość zestrzeleń przez siły zbrojne Izraela syryjskich samolotów rządowych akurat wtedy, kiedy ostrzeliwały pozycje al-Kaidy i Daesh, ani w przypadkowość podobieństwa konturów „Państwa Islamskiego” z pojawiającymi się od dawna (od polowy lat 50.), cyklicznie, planami strategicznymi Izraela dążącymi do narysowania mapy regionu w ten czy inny sposób na nowo.

Gdyby kraje na Bliskim Wschodzie, o których doskonale wiadomo, że z nich oraz przez ich terytorium i systemy finansowe płynie pomoc dla Daesh, objąć natychmiastowym bezwzględnym embargiem i sankcjami bankowymi, uciąć wszelkie dostawy do nich, zawiesić jakiekolwiek prowadzone z nimi interesy, a także zatrzymać strumień pieniędzy nieprzerwanie płynący z Waszyngtonu do Izraela, szybko wyschłyby strumienie dostaw do „Państwa Islamskiego”. Arabia Saudyjska jest już zaangażowana w pochłaniającą ogromne zasoby wojnę w Jemenie, a broń i amunicja same się nie robią.

Biorąc pod uwagę centralną rolę monarchii saudyjskiej w całym tym problemie (Rijad wytwarza punkty zapalne poza swoimi granicami i eksportuje tam własnych radykałów, żeby póki co nie robili zamieszania w królestwie), w stosunku do tego kraju można by pomyśleć i o bardziej radykalnych środkach, jak zamrożenie lub nawet konfiskata aktywów Domu Saudów na zagranicznych rachunkach bankowych i inwestycyjnych. Przypadek majątku rodziny Kaddafiego pokazuje, że to się da zrobić, kiedy chce się to zrobić. To, że tego „nie da się zrobić” w stosunku do saudyjskiej rodziny królewskiej, nie jest jakimś obiektywnym faktem przyrody a wyborem politycznym zachodnich elit.

Zachodnie elity polityczne, będące zakładnikami przemysłów zbrojeniowego, energetycznego i finansowego, wolą iść inną drogą. Stany Zjednoczone i Francja wciąż uważają usunięcie Asada za priorytet, nie dostrzegając w tym nawet taktycznej sprzeczności z priorytetem walki z Daesh, nie widząc też powodu do refleksji, że bez ich spisków przeciwko Asadowi (knutych od 2005 roku) syryjska wojna być może nigdy by nie wybuchła. Kilka dni po zamachach w Paryżu Waszyngton zatwierdził sprzedaż broni dla Arabii Saudyjskiej o wartości miliarda dolarów. Nawet Francja nadal sprzedaje broń Arabii Saudyjskiej. Unia Europejska chce płacić Turcji miliardy euro za zatrzymanie przepływu uchodźców z Syrii, nie pytając w ogóle o dziwne fenomeny na granicy turecko-syryjskiej, przez którą mysz z jednym nabojem się nie przeciśnie, jeżeli adresatem są walczący Kurdowie, ale która okazuje się intrygująco porowata i nieszczelna, gdy adresatem jest Daesh. Prezydent Obama dopiero co podniósł też wysokość rocznej pomocy przekazywanej przez USA Izraelowi z trzech do pięciu miliardów dolarów.

giphy

(źródło animacji)

Przemysł zbrojeniowy nie będzie w najbliższych latach narzekał na straty. Nie będą się też skarżyć bankierzy finansujący jego operacje i obracający jego zyskami. W ich interesie zachodnie mocarstwa wybrały drogę dolewania oliwy do ognia, eskalacji przemocy i pogłębiania chaosu, pomimo iż doświadczenia z Iraku, Afganistanu i Libii powinny już były nauczyć nas, że zachodnie interwencje zbrojne otwierają tylko nowe kaskady katastrof. Nic dobrego z tego nie wyniknie.

Im więcej bomb, tym więcej bomb.

Jak długo jeszcze? Aż podpalimy cały świat?

Jarosław Pietrzak

Wieże Kongresu Narodowego w Brasilii

Brazylia: między postępem społecznym a regionalnym imperializmem

Kiedy 1 stycznia 2011 roku dobiegł końca okres jego drugiej prezydenckiej kadencji, Luiz Inácio Lula da Silva i reprezentowana przezeń Partido dos Trabalhadores byli przedmiotem zazdrosnych spojrzeń ogromnej części ideowej lewicy w różnych częściach świata. Te dwie kadencje wyglądały na jedną z największych, ba!, jedną z nielicznych success stories, jakie lewica odnotowała w tamtej wciąż neoliberalno-neokonserwatywnej dekadzie gdziekolwiek na świecie.

Lewicowy historyk Perry Anderson podsumował okres rządów pierwszego w historii tego niezwykle oligarchicznego kraju prezydenta o robotniczym pochodzeniu w tonie entuzjastycznym[1], pomimo iż bynajmniej nie zamiatał pod dywan wielkiego korupcyjnego skandalu znanego w Brazylii pod nazwą mensalão.  Lula zakończył swoją drugą kadencję ze społecznym poparciem jeszcze większym, niż to uzyskane w obydwu zwycięskich wyborach. Nie da się ukryć, to się w polityce, zwłaszcza współczesnej, często nie zdarza. Anderson podkreśla, że u źródeł sukcesu leży połączenie charyzmy Luli z siłą zorganizowanego ruchu, który go wyniósł do władzy.

Lista sukcesów rządu Luli jest długa i imponująca. Wysokie ceny ropy naftowej na rynkach światowych oraz chiński popyt na brazylijskie rudy żelaza i soję pomogły rządowi PT wyprowadzić Brazylię z długów, a nawet spłacić wszystkie zagraniczne kredyty przed terminem, a także wyjść do poziomu nadwyżki budżetowej i osiągnąć roczny wzrost PKB powyżej 4%. Bezrobocie spadło, wielki i nie tak wielki biznes też nie skarżył się raczej na zyski. Płaca minimalna rosła, miliony brazylijskich rodzin podniosły swoje położenie na materialnej drabinie. Program Zero Głodu, a przede wszystkim późniejsza Bolsa Família, przyczyniły się do poprawy sytuacji ekonomicznej w najniżej ekonomicznie usytuowanych sektorach społeczeństwa. Dały także milionom rodzin nieznane im wcześniej poczucie „wkluczenia”, włączenia w całość społeczeństwa. Program Bolsa Família powstał jako uniwersalizacja podobnych, istniejących już wcześniej, lecz znacznie mniejszych programów; polega na tym, że każda matka, która wysyła swoje dzieci do szkoły i poddaje regularnym badaniom ich zdrowie, otrzymuje comiesięczny przelew na każde z tych dzieci bezpośrednio z kont rządu federalnego w Brasilii (by ominąć ryzyko jakichkolwiek malwersacji, marnotrawstwa i nadużyć po drodze). W stosunku do okresu sprzed Luli, pod koniec jego drugiej kadencji dziesiątki milionów Brazylijczyków odczuwało poprawę swojego losu.

Rio de Janeiro

Rio de Janeiro

A jednak coś było z tym wszystkim nie tak. Kto nie chciał tego dostrzec, lub nie dostrzegał z daleka, jak choćby wielu lewicowych wielbicieli Luli w Europie, został ostatecznie wytrącony z letargu niebywałą wręcz w kraju powszechnie obowiązującej cordialidade falą protestów, jakie przetoczyły się przez „Olbrzyma” latem 2013 roku. Wszystko to, co rządom PT udało się w Brazylii poprawić, odbyło się w ramach istniejącego tam od dawna porządku własności, z całkowitym poszanowaniem dla reguł gry określonych przez ochronę interesów wielkiej brazylijskiej burżuazji. Rządy Luli i jego następczyni Dilmy Roussef nie zakwestionowały struktury własności ziemskiej ani uprzywilejowania najsilniejszych graczy ekonomicznych, a Brazylia mimo ekonomicznej poprawy pozostaje jednym z najbardziej nierównych społeczeństw na świecie. Wielu Brazylijczyków zaczęło odnosić wrażenie, że był okres poprawy, a teraz mamy „to by było na tyle”, dalej już nie awansują. Szczególnie młodzi ludzie, podobnie jak w Europie, stają wobec zupełnie nieprzyjaznego im rynku pracy, na którym niewiele dostają za własny wysiłek edukacyjny.

Programy redystrybucji wprowadzone na skalę ogólnonarodową przez rządy PT są dla wielkiej brazylijskiej burżuazji w tym kontekście jedynie drobnym ustępstwem, nie stanowiącym zagrożenia dla jej przywilejów i kosztującym niewiele w warunkach doskonałej międzynarodowej koniunktury na brazylijskie surowce. Jak wskazują ci komentatorzy, którzy krytykę wobec „transferowych” rozwiązań rządu PT formułują z pozycji lewicowych, tak naprawdę pozostają one w ramach logiki bezwględnej władzy rynku i czekania, aż jego „niewidzialna ręka” rozwiąże problemy; nie adresują one w ogóle takich problemów jak samo świadczenie fundamentalnych usług publicznych, których rynek nigdy nie rozwiązuje w sposób sprawiedliwy. Rezultatem są np. rodziny, które dostają od rządu niewielki przelew pieniędzy, pod warunkiem, że dzieci będą pod opieką lekarską, ale nigdzie w ich okolicy nie ma placówki świadczącej taką opiekę[2]. Czekając na niewidzialną rękę rynku, czekają na Godota.

Emir Sader w swojej kapitalnej panoramie sytuacji lewicy w Ameryce Łacińskiej[3], umiejscowił Brazylię i PT w kontekście całego regionu, ujmując wszystko w bardzo dialektycznych ramach. Dla niego dekada Luli była okresem rządu pod względem politycznej tożsamości hybrydycznego, z dominującym komponentem postępowym, umiejscowionym jednak w środowisku, które zostało we wcześniejszych dekadach bardzo głęboko przeobrażone (przesunięte w prawo) najpierw przez okres wojskowej dyktatury, a następnie restrukturyzacji neoliberalnej. W takich warunkach stawienie skutecznego oporu dalszym postępom neoliberalizmu i totalitarnej władzy über-rynku jest już ogromnym sukcesem, ale wyjścia poza neoliberalizm jeszcze bynajmniej nie oznacza.

Wydana niedawno po angielsku książka lewicowego urugwajskiego dziennikarza, specjalisty od współczesnych ruchów społecznych Raula Zibechiego, The New Brazil: Regional Imperialism and the New Democracy stanowi głęboką analizę bardzo niejednoznacznych przemian społecznych, ekonomicznych i politycznych w największym kraju Ameryki Południowej, napisaną z pozycji człowieka solidaryzującego się z emancypacyjnymi ruchami swojego kontynentu[4]. Całego kontynentu, bo Brazylia jest już dziś potęgą, której znaczenie i wpływy wykraczają daleko poza jej własne państwowe granice.

Wzrost znaczenia Brazylii manifestuje się nie tylko w jej awansie do pozycji szóstej największej gospodarki świata. Brazylia przechodzi dziś, jak mówi cytowany przez Zibechiego Marcio Pochmann z PT, były dyrektor Instytutu Stosowanych Badań Społecznych (IPEA), swoją trzecią historyczną próbę kapitalistycznej restrukturyzacji, tym razem polegającą na tworzeniu ogromnych grup kapitałowych w sektorze prywatnym i państwowym oraz w funduszach emerytalnych gigantycznych firm państwowych. Nieskrywanym wzorem są Chiny, zwłaszcza fakt, że spośród 500 największych dziś korporacji 150 jest chińskich; celem rządu PT jest wprowadzenie do tego grona supergigantów z Brazylii (naftowy „klejnot w koronie”, Petrobras, banki i inne instytucje finansowe, korporacje energetyczne i telekomunikacyjne, firmy budowlane i przetwórcy żywności). Brazylia konsekwentnie dąży też do zwielokrotnienia swojej kadry naukowej i ilości patentów technologicznych. Vijay Prashad, autor wybitnej książki The Poorer Nations[5], uważa, że Brazylia, choć demograficznie znacznie mniejsza niż Chiny i Indie, do nie tak dawna też bez porównania słabsza geopolitycznie niż Rosja, prowadzi obecnie najbardziej zaawansowaną dyplomację i dysponuje najbardziej wyrafinowanymi analizami współczesnych stosunków międzynarodowych ze wszystkich członków grupy BRICS.

Zibechi tak podsumowuje najważniejsze regionalne i globalne osiągnięcia rządu w Brasilii:

W 2003 Brazylia pomogła stworzyć G-20 i zorganizowała szczyt IBSA (Indie – Brazylia – Afryka Południowa). W 2004 odegrała aktywną rolę w utworzeniu MINUSTAH (Misji Stabilizacyjnej Narodów Zjednoczonych na Haiti) i przejęła dowództwo operacji wojskowych. Brazylia utworzyła G-4, wraz z Indiami, Niemcami i Japonią, mającą na celu reformę Rady Bezpieczeństwa ONZ. W 2005 miał miejsce pierwszy Szczyt Państw Południowoamerykańskich i Arabskich. W 2006 utworzony został Strukturalny Fundusz Konwergencyjny Mercosur, funkcjonujący jako fundusz transferów gotówkowych z Brazylii i Argentyny na wspieranie rozwoju mniejszych krajów takich jak Paragwaj czy Urugwaj. W tym samym roku miał też miejsce pierwszy Szczyt Południowoamerykańsko-Afrykański. W 2007 ustanowiono Banco del Sur (Bank Południa), a Brazylia i Unia Europejska podpisały strategiczne porozumienie. W 2008 zatwierdzony został Traktat Założycielski UNASUR [Unia Narodów Południowoamerykańskich]. W 2009 Brazylia podpisała porozumienia handlowe z Indiami, zinstytucjonalizowany też został sojusz BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny), a Organizacja Państw Amerykańskich została wezwana do odwołania niegdysiejszego wykluczenia Kuby. Brazylia podpisała też strategiczny sojusz z Francją, którego częścią jest daleko posunięta współpraca wojskowa. W 2010 miał miejsce pierwszy szczyt Ameryki Łacińskiej i Karaibów, w którym nie wzięły udziału Stany Zjednoczone, co pozwoliło na powołanie Wspólnoty Państw Ameryki Łacińskiej i Karaibów (CELAC). Ogólny impet w kierunku współpracy Południe-Południe spowodował, że między rokiem 2003 a 2008 obroty handlowe Brazylii z krajami Mercosur wzrosły o 222%, z Afryką o 316%, z Azją o 329%, a o 370% z krajami arabskimi. Jedyne, czego brazylijskiej dyplomacji nie udało się jeszcze osiągnąć, to pozycja stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ.[6]

W międzyczasie Brazylii udało się skłonić kraje regionu do odrzucenia amerykańskich układów o wolnym handlu, które obróciłyby prawie całą Zachodnią Półkulę w kompletną quasi-kolonię USA, na podobieństwo Meksyku w ramach NAFTA.

Zibechi punkt ciężkości swoich rozważań kładzie jednak na ambiwalentnych aspektach godnego skądinąd podziwu geopolitycznego awansu Brazylii. W celu przygotowania teoretycznego przypomina teorię sub-imperializmu, którą stworzył Ruy Mauro Marini. Po zamachu stanu w 1964 Marini, członek rewolucyjnej grupy Politica Operária (POLOP),  zmuszony był wyemigrować (żył w Meksyku i w Chile) i to na emigracji napisał swoje najważniejsze prace[7] analizujące brazylijski zamach stanu i naturę powstałego w jego (lub ich, bo potem miał miejsce jeszcze „zamach w zamachu” w 1968) wyniku reżimu jako przypadek sub-imperializmu.

Marini odcinał się od tych analiz Brazylijskiej Partii Komunistycznej (PCB), które w zamachu stanu widziały jedynie zewnętrzną (amerykańską) interwencję instalującą w Brasilii bezwolny, marionetkowy rząd. Nie ulega wątpliwości, że USA sponsorowały zamach i junta działała w ramach określonych przez amerykańskie ambicje geopolityczne („co jest dobre dla Stanów Zjednoczonych, jest dobre dla Brazylii”). Marini podkreślał jednak rolę sojuszu, jaki wytworzył się między wielką brazylijską burżuazją a elitą militarną kraju, zwłaszcza najwyższymi figurami w armii wykształconymi na Wyższej Szkole Wojennej (Escola Superior de Guerra), oraz analizował projekt polityczny wpisujący się co prawda w ramy amerykańskiego imperializmu okresu zimnej wojny, ale będący projektem zrodzonym właśnie z owego aliansu burżuazyjno-militarnego. Zrodzonym w odpowiedzi na kryzys, w jaki brazylijska gospodarka weszła w 1962 (w 1964, roku zamachu stanu, inflacja wyniosła 91%) i na rosnącą wskutek tego kryzysu temperaturę walk klasowych. Projekt polityczny aliansu burżuazyjno-militarnego polegał na tym, by akceptując dominację Stanów Zjednoczonych na Zachodniej Półkuli uczynić Brazylię wpisanym w warunki pax americana regionalnym sub-mocarstwem, ośrodkiem, który niejako pośredniczy w globalnym łańcuchu władzy i akumulacji kapitału, dzięki własnej pozycji pomiędzy globalnym centrum, któremu jest zasadniczo posłuszne, a lokalnymi słabeuszami; pozycji regionalnego imperium, dominującego nad sąsiadami i częściowo eksploatującego ich zasoby, które przechwytuje tym samym część wędrującego tak „w górę” (aż do Wall Street) kapitału. Brazylijska burżuazja, wespół ze swą elitą militarną, „przyjęła pozycję mniejszego partnera w sojuszu z obcym kapitałem”, a polityka zagraniczna dyktatury dążyła do zachowania równowagi między interesami narodowej burżuazji a hegemonią USA[8].

Zibechi wskazuje na kolosalne różnice między sytuacją Brazylii w okresie prawicowej dyktatury a projektem politycznym, który realizowany jest obecnie pod rządami PT. Projekt spod znaku Luli sytuuje się w otwartej opozycji do amerykańskich prób odzyskania terenu w Ameryce Łacińskiej. Ma na celu wykorzystanie osłabienia globalnej pozycji Waszyngtonu i dalsze wyłamywanie się spod jego dominacji. Wystarczy sobie przypomnieć stanowczość i przypominającą chwilami Chruszczowa wściekłość prezydent Roussef pomstującej na globalny program szpiegowski NSA (Brazylia zamierza całkowicie uniezależnić swój internet od amerykańskich ośrodków) czy wysiłki zmierzające do zmiany międzynarodowego położenia Kuby. Uwolniona spod jarzma zagranicznego długu, niepotrzebująca już dziś pomocy międzynarodowych instytucji finansowych, Brazylia, utrzymując formalnie poprawne stosunki, należy obecnie do najbardziej elokwentnych adwersarzy USA na arenie międzynarodowej.

Zibechi wskazuje jednak, że pod wieloma względami obecny awans Brazylii do roli niekwestionowanego regionalnego mocarstwa stanowi kontynuację tradycji wypracowanej przez organicznych intelektualistów brazylijskiej burżuazji wykształconych w kręgu Wyższej Szkoły Wojennej. Zibechi ukazuje proces „poszerzania elity rządzącej”, włączenia wysokich szczebli PT i powiązanych z nią związków zawodowych do klasy zarządzających wielkim kapitałem – poprzez kluczowe stanowiska w państwowych lub dokapitalizowanych przez państwo gigantach takich jak Petrobras czy Eletrobras, bankach, a także w funduszach emerytalnych wielkich państwowych przedsiębiorstw, które to fundusze dysponują dziś ogromnymi środkami kapitałowymi (ogromnymi już nie tylko w skali narodowej, wewnątrzbrazylijskiej).

Proces nowej kapitalistycznej restrukturyzacji Brazylii, który się w ramach takiego sojuszu sił odbywa, choć kwestionuje i rzuca wyzwanie amerykańskiej dominacji nad światowym Południem i nad Zachodnią Półkulą, jednocześnie nie kwestionuje samej idei podporządkowania Ameryki Południowej rynkom światowym, ze wszystkimi ich kaprysami, z ich tendencją do utrzymywania krajów peryferyjnych w położeniu, w którym są przede wszystkim dostawcami surowców, muszą rywalizować niskimi kosztami, itd. Tak spektakularne projekty brazylijskiego rządu, jak zupełna przebudowa sieci wodnej (rzeki, tamy, kanały) ma za zadanie nie tyle wyemancypować Brazylię czy Amerykę Południową z władzy rynków światowych, co je z nimi mocniej jeszcze zintegrować, powiększyć ich konkurencyjność w dostarczaniu na te rynki swoich produktów (póki co, wciąż dominują surowce). W tych wielkich projektach natura (Amazonia, wielkie rzeki, wszystkie kategorie naturalnych zasobów, którymi dysponuje Brazylia, a więc minerały, energia, a także cała jej bioróżnorodność – to najbardziej bioróżnorodny kraj na świecie) jest traktowana wyłącznie jako przeszkoda do techologicznego pokonania lub surowce do zmonetyzowania na rynkach światowych, bez względu na interes lokalnych społeczności czy konsekwencje ekologiczne. Tego, co się dzieje w Amazonii, Zibechi nie waha się określać mianem kolejnej fazy brutalnej kolonizacji.

Największe inwestycje, takie jak tamy czy elektrownie, cechuje też ogromna skala nadużyć w stosunku do zatrudnianych na nich nisko wykwalifikowanych pracowników, którzy wciąż czekają na to, aż ich los w „Nowej Brazylii” się poprawi. Warunki, w jakich są na takich budowach zakwaterowani, urągają jakimkolwiek standardom; są oskubywani przez rekrutujące ich agencje i oszukiwani co do przyszłych płacowych warunków zatrudnienia; skandaliczny jest też narzucany im czas pracy. Nie mogą jednak łatwo wyrwać się z takiej życiowej pomyłki, ponieważ fizycznie ciężko z takich przedsięwzięć wrócić na własną rękę (budowy są w miejscach niezwykle dalekich od ich miejsc pochodzenia, nierzadko daleko od jakiegokolwiek miasta; samodzielne przebycie w jakikolwiek sposób niektórych części Brazylii stanowi nie lada wyzwanie). A jednocześnie wielkie korporacje budowlane, takie jak Odebrecht, najbardziej bezpośredni beneficjenci takich projektów, są czołowym źródłem prywatnych dotacji finansujących działalność PT (np. na wybory prezydenckie, drugie po amerykańskich najdroższe pod względem kosztów kampanii na świecie).

Brazylijski kapitalizm dokonuje także ekspansji zagranicznej. To jest rozwiązanie, jakie brazylijska burżuazja znajduje dla strukturalnej bariery, jaką dla akumulacji kapitału zaczyna w pewnym momencie stanowić właściwy Brazylii poziom nierówności (stanowi on barierę dla popytu i konsumpcji). By nie oddawać niczego ze swoich kosmicznych wręcz przywilejów ekonomicznych w kraju, dokonuje ona ekspansji na zewnątrz, sięgając po zasoby, rynki zbytu i siłę roboczą, w wielu krajach Ameryki Południowej tańszą już niż w Brazylii. Brazylijska ekspansja na zewnątrz bywa na tyle agresywna, by generować ostry opór w krajach, których dotyczy (Ekwador, Peru, Boliwia) oraz napięcia dyplomatyczne między nimi a Brazylią. W przypadku Paragwaju, konflikty związane z kolonizacją ogromnych obszarów ziemi w tym kraju przez garstkę latyfundystów z Brazylii, spowodowały nawet „manewry” oddziałów brazylijskiego wojska w okolicach granicy.

Tak, brazylijski kapitalizm dokonuje bowiem także ekspansji militarnej. Brazylia ma ogromne ambicje związane z rozwojem swoich sił zbrojnych i z rozwojem swojego przemysłu zbrojeniowego (porozumienia z Francją zakładają ogromne brazylijskie zakupy najnowszego francuskiego uzbrojenia, np. myśliwców Rafale, ale także transfer tych technologii do Brazylii). Stanowi to część brazylijskich ambicji rozwoju wysoko zaawansowanych technologii i związanych z nimi przemysłów (Brazylia wśród celów stawia sobie m.in. dziesięsiokrotne zwiększenie do 2022 liczby patentów, osiągnięcie do tego czasu liczby 450 tys. naukowców i 5-procentowego udziału w światowej produkcji naukowej, a także potrojenie liczby inżynierów i wystrzelenie w kosmos własnych satelitów), ale jest to jednocześnie także część wykutego w murach Wyższej Szkoły Wojennej projektu budowy regionalnego imperium.

Ekspansja militarna Brazylii (Brazylia dąży także do budowy własnej broni atomowej) jest odpowiedzią na realistyczną ocenę sytuacji międzynarodowej. Co najmniej od czasu drugiej amerykańskiej inwazji na Irak jest już jasne, że Stany Zjednoczone nie chcą się pogodzić z własną słabnącą pozycją jako globalnego hegemona i gotowe są na wszystko, na każdą formę militarnej przemocy i gwałtów na prawie międzynarodowym, by perspektywę utraty władzy nad światem oddalić. Już administracja poprzednika Luli, Fernanda Henrique Cardoso, nie miała wątpliwości, że narzucona światu przez Amerykanów – jeszcze przed „wojną z terroryzmem” – „wojna z narkotykami” była jedynie pretekstem, propagandową zasłoną dymną umożliwiającą rozmieszczanie wojsk na terenie Ameryki Południowej (Kolumbia, Ekwador, Peru). To dlatego Brazylia nigdy nie udzieliła „wojnie z narkotykami” żadnego poparcia. W połowie lat 90. XX w. brazylijskie elity wojskowe amerykański „antynarkotykowy” Plan Colombia odczytywały jednoznacznie jako bezpośrednie zagrożenie dla Amazonii. W opinii brazylijskich strategów i analityków to nie jest ani przypadek, ani dobry znak, że drugą po tej w Bagdadzie największą amerykańską ambasadą jest od co najmniej dekady placówka w Bogocie, a Kolumbia to czwarty (po Izraelu, Egipcie i Iraku) odbiorca amerykańskiej tzw. pomocy wojskowej. Odkąd w 1999 Amerykanie rozmontowali Howard Base w Panamie, militarna obecność USA w regionie uległa jedynie intensyfikacji. W połowie pierwszej dekady XX w. amerykańskie Southern Command miało do dyspozycji bazy na Kubie (Guantánamo), Portoryko, w Hondurasie, Salwadorze, Ekwadorze, na Arubie i Curaçao, a także sieć 17 naziemnych garnizonów (stałe i jawne w Peru i Kolumbii oraz ruchome i „nieoficjalne” w szeregu państw karaibskich i andyjskich). Brazylijscy stratedzy i rząd PT traktują to wszystko śmiertelnie poważnie. W kwietniu 2010 roku brazylijska prasa podała, że miała miejsce największa od 1964 roku relokacja sił zbrojnych na terenie kraju – przemieszczenie ogromnej liczby wojska do Amazonii właśnie i na płaskowyż w centrum kraju. Innym szczególnie istotnym strategicznie obszarem są te części atlantyckich wód terytorialnych, pod którymi całkiem niedawno odkryto ogromne złoża ropy naftowej.

Biorąc pod uwagę, że ze wszystkich państw globalnego Południa to Brazylia prowadzi najskuteczniejszą dyplomację i dysponuje najlepszymi ekspertyzami stosunków międzynarodowych, a także mając świadomość tego, co w ostatnich dekadach spotykało inne niepokorne wobec Imperium Dolara państwa „siedzące” na ropie naftowej, obawy Pałacu Planalto i tamtejszych elit wojskowych są najprawdopodobniej całkowicie uzasadnione. Amerykański cordon sanitaire wokół największego kraju Ameryki Południowej niepokojąco kojarzy się z pętlą wojskowych instalacji, jaką Amerykanie zbudowali wokół Iranu (tyle tylko, że rozmiary Brazylii i jej położenie nad Oceanem, z niezwykle długą linią brzegową, oraz polityczny renesans sił postępowych u sąsiadów Brazylii, uniemożliwiają podobną jej gęstość). Jeżeli polityka jest sztuką możliwego, to trudno się aż tak bardzo dziwić, że rząd wywodzący się z tradycji robotniczych, socjalistycznych, którego przedstawiciele, jak choćby sama Dilma Roussef, byli w młodości więzieni i torturowani przez aparat przemocy wojskowej junty, wszedł w takiej sytuacji w pragmatyczny sojusz z elitą wojskową, która nigdy specjalnie nie zerwała z tamtymi swoimi tradycjami.

Sytuacja jest dziś otwarta. Długoterminowy rezultat tych procesów jest wciąż nieoczywisty. Jest faktem, że rząd w Brasilii porusza się w rzeczywistości, której warunki narzucone są przez potężne imperium na północy. Imperium, które przez ostatnich kilkadziesiąt lat nigdy nie wahało się nadużywać w stosunku do Ameryki Łacińskiej przemocy; wywoływało wojny domowe, finansowało prawicowe zamachy stanu, a potem przez dziesięciolecia wspierało powstałe w ten sposób dyktatury. Pryncypialny, naiwny pacyfizm Brazylii byłby jej samobójstwem, i to poszerzonym, bo pogrążającym cały kontynent. To, że Ameryka Południowa jest dziś nieporównanie bezpieczniejsza niż 20 lat temu, że USA utraciły tak wiele z dawnych możliwości instalowania tam rządów służących interesom Waszyngtonu i Wall Street, jest prawdopodbnie w decydującym stopniu zasługą asertywności Brazylii i wzrostu jej potęgi, także militarnej. Dalszy wzrost zdolności obronnych Brazylii jest warunkiem bezpieczeństwa całego kontynentu w przyszłości – wszystkie pozostałe kraje kontynentu są wielokrotnie mniejsze i tylko Brazylia ma potencjał umożliwiający długofalowe odsunięcie łap Waszyngtonu od jego bogactw. Jakikolwiek długofalowy postęp społeczny w Ameryce Południowej zależy od ukształtowania się tam autonomicznej, niezależnej od Waszyngtonu, realnie silnej władzy, zdolnej stawić odpór hegemonicznym planom USA.

Largo do Terreiro de Jesus w historycznym centrum Salvadoru

Largo do Terreiro de Jesus w historycznym centrum Salvadoru. Bezdomny mężczyzna śpi w miejscu, gdzie do lat 80. XIX w. biczowano niewolników

Jakim rodzajem mocarstwa będzie jednak Brazylia przyszłości w stosunku do swoich sąsiadów? Historia zna przypadki mocarstw cieszących się swoją pozycją bez uciekania się do przemocy wobec słabszych sąsiadów czy słabszych partnerów wymiany ekonomicznej. Teraźniejszość także zna taki przypadek: Chiny. Zibechi przestrzega jednak przed naturą ekspansywnych ambicji wielkiej brazylijskiej burżuazji, której niekoniecznie chodzi w tym wszystkim o budowę, jak już podbije sąsiednie rynki, kontynentalnego socjalizmu. Jak długo najbardziej pokrzywdzeni ekonomicznie Brazylijczycy – mieszkańcy najbardziej zaniedbanych stanów, takich jak Ceará, Maranhão czy Bahia, oraz masy bezwględnie wyzyskiwanych nisko wykwalifikowanych robotników – będą musieli czekać, aż ich los się poprawi? Kiedy Brazylia będzie wystarczająco silna i wystarczająco bezpieczna, by rozwiązanie ich dramatycznych problemów przestało być odkładane na wieczne poźniej? Zibechi szansę na utrzymanie progresywnego kursu (lub powrót do niego) – a więc na ocalenie tego wszystkiego, co warte w brazylijskiej polityce ocalenia, co koniecznie trzeba w niej ocalić – widzi w sojuszach między brazylijskimi ruchami emancypacyjnymi, ruchami obrony chłopów bez ziemi, pracowników bez kwalifikacji, Indian Amazonii, a podobnymi ruchami protestującymi przeciwko brazylijskiej ekspansi kapitalistycznej w Paragwaju, Peru, Ekwadorze, Boliwii czy Urugwaju. Razem muszą walczyć o właściwe miejsce celów społecznych w rozwojowych projektach, które dla całego kontynentu rysuje Brazylia. Razem muszą walczyć o wyznaczenie granic ekspansywnym ambicjom finansowych elit z Avenida Paulista.

Jest jeszcze jedna kwestia. Historia Brazylii znała już sojusze między ruchami lewicowymi, postępowymi, a sektorami brazylijskiej burżuazji i brazylijską armią. Jak dotąd w najbardziej krytycznych momentach armia i wielka burżuazja nie wahały się przemocą odesłać lewicy na śmietnik, do więzień i na przymusową emigrację, i przejąć całkowitą kontrolę nad całym aparatem państwa. Czy rząd PT jest jakoś na takie ryzyko przygotowany?

 Jarosław Pietrzak

[1] Perry Andreson, Lula’s Brazil, „London Review of Books” nr 7/2011 (31 marca), s. 3-12.

[2] Zob. Np. Lena Lavinas, 21st Century Welfare, “New Left Review” nr 84, Nov/Dec 2013.

[3] Emir Sader, The New Mole: Paths of the Latin American Left, przeł. (na ang.) Iain Bruce, London-New York: Verso 2011.

[4] Raúl Zibechi, The New Brazil: Regional Imperialism and the New Democracy, przeł. (na ang.) Ramor Ryan, Edinburgh-Oakland-Baltimore: AK Press, 2014.

[5] Vijay Prashad, The Poorer Nations: A Possible History of the Global South, London-New York: Verso 2012.

[6] Zibechi, dz.cyt., s. 76.

[7] Ruy Mauro Marini, Subdesarrollo y revolución, Mexico: Siglo XXI, 1974; tegoż, La acumulación capitalista mundial y el subimperialismo, “Cuadernos Políticos” 12, kwiecień-czerwiec 1977.

[8] Marini, Subdesarrollo…, s. 57-58; cyt. za Zibechi, dz.cyt., s. 29.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Bez Dogmatu” (nr 3-4/2014).

Jego nieco zmieniona wersja wchodzi w skład ebooka Notes brazylijski, dostępnego pod postacią plików PDF i MOBI.

Zdjęcia z Brazylii pochodzą z mojego fotobloga Surface and Matter.

Architektura kolonialna Ameryki Łacińskiej: detal

Alejandro Gonzalez Iñárritu: Filmowy mural o rozpadzie świata

Alejandro Gonzalez Iñárritu pochodzi z Meksyku, jednego z tych krajów, w których jak w soczewce skupiają się monstrualne sprzeczności i skrajności kapitalizmu – jako systemu światowego, w fazie globalizacji neoliberalnej. Miasto Meksyk, kolosalna stolica kraju, w której Iñárritu przyszedł na świat (w 1963 r.), skupia je w sobie ze szczególną intensywnością i na wyjątkową skalę. Aglomeracja stolicy jest domem ponad 23 mln ludzi – najbogatszego człowieka na świecie (według listy magazynu „Forbes” jest nim Carlos Slim Helu), oraz 4 mln mieszkańców największego megaslumsu na świecie. Garstka beneficjantów neoliberalnego turbokapitalizmu z jednej strony, a z drugiej warunek możliwości tempa, w jakim akumulują oni bogactwo: rosnące rzesze (dziś już 19,6% miejskiej populacji kraju, tj. 14,5 mln ludzi, zamieszkuje slumsy) ofiar reżimu akumulacji opartego na „konsensusie waszyngtońskim”.

Dotychczasowe pełnometrażowe filmy Iñárritu, z jedynym słabym punktem w postaci „21 gramów” („21 Grams”, 2003), składają się na przedsięwzięcie na miarę perspektywy poznawczej, jaką na współczesność otwiera właśnie miasto Meksyk. Razem stanowią coś w rodzaju rozległego muralu zamierzonego jako polityczna panorama systemu, w którego schyłkowej epoce żyjemy. Piszę „muralu”, bo to skojarzenie wyjątkowo usprawiedliwione dla przedsięwzięcia o takim ładunku politycznym, gdy jego twórca pochodzi z ojczyzny Diego Rivery. A „schyłkowej”, bo najnowszy film reżysera, „Biutiful”, wciąż nie rozpowszechniany w Polsce (choć pokazywany w Cannes w konkursie głównym w 2010 r., potem nominowany do Oscara i Złotego Globu) pokazuje wyraźnie, że co do możliwości „rozwojowych” systemu, który nieco ponad pięćset lat temu zaczął zdobywać świat (od hiszpańskiego podboju Meksyku i Peru właśnie), Iñárritu zgodziłby się pewnie bez wahania z Immanuelem Wallersteinem.

Pewnie na tym się nie skończy, ale jak dotąd na ten ambitny mural składają się cztery „segmenty”: 1) obraz miasta Meksyk w „Amorres perros” (2000) – jako mikrokosmos neoliberalnego „kapitalizmu do sześcianu”; 2) obraz obrzeży społecznych hegemona (w Wallersteinowskim sensie tego słowa) systemu, Stanów Zjednoczonych – w 21 gramów; 3) panoramiczny pejzaż systemu jako obejmującego całą planetę łańcucha przemocy – ekonomicznej, politycznej i nagiej, dosłownie fizycznej w „Babel” (2006); 4) wreszcie obraz postępującego próchnienia systemu na przykładzie tego, co można by nazwać „tiermondyzacją” (od tiers monde, Trzeci Świat) dotychczasowego „Pierwszego Świata” w „Biutiful” (na przykładzie hiszpańskiej Barcelony).

„21 gramów” to jedyny w tym zestawie film, który bardzo szybko się zestarzał. Skomplikowany montaż, krzyżujące się w zawikłany sposób losy bohaterów, przetasowana chronologia, składniki siły „Amores perros” i „Babel” – tu sprawiają przykre wrażenie, że mają za zadanie głównie maskować podlaną przesolonym sosem „egzystencjalnym” emocjonalną pretensjonalność rysunku bohaterów. Którego nie są w stanie uratować nawet znakomici aktorzy (Sean Penn, Naomi Watts, Benicio Del Toro, Charlotte Gainsbourg). Oglądany ponownie po latach, film cierpi też na przerażające dłużyzny. Jeżeli mniej lub bardziej miało w nim chodzić o ukazanie społeczno-ekonomicznego rozkładu odległych od Wall Street prowincji kapitalistycznego imperium (niektórzy z bohaterów nie pamiętają czasów stałej pracy), który to rozkład przejawia się także ożywieniem sekciarskiej religijności czy duchowością New Age i okolic, to film niemal staje się częścią tego ostatniego zwłaszcza problemu niż odpowiedzią nań, albo choćby jego przekonującym bądź ciekawym opisem. Pozostałe trzy „segmenty” tej rozległej panoramy są bez porównania ciekawsze.

Obieg zamknięty

System, w którym żyjemy, funkcjonuje u Iñárritu jako zamknięty obieg przemocy, w którym każdy zajmuje miejsce bądź ofiary, bądź oprawcy, bądź jedno i drugie na raz, w stosunku do różnych ludzi, z którymi wchodzi w społeczne interakcje. Nie ma specjalnie ucieczki, każde miejsce w strukturze społecznej jest miejscem w niekończącym się (bo domkniętym z każdej strony) łańcuchu – czy też sieci – przemocy. Marzenie o tym, by się z tego zaklętego kręgu wyrwać, jest w świecie Iñárritu dość powszechne. Na chwilę, na idyllę wesela syna po meksykańskiej stronie granicy; w równoległy do rzeczywistości świat spektaklu poprzez włączenie własnego ciała w cyrkulację ikonosfery; na zawsze, gdzieś daleko, „porywając” bratu bitą przez niego żonę; zarabiając szybko choć ryzykownie stosunkowo duże pieniądze; uciekając na czas jakiś od rzeczywistości w podróż do Maroka. Za każdym razem albo okazuje się to złudą, albo kończy katastrofą. Wyjścia albo okazują się zaryglowane od zewnątrz, zabite deskami, albo prowadzą donikąd. Albo uchylają się na chwilę, na tyle długą, byś łapczywie wystawił przez nie dłoń lub nawet stopę, ale po to tylko, by z hukiem ci się na nich zatrzasnąć, pozostawiając bolesne, często trwałe obrażenia.

Przemoc fizyczna jest tu tylko jednym z wielu możliwych wcieleń przemocy. W niektórych środowiskach jej wulgarna postać stanowi porządek dnia. W „Amores perros” mężczyźni ze społecznych dołów ścierają się co chwilę niczym psy, z których walk niektórzy z nich żyją, rywalizując o jednorazowe źródła gotówki, do której zawsze jest trochę za dużo pretendentów, czasem o kobiety, w które i z którymi chcieliby uciec od bolesnej zasady rzeczywistości. Na kobietach z tych samych sektorów społeczeństwa lądują z kolei razy ich sfrustrowanych mężów (los Susany z bratem Octavia); one to znoszą, bo zajmując tak słabą pozycję społeczno-ekonomiczną, nie wiedzą, dokąd by w ogóle uciec, a do miejsca i męża przywiązują ją tradycyjne struktury rodzinnego posłuszeństwa i opium religii, jedyne dostępne im – choć tak wybrakowane – protezy bezpieczeństwa.


„Babel”: Brad Pitt i Cate Blanchett

Metastrukturą, tym, co rozstawia miejsca i w konsekwencji modeluje, konfiguruje i funkcjonalizuje wszystkie inne „tryby”, w jakich deklinacji podlega przemoc, jest organizująca świat przemoc ekonomiczna (późnego) kapitalizmu. To ona trzyma plebejskich bohaterów „Amores perros” pod bezwzględnym butem wiecznego prekariatu, skakania od fuchy do fuchy, życia z podkręcania w psach agresji, eksploatowanej w nielegalnych widowiskach. Amelię w „Babel” zmusza do spędzenia produktywnej części swego życia z dala od rodziny, po potężniejszej stronie granicy meksykańsko-amerykańskiej, na zawsze nie-u-siebie (co podkreśla wciąż utrzymywany dystans do języka angielskiego). Przemoc światowego układu sił ekonomicznych przygnała w „Biutiful” afrykańską dziewczynę do pracy na czarno w Hiszpanii, a wędrujących za pracą chińskich robotników wydała na pastwę jeszcze większej przemocy, pozornie tylko (i na tragicznie krótką metę) wynagradzając to być może nieco lepszymi pieniędzmi, w stosunku do tego, co być może udałoby im się zarobić u siebie.

Łatwo rozpoznać, gdzie znajdują się ośrodki siły. Ich mieszkańcy, jak państwo Jones w „Babel”, mogą oddawać się dobrze wynagradzanej samorealizacji, w poszukiwaniu siebie i w celu zaleczenia ran na związku udawać się w podróże do egzotycznych krajów, bo pracę opiekuńczą (opiekę nad dziećmi i domem) mogą oddelegować na imigrantkę. Ośrodki władzy ekonomicznej przemoc ekonomiczną podtrzymują strukturami zinstytucjonalizowanej przemocy militarnej i prawnej (policja, która aresztuje Amelię za zbrodnię pracy sans papiers; odór „wojny z terroryzmem”, unoszący się nad całym filmem, czyni chłopców bawiących się strzelbą – głupio, nierozważnie i fatalnie w skutkach, ale jednak zaledwie bawiących się – ryczałtem terrorystami strzelającymi do Amerykanów).

Krótkie spięcia

Przemoc – która na poziomie stosunków ekonomicznych (z wyzyskiem i wywłaszczaniem jako ich regułami), władzy politycznej, prawa i jego aparatu, jest u Iñárritu niczym innym jak strukturalną zasadą rzeczywistości, „porządku” społecznego – wyładowuje swój nadmiar w gwałtownych krótkich spięciach. Zderzają się w nich nierzadko podmioty na co dzień zajmujące często na tyle odległe miejsca w strukturze tych stosunków, że się nawzajem nie spotykają, a nierzadko i nie dostrzegają. Żyją w odległych częściach meksykańskiej megametropolii lub po przeciwnych stronach Atlantyku lub Pacyfiku. Takim spięciem może być dramatyczny wypadek samochodowy, który stanowi centralny punkt „Amores perros”.

Może nim być wystrzał rekwizytu Czechowa. Karabin to element łączący wszystkie zbiegające się w „Babel” ludzkie historie, tak jak samochodowa kolizja zderzyła ludzkie historie w „Amorres perros”. W przeciwieństwie do wypadku we wcześniejszym filmie, karabin zderza z sobą ludzi odległych od siebie nie tylko klasowo, ale i na co dzień także geograficznie. Nawet sam feralny strzał oddany jest przez nie zdających sobie sprawy z mocy trzymanego w rękach narzędzia chłopców – z oddali, do wyglądającego stamtąd jak zabawka autobusu wiozącego turystów zza Atlantyku i z Europy. Przed laty przez turystę z jeszcze innej części świata, bo z Japonii, został on podarowany marokańskiemu pasterzowi, którego nigdy na takie podróże stać nie było.

W tym miejscu „Babel” i „Amorres perros” się dopełniają – wcześniejszy film pokazuje późny kapitalizm skondensowany w jednym, monstrualnych rozmiarów mieście, drugi ujmuje go z godnym samego tego systemu rozmachem geograficznym, spojrzeniem obejmując cztery kraje na trzech kontynentach, zajmujące różne pozycje i pełniące różne funkcje w globalnym rozdaniu sił i sił braku. Pokazując jednocześnie, w jak bolesny sposób losy ludzkich istot na całym świecie uzależnione są od tego rozdania, jak nieznaczące dla jednych posunięcia i gesty skutkują dla innych katastrofami. Tym, co wiąże wszystkich ludzi na całym świecie jest przemoc stosunków społecznych, w których żyją.

Koniec świata, jaki znamy

Główny bohater najnowszego „Biutiful”, Uxbal jest śmiertelnie chory i ze smutną akceptacją oczekuje momentu własnego odejścia, pragnąc jedynie w międzyczasie zostawić swoim dzieciom jak najwięcej pieniędzy, bo na matkę dzieci, narkomankę Anę, specjalnie w dziele zapewnienia im jakiejkolwiek przyszłości nie liczy. Uczynienie protagonisty człowiekiem umierającym nie jest tu jednak w żadnym razie pługiem ustawionym, by orać poletko metafizyki. Umieranie bohatera jest raczej odbiciem – bądź metaforą – postępującej degradacji całości świata, w którym bohater (jeszcze) żyje. A my, na nasze nieszczęście, razem z nim.


„Biutiful”: Javier Bardem

Akcja filmu umiejscowiona jest w jednym z najbardziej znanych wielkich miast Pierwszego Świata, jednej z kulturalnych metropolii Europy, słynącej na świat cały ze swej urody i obiektów architektonicznych przyciągających tłumy turystów. Tylko że w filmie takiej Barcelony niemal nie widzimy. Długo potrwa, zanim gdzieś na horyzoncie zamajaczy słynna sylwetka La Sagrada Familia. Przez kawał filmu widz, który nie zna hiszpańskiego, nie rozróżnia jego odmian i dialektów, skłania się raczej ku wrażeniu, że rzecz się dzieje gdzieś w Ameryce Łacińskiej i gdy nagle pada nazwa Barcelony, ma wrażenie, że coś tu się nie zgadza.

Boczne ulice, nocne kluby, podejrzane speluny – mogłyby znajdować się w jakimkolwiek biednym mieście na zachodniej półkuli, w którym mówią po hiszpańsku, bo świat, w którym żyją bohaterowie nie styka się nawet jakoś bardziej konkretnie z Barceloną „oficjalną”. Trudno się tu doszukać kogoś żyjącego całkowicie w ramach gospodarki formalnej – praca jest na czarno, są szemrane fuchy i załatwianie usług i przysług, sprzedane raz to narkotyki, innym razem zdesperowana i gotowa za trochę pieniędzy na wszystko siła robocza z Chin. Pieniądze, nawet duże sumy, kursują w filmie w wulgarnej postaci przekazywanej z rąk do rąk – w kopertach, plikach, a nawet torbie – papierowej gotówki. Karty płatnicze i przelewy bankowe wydają się nie występować.

Bohaterowie filmu, tak jak nie ogarniają przestrzeni, w której żyją, poznawczą mapą, siatką określonych punktów odniesienia (miasto jest tu przestrzenią bez sensu, bez celu i znaczących punktów orientacyjnych), tak nie mają już oparcia w jakimkolwiek ogólnie racjonalnym światopoglądzie – albo utracili do takowych zaufanie lub wiarę w ich znaczenie. Jak z ortografią słowa w obcym (choć dominującym) języku w tytule filmu. Pogrążają się w „nowym średniowieczu” wiary w duchy, gubią rozumienie rzeczywistości w malignie irracjonalizmów.

„Biutiful” to obraz procesu sygnalizowanego już od lat choćby przez Noama Chomsky’ego: włączania i ekspansji enklaw Trzeciego Świata w granicach Pierwszego. Tiermondyzacji Pierwszego Świata. Najpierw zapadł się „Drugi Świat” („Blok Wschodni”), a dziś – stopniowo, krok po kroku, kapitalizm odsłania takie swoje oblicze, jakie znał Oliver Twist, już także tuż pod naszym nosem, tuż przed oczyma tej części ludzkości do niedawna znacznie bardziej uprzywilejowanej i przekonanej, że „takie rzeczy” to już historia.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie w polskiej edycji miesięcznika Le Monde diplomatique w listopadzie 2011.

 

 

Bombaj na mapie

Pomaluj mnie na żółto: Rang De Basanti

Polscy żurnaliści twierdzą, że indyjskie kino popularne jest eskapistyczne i konserwatywne. „Dowodu” na ów eskapizm dostarcza im zwykle ogromna ilość muzyki w filmach bollywoodzkich, a na konserwatyzm – to, że się w nich nie pokazuje seksu. Bardziej niż o indyjskich filmach, świadczy to jednak o poziomie intelektualnym polskich dziennikarzy. Lansowane przez naszych żurnalistów frazesy na temat tego kina mają charakter rasistowskich uprzedzeń i wyrastają z założenia: „jeśli tak za tym szaleją jacyś nieoświeceni blaskiem zachodniej cywilizacji Indusi, Azjaci, Murzyni czy inni Arabowie, to dopiero musi być szajs”.

„Rang De Basanti”, tegoroczny indyjski kandydat do Oscara w kategorii „najlepszy film zagraniczny”, pokazywany już na wielu festiwalach międzynarodowych, jest doskonałym przykładem zarówno na to, jak błędne są to wyobrażenia, jak i na to, jak elastyczna, rozciągliwa, dynamiczna i żywa jest formuła kina bombajskiego. Tytuł nawiązuje do zwrotu „main rang de basanti”, co w języku hindi dosłownie znaczy „pomaluj mnie na żółto”, a metaforycznie wyraża gotowość podmiotu do poświęcenia się w imię wartości wyższych. Barwa żółta, która jest kolorystyczną dominantą filmu, symbolizuje bowiem w kulturze indyjskiej ofiarę i poświęcenie[1]. Rzecz jest bowiem o ofierze.

Jako że jestem nawiedzonym bolly-maniakiem, który złapał bakcyla już dwa lata temu, od dawna słyszałem różne wieści o „Rang De Basanti”. Z reguły jednak mówiły one, że jest to film krytykujący postawę współczesnej indyjskiej młodzieży, której brakuje patriotyzmu i, pochłonięta czczym imprezowaniem, nie potrafi się ona poświęcić dla kraju, jak to robiły wcześniejsze pokolenia. Brzmiało to, jakby zanosiło się na film nacjonalistyczny. Ku mojemu bardzo przyjemnemu zaskoczeniu ten znakomicie skonstruowany i opowiedziany film (efektowne klamry, antycypacje i paralele) okazał się zupełnie inny.

Sue (Alice Patten) jest młodą angielską dziennikarką i filmowcem. Jej dziadek w latach 20. XX wieku był oficerem brytyjskim w Indiach, w których zetknął się z ruchem rewolucyjnym pragnącym wyzwolić subkontynent z kolonialnej zależności od kapitalistycznego imperializmu Londynu. Zostawił jej z tego okresu pamiętniki, w których dał wyraz swojego podziwu dla moralnej siły ludzi, z którymi z urzędu miał obowiązek walczyć. Zafascynowana tymi postaciami Sue przyjeżdża do Indii, by zrobić o ludziach ze wspomnień dziadka film. W New Delhi przebywa w towarzystwie młodych ludzi, studentów uniwersytetu, z których jeden ładniejszy od drugiego. Jest wśród nich Pendżabczyk Daljeet, zwany DJ, którego gra wielki Aamir Khan, a w którym Sue z wzajemnością się zakocha. Jest muzułmanin Aslam (Kunal Kapoor). Jest syn biznesmena Karan (Siddarth Narayan). Jest także Sonia (Soha Ali Khan Pataudi), która wkrótce zaręczy się z pilotem wojskowym Ajayem (Madhavan). I Sukhi (Sharman Joshi), który nie ma szczęścia u dziewczyn. Szok dla Sue stanowi fakt, że ci młodzi ludzie (może oprócz Sonii) w ogóle nie traktują poważnie historii, którą ją przywiodła tutaj z drugiego końca świata. Wszystko to zbywają żartami, cynizmem i sarkazmem, choć widać, że dobre z nich chłopaki. Są dokładnie w wieku, w którym kilkadziesiąt lat wcześniej bohaterowie opowieści z zeszytów angielskiego oficera oddali życie, by wypędzić Imperium Brytyjskie z Indii. Angielka namawia ich do tego, by to oni zagrali rewolucjonistów w jej filmie.

Indyjskie klasy dominujące usiłują nierzadko rozgrywać napięcia społeczne przy pomocy rozmaitych obskuranckich integrystycznych atawizmów, z których największemu na imię Hindutva. Skłoniły one Geralda Jamesa Larsona do napisania słynnej książki o cierpieniach współczesnych Indii spowodowanych religią[2]. Struktura indyjskiej kultury, najbardziej pluralistycznej i najbardziej otwartej, jaka kiedykolwiek istniała, stawia jednak tym dążeniom i nurtom dość silny opór. Jak na kraj będący na 112 pozycji pod względem poziomu życia, nękany licznymi problemami typowymi dla trzecioświatowego kapitalizmu zależnego, wszelkie fundamentalizmy mają tam zdumiewająco wąski charakter, np. w porównaniu ze światem muzułmańskim, co podkreślają wszyscy zajmujący się przedmiotem (choć oczywiście ze względu na demograficzne rozmiary Indii, w liczbach bezwzględnych nie są to ilości małe)[3].

„Rang De Basanti” w pewnym sensie odbija to napięcie między próbami kierowania problemów społecznych na drogę nacjonalistycznej i integrystycznej instrumentalizacji, a oporem indyjskiej kultury przed tym procesem. W takim mianowicie sensie, że choć słowo „patriotyzm” pada tutaj ładnych parę razy, a pilot Ajay chowany jest z flagą państwową i wojskowymi fanfarami, film cały czas uparcie odwraca wszystko w inną stronę, pacyfikuje nacjonalistyczną interpretację rzeczywistości. Pokazuje, że integryzm jest artykulacją rzeczywistych problemów, tyle że zupełnie chybioną. Rewolucjoniści z czasów brytyjskiego Radżu czytają tu w celi Lenina, a nie jakichkolwiek nacjonalistów. Podnoszą rękę na Imperium według formuły „lud przeciwko imperializmowi”, a nie „naród przeciwko narodowi”, czyli tak jak właśnie postępował indyjski ruch wyzwoleńczy. Widoczny jest klasowy charakter antagonizmu: między masami ludowymi społeczeństw peryferii kapitalistycznego systemu-świata, do których należą od XIX wieku Indie[4], a klasami dominującymi społeczeństw centrum systemu z jednej strony i klasami dominującymi wewnątrz tych społeczeństw z drugiej. Dokładnie jak w analizach Małowista[5] i teorii Wallersteina[6]. „Rang De Basanti” przedstawia analizę napięć we współczesnym społeczeństwie indyjskim zdumiewająco odważną i przenikliwą. A jest to przecież film z najgłówniejszego mainstreamu indyjskiego kina popularnego, jak o tym świadczy choćby obsada, zrealizowany mimo wszystko w ramach formuły kina bombajskiego, stawiającego na specyficzną żywiołową widowiskowość górującą nad szczegółem psychologicznym czy realizmem rozumianym na sposób zachodni, z obowiązkową ogromną rolą muzyki i piosenek, swoją drogą znakomitych (autorem muzyki jest słynny A. R. Rahman).

Prawdziwym przedmiotem krytyki nie jest tutaj bynajmniej współczesna młodzież indyjska a skompradoryzowane klasy dominujące społeczeństwa indyjskiego. Brak zainteresowania młodzieży szerszymi problemami społecznymi, jej zainteresowanie przede wszystkim własnymi sprawami i imprezowaniem w dobrym towarzystwie, są tu pokazane jako postawy celowo wytworzone przez kompradorską burżuazję, w której żywotnym interesie leży społeczna i polityczna obojętność młodzieży. Obojętność ta stanowi bowiem gwarancję bezpieczeństwa dla burżuazji i klasy politycznej postępujących wbrew obiektywnemu dobru reszty społeczeństwa. W filmie reprezentuje to pojawiająca się co jakiś czas sieczka telewizyjna, nie proponująca wiele ponad to, w co się ubrać, co kupować i która dziewczyna ładniejsza. Ale nie tylko. Jeszcze bardziej dobitnie pokazuje to przykład ojca Karana, który zamieszany jest w machlojki z zakupem samolotów dla indyjskiej armii. Wychowuje on swojego syna w postawie egoizmu i obojętności społecznej, planując dla niego wyjazd na któryś z amerykańskich uniwersytetów; żeby się nie męczył bez potrzeby w tym biednym i skorumpowanym kraju. Za sytuację kraju odpowiadają jednak jego elity, do których ojciec Karana sam należy, a w korupcji ma osobiście spory udział, o czym jednak jakoś zapomina.

Jednym z bohaterów jest też Laxman (Atul Kulkarni), pochłonięty fundamentalistycznym szałem Hindutvy, pragnący bronić Indie przed wpływami kultury Zachodu z jednej strony, a z drugiej przed obecnością muzułmanów, którzy dla niego są Pakistańczykami, nawet jeśli nigdy w Pakistanie nie byli, i którym odmawia on prawa do „indyjskości”. Reżyser Rakesh Omprakash Mehra pokazuje, że impulsy integrystyczne rodzą się w samym społeczeństwie Indii, w niektórych jego kręgach, w odpowiedzi na rzeczywiste problemy, z jakimi się borykają, ale główną rolę w wytwarzaniu i manipulowaniu nimi odgrywają klasy dominujące. Reprezentuje je tu polityczna poczwara, która manipuluje Laxmanem i innymi tego rodzaju ludźmi, podpuszcza ich do integrystycznych rozruchów, a nawet za to płaci. A wrogość wobec muzułmanów powoduje defensywną wrogość i wyobcowanie samych muzułmanów, którzy, jak ojciec Aslama, bardzo boleśnie to odczuwają.

Jak każdy film bollywoodzki, „Rang De Basanti” posługuje się mocnymi środkami wyrazu. Sekwencja piosenki „Khalbali” składa się ze zmontowanych na przemian, zderzonych z sobą, ujęć rewolucjonistów z lat 20., katowanych w kolonialnym więzieniu, z ujęciami bawiących się i tańczących przy tej piosence młodych ludzi we współczesnych Indiach. Muzułmanin Aslam, tańcząc i śmiejąc się, pisze wtedy sprayem na murze hasło „Inquilab Zindabad!” („Niech żyje rewolucja!”), za które jego rówieśnicy w czasach brytyjskiego Radżu płacili bardzo wysoką cenę. To, że Karam, Aslam, DJ, Sukhi i Sonia żyją w epoce, w której mogą to na murze napisać bezpiecznie i bezkarnie, wzmaga ich poczucie, że nie ma już wyższych spraw, którym byłoby trzeba w podobny sposób się poświęcić. Do czasu.

Praca nad rolami i nad filmem Sue stopniowo nie tyle może otwiera im oczy, co przygotowuje ich do otwarcia oczu w momencie, gdy ich przyjaciel a narzeczony Soni, Ajay, zginie w samolocie. W wyniku procesów korupcyjnych w Ministerstwie Obrony armia zakupiła wiele wadliwych maszyn. Ajay latał jedną z nich. By zatuszować sprawę i oddalić podejrzenia od siebie, minister próbuje nawet przedstawić Ajaya jako pilota nieodpowiedzialnego, który spowodował nieszczęście własną głupotą, co dolewa oliwy do ognia, gdyż Ajay nie tylko był pilotem nagradzanym, ale zginął w jakimś stopniu w wyniku tego, że za wszelką cenę chciał uniknąć upadku samolotu na osiedla mieszkalne, na co się zanosiło; uratował więc wiele ludzkich istnień. Manifestacja ludzi domagających się śledztwa, ujawnienia prawdy i pociągnięcia winnych (polityków) do odpowiedzialności spotyka się z brutalną odpowiedzią ze strony państwowego aparatu represji. To oznacza przebudzenie bohaterów, nawet integrysty Laxmana, który widzi, że wojsko zostało wysłane na manifestantów przez polityka, któremu ufał.

Samir Amin pisze, że indyjski ruch wyzwoleńczy wyszedł ze słusznego założenia, że wyzwolenie z kleszczy imperializmu musi się odbyć poprzez wyzwolenie narodowe z zależności od Wielkiej Brytanii. Problem polega jednak, jego zdaniem, na tym, że na tym poprzestano, zachowując strukturę społeczną peryferyjnego kapitalizmu zainstalowaną w Indiach przez brytyjski Radż[7]. Klasy dominujące uległy kompradoryzacji czyli stały się pośrednikami między centrami kapitału a terytorium, na którym mają pozycję dominującą i w pośrednictwie tym reprezentują interesy światowego kapitału wbrew interesowi własnych społeczeństw. Albo inaczej: czerpią na swoim terytorium korzyści z niekorzystnego położenia reszty swojego społeczeństwa w obrębie światowego systemu kapitalistycznego, przez co w ich żywotnym interesie leży utrwalanie tego niekorzystnego położenia całości. W filmie Mehry jest kilka bardzo mocnych scen, w których przedstawiciele kompradorskiej burżuazji i klasy politycznej oraz ich aparat represji ukazani są jako bezpośredni następcy kolonizatorów. Są oni zdefiniowani jako wrogowie reszty indyjskiego społeczeństwa. We śnie jednego z bohaterów wydający rozkaz strzelania do cywilów angielski oficer przeistacza się nagle we współczesnego ministra obrony, który wykrzykuje wciąż ten sam rozkaz, co wcześniej brytyjski wojskowy.

Grupa zrozpaczonych i rozwścieczonych studentów bierze w końcu sprawę w swoje ręce. Zabijają ministra a Karan morduje też zamieszanego w szwindle z handlem samolotami ojca. Jest to jeden z najtrwalszych i najmocniejszych toposów indyjskiej kultury: odebranie życia ukochanej osoby przez podmiot posiadający po temu swego rodzaju symboliczne uprawomocnienie[8]. Topos ten powraca często w indyjskim kinie (np. w tamtejszym filmie wszech czasów, „Mother India” Mehbooba Khana z 1957 roku, z legendarną Nargis w roli głównej, matka zabija syna). Motywowane egoizmem, partykularyzmem i chciwością zbrodnie w białych rękawiczkach popełniane przez ojca dają Karanowi prawo a nawet swego rodzaju obowiązek ukarania go przez odebranie mu życia. Karan w ten sposób odcina się też symbolicznie od ideologii samolubnego ekskluzywizmu, w której usiłował go wychować ojciec.

Aparat represji klas panujących w postaci oddziałów antyterrorystycznych uderza na tych kilku bezbronnych chłopców z absurdalnie ogromną siłą nastawioną od początku na ich bezwzględną eliminację, nawet jeśli się poddadzą i staną z rękami podniesionymi do góry. Można powiedzieć, że twórcy komentują tutaj użytek, jaki z antyterrorystycznej retoryki robią aparaty państwa na całym świecie, to znaczy wykorzystują ją do poszerzania tylnymi drzwiami zakresu swojej coraz bardziej niedemokratycznej i antydemokratycznej władzy.

Larson za podstawowy wyznacznik ciągłości indyjskiej kultury uznaje paradokslanie jej nieciągłość („discontinuity as continuity”)[9], co oznacza, że pozostaje ona sobą przez permanentną zmianę i zdolność pomieszczenia w obrębie samej siebie nieskończonej ilości składników, które bezustannie wchłania. Amartya Sen na dowód tego, jak bardzo pluralistyczna jest indyjska kultura, podaje czasem taki przykład, że z jednej strony jest to kultura, która wydała największą na świecie literaturę religijną (sama tylko „Mahabharata” jest siedem razy dłuższa niż „Iliada” i „Odyseja” razem wzięte), ma również jedną z największych i najstarszych ateistycznych i materialistycznych tradycji intelektualnych[10] (np. tzw. lokajata). To może trochę wyjaśnia, jak w formule kina bombajskiego, niezbyt realistycznej z natury, bo wyrastającej z takiej właśnie tradycji indyjskich sztuk widowiskowych[11], można było mimo wszystko pomieścić te wszystkie społeczne obserwacje. Intelektualny rozmach „Rang De Basanti” jest bowiem zdumiewający. W Indiach ten marksistowski w gruncie rzeczy film powstał w samym centrum popularnego show-biznesu. W Polsce nawet najbardziej snobujący się na ambitnych filmowcy nie mają odwagi choćby spojrzeć w takim kierunku, a co dopiero w nim pójść.

Przypisy:

[1] http://www.imdb.com/title/tt0405508/trivia

[2] Gerald James Larson, India’s Agony over Religion, Albany 1995.

[3] Zob. np. Samir Amin, India, a Great Power?, “Monthly Review” February 2005.

[4] Zob. Mike Davis, Late Victorian Holocausts. El Niño Famines and the Making of the Third World, London/New York 2001.

[5] Marian Małowist, Wschód a zachód Europy w XIII-XVI wieku. Konfrontacja struktur społeczno-gospodarczych, Warszawa 1973. Idem, Europa i jej ekspansja XIV-XVII w., 1993. Idem, Europa a Afryka Zachodnia w dobie wczesnej ekspansji kolonialnej, Warszawa 1969. I inne.

[6] Immanuel Wallerstein, The Modern World-System, vol. I: Capitalist Agriculture and the Origins of the European World-Economy in the Sixteenth Century. New York/London, 1974. Idem, The Modern World-System, vol. II: Mercantilism and the Consolidation of the European World-Economy, 1600-1750. New York 1980. Idem, The Modern World-System, vol. III: The Second Great Expansion of the Capitalist World-Economy, 1730-1840’s. San Diego 1989. Idem, The Capitalist World-Economy. Cambridge 1979. I inne.

[7] S. Amin, op. cit. M. Davis, op. cit.

[8] Vijay Mishra, Bollywood Cinema. Temples of Desire, New York/London 2002, s. 86.

[9] G. J. Larson, op. cit., s. 44-141.

[10] Amartya Sen, Human Rights and Asian Values: What Lee Kuan Yew and Le Peng don’t  understand about Asia, “The New Republic”, July 14, 1997.

[11] Na temat estetyki indyjskich sztuk widowiskowych zob. Bharata Muni, The Nātyaśāstra. A Treatise on Hindu Dramaturgy and Histrionics, tłum. Manomohan Ghosh, Calcutta, 1961-67 (tekst fundamentalny indyjskiej estetyki, z II wieku p.n.e.). Maria Krzysztof Byrski, Concept of Ancient Indian Theatre, New Delhi 1974. Marzenna Jakubczak, Estetyka indyjska, [hasło w:] Powszechna Encyklopedia Filozofii, t. 3, Lublin, s. 232-239. Krzysztof Renik, Kathakali. Sztuka indyjskiego teatru, Warszawa 1994. Idem, Śladem Bharaty, Warszawa 2001. Farley Richmond, Teatr w Południowej Azji, [w:] Historia teatru, red. John Russell Brown, tłum. Hanna Baltyn-Karpińska, Warszawa 1999. Na temat estetyki indyjskiego kina w tym kontekście: V. Mishra, op. cit. Jarosław Pietrzak, Co Bollywood ma wspólnego z kiczem?, „Panoptikum” 2006 nr 5 (12);

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie w roku 2006 na nieistniejącej już stronie Ecriture.com.pl oraz Lewica.pl. Film trafił później do dystrybucji w Polsce pod tytułem Kolor Szafranu.

Powrót Polski na peryferie

Klasa zarządzająca polską transformacją dba o to, żeby reszta zarządzanego społeczeństwa, która albo na transformacji nic nie zyskała, albo – w większości – straciła, nie uzyskała dostępu do narzędzi pozwalających zrozumieć, co się w Polsce tak naprawdę działo przez ostatnie 20 lat. Reprezentujące interesy i punkt widzenia klas posiadających polskie media i domy wydawnicze oraz zaciągnięci na służbę w nich dziennikarze, publicyści, a nawet „naukowcy”, z okazji dwudziestolecia prześcigają się w układaniu hymnów ku czci obalenia komunizmu i triumfalnego dwudziestolecia, które nastąpiło w konsekwencji tego fundującego wydarzenia. Na polskim rynku wydawniczym jedyną wyjątkową w tym kontekście książką są „Stracone szanse? Bilans transformacji 1989-2009”, zbiorowa publikacja pod redakcją Piotra Szumlewicza i Jakuba Majmurka.

Gdyby nie książka Jacka Tittenbruna o złodziejskiej prywatyzacji, można by powiedzieć, że większe autorskie opracowania najnowszej historii Polski, dotyczące czy to całościowo tego okresu, czy jego istotnych aspektów, pisane z pozycji krytycznych, a więc wyjaśniających, dlaczego – skoro jest tak świetnie – kraj musiały w poszukiwaniu chleba i jakichkolwiek perspektyw na przyszłość opuścić miliony ludzi, pozostają jak dotąd raczej specjalnością autorów zagranicznych. Do wydanych już po polsku Elizabeth Dunn („Prywatyzując Polskę”) i Davida Osta („Klęska Solidarności”), dołączyła właśnie profesor ekonomii politycznej na University of Hertfordshire, Jane Hardy.

Najnowsza książka autorki, wydana przez Pluto Press „Poland’s New Capitalism”, nie jest pierwszym zetknięciem się autorki z problematyką naszego kraju. Dwie jej prace analizowały przekształcenia Wrocławia[1]. Wraz z Alem Rainniem opublikowała już w 1996 roku książkę o restrukturyzacji Krakowa[2], a wraz z Alison Stenning i Wiesławą Kozek prace o specyficznych konsekwencjach neoliberalnej nawałnicy ponoszonych przez polskie kobiety[3]. Jest też autorką opracowań dla Międzynarodowej Organizacji Pracy i innych prac na temat naszej części Europy.

Uderza kombinacja zwięzłości jej najnowszej książki (tekstu głównego jest zaledwie nieco ponad dwieście stron) z szerokością perspektywy i uporządkowaniem bardzo bogatego materiału. Hardy zgromadziła obszerną bibliografię z różnych punktów widzenia, a także spory materiał z własnych badań terenowych. Pisze nieraz o szczegółowych wydarzeniach i procesach, ale po to, by wpisać je i za ich pomocą zilustrować procesy, które przedstawia niezwykle kompleksowo i systemowo. Książka, pomyślana dla odbiorcy anglosaskiego, na którego nawał niemożliwych dla niego do zapamiętania w zbyt dużych ilościach polskich nazwisk mógłby działać paraliżująco, w zamian za ich odcedzenie koncentruje się na klasowej analizie procesów, dzięki czemu zyskuje ogromną przejrzystość. Przejrzystość, dzięki której aż prosi się o to, by któreś z lewicowych polskich wydawnictw zainteresowało się tą pozycją dla polskiego czytelnika, któremu przyniosłaby znakomitą odtrutkę na intensywną propagandową narrację neoliberałów o transformacji. Przydałoby się to zwłaszcza młodym Polakom, którzy chcieliby zrozumieć, dlaczego, skoro to był taki sukces, połowa ich rówieśników musiała emigrować.

Hardy rozpoczyna swój wywód od przedstawienia zarysu klasowej historii PRL, serii kryzysów ekonomicznych wyznaczających rytm tej historii i całkowitego załamania się gospodarki naszego kraju (podobnie jak innych krajów Europy Wschodniej) w latach 80. Załamanie to zmusiło 640 tysięcy ludzi do poszukiwania pracy za granicą. Zwraca uwagę na dwa rodzaje ograniczeń systemowych gospodarki i społeczeństwa PRL. Jedno to narzucona przez Zachód zabójcza rywalizacja ekonomiczna, ze szczególnym udziałem zbrojeniowej, która powodowała, że owoce bezprecedensowego na tym terenie wzrostu gospodarczego kierowane były w zbyt dużym stopniu na motywowaną tą rywalizacją reinwestycję i akumulację, a w zbyt małym na kształtowanie jakości życia klas pracujących. Skutkiem były uderzenia niedoborów, rozkwit czarnego rynku i wybuchy społeczne. Drugim ograniczeniem systemowym była sama antydemokratyczna, klasowa struktura PRL. Hardy bliska jest ujęciu opisującemu ten ustrój jako kapitalizm państwowy czy partyjno-państwowy, w którym klasą panującą jest biurokracja partyjna (Hardy upodobała sobie jednak melodyjnie dla angielskiego ucha brzmiące słowo nomenklatura). Nie jest to wątek wystarczająco zniuansowany, nie można twierdzić, że polscy komuniści i ich struktury polityczne od samego początku powojennego ustroju, nawet we wczesnym okresie PRL, byli tylko „klasą panującą” oderwaną od ludu i walczącą głównie o utrzymanie własnej pozycji. Zrealizowany przez nich wysiłek społeczny i modernizacyjny nakazują brać grzech braku demokracji politycznej w wyraźny nawias uwzględniający obiektywną sytuację historyczną. Hardy wykazuje jednak należyte uznanie dla społecznych i ekonomicznych sukcesów PRL, podniesienia z poziomu gospodarki trzecioświatowej, jaką Polska była w 1945 roku na poziom rozwiniętej przemysłowej gospodarki typu sowieckiego w połowie lat 60. XX w.

Ten rozdział książki ma jednak jedynie charakter historycznego wprowadzenia wyjaśniającego, jak doszło do gwałtownej implozji systemu, a następnie zassania w powstałą w ten sposób próżnię najbardziej agresywnej postaci neoliberalnego kapitalizmu. Źródeł katastrofy Hardy dopatruje się już w latach 70., kiedy to pragnąca uratować swoją pozycję klasa panująca zaczęła podnosić poziom i jakość masowej konsumpcji głównie opierając się na imporcie (kapitału, dóbr, licencji), a zaistniałe jeszcze w tej samej dekadzie oznaki zadyszki systemu zaczęła łatać wprowadzając reformy o charakterze rynkowym czy proto-rynkowym (jak uwalnianie cen mięsa), z których wszystkie uważa za katastrofalne i jedynie pogłębiające problemy.

Ostatecznie przełom lat 80. i 90. zastał Polskę w takim stanie, że zarażone w międzyczasie neoliberalizmem polskie elity (dominująca część elit robotniczej niegdyś „Solidarności” wespół z elitami „nomenklaturowymi”) oddały kraj na poligon doświadczalny ekonomicznych „fantazji” Liptona i Sachsa. Wybrano drogę natychmiastowej, głębokiej i szokowej integracji z gospodarką światową w fazie globalizacji neoliberalnej. Hardy jest niezwykle krytyczna wobec samego procesu, jak i jego rezultatów, a na temat zachodnich „ekspertów”, podkreślających tylko, że fundamentals (niewielkie wydatki budżetowe, niski deficyt, inflacja, cały ten neoliberalny katechizm) są znakomite, ironizuje, że byli to ludzie, którzy nie tylko nie wyjechali nigdy w Polsce poza Warszawę, ale czasem nawet w samej Warszawie nie wystawili nosa poza luksusowe hotele, w których byli zakwaterowani. Nazywa ich więc „the Marriott Men”. Hardy jest o nich jak najgorszego zdania, które wyraża cytowana przez nią opinia Davida Ellermana z Banku Światowego:

„Zachodni doradcy sprzedawali siebie jako intelektualnych wybawców pogrążonego w ciemnościach Wschodu, posługując się prestiżem naukowości ekonomii neoklasycznej, a w istocie kryło się za tym najbardziej mętne przedsięwzięcie społecznej inżynierii w skali dwudziestego wieku… Tylko połączenie amerykańskiego triumfalizmu z akademicką arogancją ekonomii neoklasycznej mogło zrodzić tak śmiertelną dawkę tupetu” (s. 58-59).

Dla Hardy najważniejszym kryterium oceny systemu społeczno-ekonomicznego jest jego zdolność dostarczania godziwego standardu życia większości społeczeństwa oraz ekonomiczna sprawiedliwość. Zamiast neoliberalnychfundamentals interesują ją takie wskaźniki, jak siła nabywcza płac, udział płac w całości gospodarki, nierówności dochodowe, dostęp do takich usług jak służba zdrowia, edukacja, czy świadczeń socjalnych, a także inwestowanie w długofalowy rozwój dający podstawy dla dobrobytu przyszłych pokoleń. Mówiąc nieco bardziej ogólnie, być może nieco patetycznie, a na pewno bardzo obrazoburczo dla wszystkich Witoldów Gadomskich tego świata – takie staroświeckie kryteria jak ludzka godność i społeczna sprawiedliwość. Hardy przedstawia i analizuje drobiazgowe dane, które dowodzą, że rozumiejąc gospodarkę w ten sposób w Polsce miał miejsce regres społeczny i cywilizacyjny.

To, co faktycznie nastąpiło to rozwój specyficznej peryferyjnej gospodarki nierównego i kombinowanego rozwoju, w której wyspy innowacji i postępu mocno skompatybilizowane i zintegrowane z potrzebami zakładającego w nich swoje przedstawicielstwa wielkiego ponadnarodowego kapitału sąsiadują z rozległymi sektorami kraju i gospodarki pozbawionymi przemysłu i dostępu do podstawowych dóbr i usług, leżącymi zupełnym gospodarczym i cywilizacyjnym odłogiem. Gospodarka taka podporządkowana jest głównie nowemu międzynarodowemu podziałowi pracy, interesom zglobalizowanego (obcego) kapitału i neoliberalnej dyscyplinie Unii Europejskiej, której reżim pociągnął za sobą także kolejną cechę charakterystyczną polskiego szczepu kapitalizmu – „skompresowany” charakter procesu neoliberalnego „dostosowania”. W tym ostatnim punkcie chodzi Hardy o to, że strukturalny, wielostronny i permanentny szantaż, jakim było okres przygotowujący do wstąpienia do UE, narzucił neoliberalizm na skalę, na jaką nie odważono się go wprowadzić w granicach żadnego z dotychczasowych krajów członkowskich, gdzie istnieją jednak siły zdolne czasem postawić opór tu i ówdzie. Wprowadzono go też o wiele szybciej. Mieszkańcy Polski (i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej) nie dostali nawet takiej ulgi, by uczyć się neoliberalnego reżimu akumulacji krok po kroku, na raty, jak Europejczycy na Zachodzie.

Hardy analizuje sojusz polskich elit politycznych i ekonomicznych z instytucjami reprezentującymi interesy zachodniego kapitału, poczynając od rządu USA (działającego np. za pośrednictwem USAID), poprzez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Komisję Europejską czy sieć fundacji i organizacji międzynarodowych i pozarządowych (np. Polish American Enterprise Fund, który na lata 1990-2005 miał budżet ponad 254 milionów dolarów!, s. 62-63), które tworzyły sieć nie tylko przygotowującą strategie działań (prywatyzacyjnych i wycinających kolejne sektory aktywności społecznej państwa), ale także zajętą „wytwarzaniem zgody” poprzez upowszechnianie sofizmatów ideologii neoliberalnej w wydanym na ich pastwę zdezorientowanym społeczeństwie.

„Prywatyzacja na szeroką skalę dużych przedsiębiorstw państwowych jest kluczowa dla powodzenia reform ekonomicznych. Stany Zjednoczone mają znakomite możliwości dostarczyć rządom kilku krajów Europy Wschodniej pomocy na drodze do tego celu” – stwierdza jeden z przywoływanych dokumentów USAID z 2002 roku[4]. Hardy zbadała więc, jak się miały rzeczywiste skutki wprowadzenia reżimu neoliberalnego, z jego nieustannymi okrzykami „prywatyzować! prywatyzować! prywatyzować!”, do obietnic, jakie ta ideologia składała. Okazało się, że wszystkie były fałszywe. Prywatyzowane przez ponadnarodowe korporacje nazwane przez Hardy (jak ABB i Volvo) „konkwistadorami” wielkie przedsiębiorstwa państwowe w miażdżącej większości przypadków nie odniosły niemal żadnych z obiecywanych korzyści. Poziom inwestycji w technologię i badania z reguły był niezwykle niski, niemal natychmiast następowała seria redukcji zatrudnienia i likwidacje całych działów przedsiębiorstw, które nie wróżyły natychmiastowego zysku. Korporacjom chodziło najczęściej jedynie o wejście na otwarty na infiltrację polski rynek oraz o likwidację konkurencji. Neoliberalny kapitalizm pojmowany jako system światowy zyskał dzięki likwidacji polskiego przemysłu ogromną, mobilną, wykwalifikowaną i zdesperowaną „rezerwową armię pracy”, którą następnie można było ściągnąć np. do Wielkiej Brytanii, cierpiącej na niedobory rąk do pracy w nisko płatnych, nie cieszących się prestiżem sektorach. Imigranci z Europy Wschodniej, w tym stanowiący ich większość Polacy, okazali się znakomitym rozwiązaniem pozwalającym na utrzymanie w tych sektorach niskich płac. System od razu skorzystał z ich położenia, nieznajomości realiów, a często także języka i uderzył w nich zwiększając stopę wyzysku w porównaniu do pracowników miejscowych.

Zgrzytem w książce jest kilka błędów wynikających najpewniej z braku polskiego redaktora i korektora całości – jak błędy pisowni niektórych nazwisk wskutek zawiłości polskiej deklinacji, a przede wszystkim przedziwna sprawa Truckski. Hardy pisze o dużym przedsiębiorstwie państwowym o takiej nazwie, następnie sprywatyzowanym, produkującym między innymi samochody ciężarowe. Nigdy o takim nie słyszałem, Google też nie, opisana historia wskazywałaby raczej na STAR. Nazw innych przedsiębiorstw Hardy nie ukrywa nigdy pod kryptonimami, musi to więc być jakaś dziwna pomyłka, której pochodzenie stanowi dla mnie zagadkę. Pozostaje liczyć na to, że w kolejnych wydaniach (bo książce wróżę przyszłość popularnego podręcznika akademickiego) te kilka niepotrzebnych rys zostanie usuniętych.

W książce Hardy powraca wątek dyskretnej polemiki z Davidem Ostem. Autorka bardzo wysoko ceni jego „Klęskę Solidarności”, ale nie potrafi się pogodzić z wyłaniającym się z jego opisu pesymizmem. Oceniając negatywnie polski kapitalizm i źle widząc przyszłość jego i skazanego nań społeczeństwa, Hardy w przedstawionym przez Osta obrazie polskiego ludu, którego gniew został spacyfikowany i – w domyśle jakby bez nadziei na zmianę w wyobrażalnej przyszłości – przechwycony przez prawicowy populizm, widzi coś z fatalizmu i defetyzmu. Jest przekonana, że poglądy klas ludowych często w ogromnej mierze składają się z komponentów nieświadomie lewicowych; nie są połączone w spójny światopogląd, nie są też nazywane „lewicowymi” ze względu na piętno, jakim w polskim dyskursie publicznym naznaczone są wszystkie pojęcia określające stanowiska lewicowe imputujące mało prestiżową sympatię dla obalonego systemu; niejednokrotnie składniki takie łączą się z elementami konserwatywnymi, narzuconymi przez prawicę. Hardy uważa, że nie można oczekiwać, że ludzie będą mieć połączone w usystematyzowaną spójną całość poglądy, zanim się w ogóle zaangażują politycznie i uważa, że pole manewru dla ich mobilizacji w lewo jak najbardziej istnieje. Nie wierzy także w głęboką infiltrację i szerokie rozpowszechnienie poglądów skrajnie prawicowych – za jeden z dowodów przeciwko takiej tezie uważa wyjątkowo wysoką absencję wyborczą i sukces populistycznej, niekonsekwentnej co prawda i trudnej do jednoznacznego politycznego zdefiniowania, ale jednak opartej na artykułowanym głośno anty-neoliberalnym gniewie klasowym Samoobrony.

Hardy patrzy z nadzieją na rozwijające się i działające w Polsce takie organizacje, jak Polska Partia Pracy, Pracownicza Demokracja, Ogólnopolski Związek Bezrobotnych, OZZPiP, OŚKA, eFKa, a także na lewicowe środowiska intelektualne – polską edycję „Le Monde Diplomatique” czy „Krytykę Polityczną”. Miło czytać takie oceny czegoś, w czym się samemu macza trochę palce, jednak likwidacja „Trybuny Robotniczej” (również wymienianej przez Hardy) i wynik lewicy na lewo od SLD w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego dowodzą, że te nadzieje autorki wciąż jeszcze są tylko nadziejami.

Między Hardy a Ostem jest też różnica zajmowanych pozycji światopoglądowych. Ost jest lewicowym liberałem i pytania o wyjście poza horyzont kapitalizmu nawet sobie nie zadaje. Koncepcję proletariatu jako klasy uniwersalnej uważa za czysto spekulatywny koncept Marksa, dlatego robotnicy muszą sobie w kapitalizmie jako ustroju społecznym przede wszystkim zdać sprawę ze swej słabej pozycji, ze swojego braku siły, by móc następnie wyszarpywać jak najwięcej w jego ramach w walce opartej na wspólnocie specyficznego interesu pracowników najemnych. Hardy wypowiada się z pozycji marksistowskich, a motywacje i horyzonty polityczne jej analizy najlepiej wyrażają słowa, którymi kończy książkę:

„Pozostaję pesymistką, jeśli chodzi o zdolność polskiego kapitalizmu do dostarczenia godziwych warunków życia większości ludności. Dziś jest to nawet bardziej jeszcze nieprawdopodobne niż wtedy, kiedy w 1996 roku wydałam swoją poprzednią książkę. Niestabilność światowej gospodarki, wzmożone ciśnienie konkurencyjności i neoliberalna dyscyplina Unii Europejskiej, zagrażający wydatkom publicznym priorytet polityki inflacyjnej i konkurencyjności przed usługami publicznymi. Gdy kończę tę książkę, panuje ogromna niepewność co do perspektyw, jakie rysują się przed światową gospodarką. W dyskusji nie ma nawet sporu, czy będzie recesja, a wyłącznie, jak głębokie i dotkliwe będzie jej uderzenie.

Kapitalizm charakteryzuje wytrzymałość, elastyczność i umiejętność przetrwania, tyle że często wysokim kosztem ludzkim – co więc z jego grabarzami? Setki wywiadów, jakie przeprowadziłam w zakładach pracy i z aktywistami, dodały mi optymizmu co do możliwości oporu wobec utowarowienia i urynkowienia – poprzez ruchy społeczne i zorganizowanie świata pracy. Od supermarketów przez kopalnie i szpitale po szkoły i fabryki puste obietnice neoliberalizmu sprowokowały zwykłych ludzi do walki przeciwko nierównościom w ich miejscach pracy, w ich społecznościach i społeczeństwie w ogóle. Polityczne alternatywy korzenią się w różnego rodzaju krytyce konsumeryzmu, której punktem początkowym jest odrzucenie założenia, że nasze życie, stosunki między ludźmi i świat, w którym żyjemy, są tylko wystawionymi na sprzedaż towarami. Istnieje teoretyczna i polityczna alternatywa, która przekonuje, że ludzkie szczęście, jakość życia i potencjał każdej jednostki dają się zrealizować tylko w społeczeństwie wolnym od wyzysku i opresji” (s.214).

Przypisy
[1] J. Hardy, „Cathedrals in the desert: transnationals, corporate strategy, and locality in Wroclaw”, „Regional Studies”, Vol. 32, No 7. J. Hardy, „An institutionalist analysis of foreign investment in Poland: Wroclaw’s second great transformation”, niepublikowana praca doktorska, University of Durham 2002.
[2] J. Hardy and A. Rainnie, „Restructuring Krakow: Desperately Seeking Capitalism”, London: Cassell-Mansell, 196.
[3] J. Hardy and A. Stenning, „Out with the old, in with the new? The changing experience of work for Polish women”, [w:] A. Rainnie, A. Smith, A. Swain (eds.), „Work, Employment and Transition: Restructuring Livelihoods in Post-Communism”, London: Routledge 2002. J. Hardy, A. Stenning and W. Kozek, „In the front line: women, work and new spaces of labour politics in Poland”, „Gender, Place and Culture”, Vol. 15, No. 2.
[4] „USAID and the Polish decade”, www.usaid.gov/pl/decadeof.htm s. 50.

Jane Hardy, „Poland’s New Capitalism”, London: Pluto Press 2009.

Jarosław Pietrzak


Recenzja ukazała się w miesięczniku „Le Monde Diplomatique – edycja polska„, nr 9 (43) / 2009. Książka Jane Hardy ukazała się potem po polsku nakładem wydawnictwa Książka i Prasa.

Wojna i wykopaliska

Wystawę „Afghanistan: Crossroads of the Ancient World” („Afganistan: skrzyżowanie szlaków starożytności”), sztandarową obecnie czasową ekspozycję w londyńskim Muzeum Brytyjskim, otwiera blisko dziesięciominutowa prezentacja wideo (trwająca na oko jakieś dziesięć minut i w takich odstępach wpuszczane są kolejne grupy zwiedzających, by mogli zacząć od początku). Prezentacja jest wprowadzeniem w problematykę wystawy i niejako deklaracją intencji jej kuratorów. Afganistan, kraj – jakby to powiedział głośny filozof – „zredukowany do kupy gruzu”, arena kilku dekad wojen i agresji imperialnych, społeczeństwo pogrążone w rozpaczliwej nędzy, okupowane przez najpotężniejszy sojusz militarny w ludzkiej historii i tą konfiguracją przemocy wpędzone w ślepy zaułek wtórnej przed-nowoczesności, utożsamione – milionami powtarzających te same frazesy, podających się za wiadomości telewizyjnych dżingli – z kryjówkami i obozami terrorystów z Al-Kaidy, siedliskiem irracjonalnego fanatyzmu. Ostatnie, z czym się ten kraj powszechnie dziś kojarzy, to rozkwit i bogactwo kultury. Twórcy wystawy deklarują, że pragną odzyskać dla świadomości Zachodu Afganistan jako miejsce wspaniałej kultury a nie nieustającej wojny.

Wystawa prezentuje oszałamiające obiekty reprezentujące kulturalne bogactwo starożytnego Afganistanu, który jawi się z niej niemal jak spełniony liberalny sen płynnego kapitalizmu o multikulturowości, krzyżowały się tam bowiem wielkie szlaki handlowe, nakładały się na siebie strefy wpływów kulturowych wielkich cywilizacji od Grecji po Indie i Chiny. Widzimy złote ozdoby znalezione przez archeologów w grobach nomadyjskich księżniczek i książąt. Obiekty odnalezione w najdalej na wschód wysuniętym mieście hellenistycznym Ai Chanum, wraz z jego komputerową rekonstrukcją na towarzyszącym im ekranie. Miniaturowe indyjskie rzeźby w kości słoniowej. Wykonane prawdopodobnie w jakiejś manufakturze w Egipcie, z wielobarwnego szkła, unikatowe butelki uformowane w kształt ryb, z których płyn wylewał się przez usta. Grecki rzeźbiony medalion z portretem nieznanego, ale zachwycającego młodzieńca przywołuje jeszcze na dodatek cały kontekst (homo)erotyzacji ciała młodego młodego męskiego ciała w kulturze starożytnej Hellady. Jeden z artefaktów szczególnie wyraziście reprezentuje Afganistan jako najprawdziwszy „melting pot” starożytności: mała śródziemnomorska Wenus z indyjską kropką na czole.

W jednej z pierwszych sekcji wystawy usłyszałem jednak dziwny komentarz wymamrotany przez starszą Brytyjkę przyglądającą się uszkodzonej rzeźbie, której brakowało głowy. „Talibowie uszkodzili, dzikusy…”. Jak szlachetne nie byłyby intencje organizatorów, a zwłaszcza kuratorów wystawy i współpracujących z nimi przedstawicieli Muzeum Narodowego w Kabulu, przedsięwzięcie takie wpada w pułapkę polityki kulturalnej (i dyplomacji kulturalnej) zachodnich mocarstw.

Zacznijmy od samego miejsca, w którym się odbywa. British Museum jest jedną z najbardziej prestiżowych i wpływowych placówek kulturalnych na świecie; wykonuje pracę podtrzymywania, przechowywania i konsekrowania, a także odzyskiwania dla powszechnej świadomości światowego dziedzictwa kulturalnego. Jest jednym z największych i najbardziej masowo (przez przybyszów ze wszystkich części globu) odwiedzanych muzeów ludzkości. Ale jest też placówką, której fenomenalne zbiory zrodziły się z pierworodnego grzechu imperialnego podboju, eksploatacji i grabieży, których rabunek dzieł sztuki o ogromnej historycznej wartości był tylko niewielką częścią. Rabunek ten pozwalał jednak triumfującej Brytanii poczuć się czymś więcej niż tylko zwycięskim mocarstwem. Nie tylko rządzimy połową planety, nie tylko dominujemy nad całym światowym handlem, ale do tego jeszcze niesiemy postęp zacofanym kulturom, których wytworom możemy się tu poprzyglądać (w tym zwierciadle widzimy w końcu nasz własny postęp i przewagę), a ostateczną miarą wielkości naszego ducha jest to, że naprawdę szczerze się nimi zachwycamy i doceniamy ich miejsce w procesie historycznego rozwoju cywilizacji, sztuki itd. (którego zwieńczeniem i awangardą i tak obecnie jesteśmy my).

I coś takiego dzieje się na tej wystawie na niezamierzonym przez kuratorów – ale doskonale rozegranym przez ramy instytucjonalne brytyjskiej polityki kulturalnej – poziomie z Afganistanem. My, zjednoczeni Anglosasi obydwu stron Atlantyku, nie tylko obróciliśmy wam kraj do reszty w perzynę, okupujemy waszą bezsilną ziemię naszą militarną potęgą, narzuciliśmy wam prowadzonego przez nas za sznurki pajaca na „waszego” prezydenta (dla pozoru zarzuciliśmy mu na plecy jakiś pasztuński płaszcz), ale jeszcze na tym całym torcie naszej bezwzględnej władzy nad wami potrafimy położyć wisienkę naszego zachwytu i pochylenia się nad waszym wspaniałym dziedzictwem kulturalnym, rekonsekrując je w najświętszym z naszych muzeów i przedstawiając światu. W końcu to nie my, tylko wasz własny Taliban, wysadzał wasze wielkie dzieła sztuki – doczytała ten poziom do końca starsza angielska bourgeoise, kolekcjonująca w British Museum wrażenia. Zaprawdę, jesteśmy wielcy.

Za agresywną polityką międzynarodową Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników w ostatnich dekadach stoi długotrwały (już 40 lat), strukturalny kryzys akumulacji kapitału i próchnienie pozycji USA jako centrum nieproporcjonalnie dużych udziałów w globalnej akumulacji kapitału. To słabnięcie tej pozycji popycha Imperium Amerykańskie (wraz z przybudówkami i gromadą klientów) do ofensywy nagą siłą, zwłaszcza tam, gdzie idzie o kontrolę nad zasobami surowcowymi zachodniej Azji. Amerykańska dominacja nad światem wcielona jest między innymi w jej wielką finansjerę, która stanowi rdzeń planetarnej klasy panującej nazwanej przez Denisa Duclosa „kosmokracją”. Potęga tej samej finansjery, rozmiary wartości dodatkowej, którą przechwytuje ze światowej gospodarki, są zarazem kolejnym z wielu przejawów strukturalnego kryzysu akumulacji (kapitał z realnej produkcji ucieka w finansjeryzację i spekulację). Potęga tej samej finansjery, konkretnie w postaci Bank of America Merrill Lynch, jest dzisiaj głównym sponsorem afgańskiej wystawy w British Museum. Dziś spółka-córka kolosa Bank of America, została przez ten ostatni przejęta w kulminacyjnym momencie finansowych spazmów strukturalnego kryzysu akumulacji, które wstrząsnęły systemem finansowym w 2008 r. Zwycięzcy pochylają się więc teraz nad kulturą swoich ofiar.

Uroczystą inaugurację wystawy 1 marca uświetnili prezydent Afganistanu Hamid Karzaj i minister spraw zagranicznych w rządzie Davida Camerona William Hague. Karzaj odgrywał komedię „normalizacji” kraju pod jego „przewodnictwem”, której znakiem ma być to, że wreszcie można wyciągnąć (także jak najbardziej dosłownie, bo niektóre obiekty od lat 80. znajdowały się w podziemiach, o których pracownicy muzeum w Kabulu „nie powiedzieli nawet własnym żonom” przez dwadzieścia lat) dorobek kulturalny kraju i zacząć się nim zachwycać i wystawiać jako przedmiot zachwytu w wielkich metropoliach tego świata. Czyli: idzie ku dobremu. Hague, dzięki własnemu udziałowi w operacjach w rodzaju wielkiej wystawy w British Museum może z kolei współtworzyć tę samą komedię Camerona, która jest mniejszą siostrą komedii Obamy, że oto polityka międzynarodowa najbardziej agresywnych mocarstw uległa fundamentalnej zmianie wraz z końcem kadencji George’a W. Busha i Tony’ego Blaira. Jak bardzo nic się nie zmieniło na płaszczyźnie agresji, dowodzi niestrudzenie Tariq Ali. Zmieniły się jednak techniki PR obsługujące tę agresję. Zamiast nor bin Ladena pokazujemy egzotyczne dzieła sztuki. Chodzi o to, żebyśmy się lepiej zrozumieli. Wszystko się brało z braku międzykulturowego zrozumienia. Wiadomo. Teraz wreszcie zaczynamy się rozumieć i studiować nawzajem swój dorobek artystyczny.

A cywile w Afganistanie i północnym Pakistanie? Jak ginęli, tak giną. Żołnierze NATO nie zrozumieli jeszcze bogactwa afgańskiej kultury?

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie 4 maja 2011 na stronie Lewica.pl. Skrócona wersja tego tekstu ukazała się na witrynie internetowej „Krytyki Politycznej”.

 

Orientalny kochanek i muzułmański terrorysta

Katarzyna Klimkiewicz nie jest specjalnie typowym polskim filmowcem. Typowy polski filmowiec, pogrążony w „nerwicy humanistycznej” (Jakub Majmurek), prawi o „Człowieku w ogóle”, „życiu Człowieka”, „Indywidualnej Jednostce” i jej „duszy” – tak jakby indywidualne ludzkie jednostki funkcjonowały jedynie w obliczu kwestii moralnych, metafizycznych, w konfrontacji albo ze Złem, albo z Absolutem, ale nigdy w realnych warunkach ekonomicznych. Klimkiewicz (rocznik 1977) tymczasem ma w swoim słowniku takie pojęcia jak choćby „klasy społeczne”, a interesuje ją miejsce poszczególnych jednostek w konkretnych stosunkach władzy – lokalnych i globalnych.

Krótki metraż Klimkiewicz, Hanoi–Warszawa (Europejska Nagroda Filmowa 2010), opowiadał o młodej kobiecie próbującej dostać się z głębokich peryferii globalnego kapitalizmu (z Wietnamu) gdzieś bliżej centrum, na obrzeża, ale już do wewnątrz Twierdzy Europa (do Polski).

Hanoi–Warszawa pokazywany był między innymi na małym festiwalu filmowym w brytyjskim Bristolu, gdzie film obejrzała miejscowa producentka Alison Sterling z niezależnej firmy producenckiej Ignition Films. Sterling szukała akurat reżysera dla filmu, który wówczas był jeszcze jedynie kilkustronicowym szkicem fabuły autorstwa Caroline Harrington. Ostateczny kształt scenariusza jest efektem pracy Naomi Wallace (autorka tłumaczonej i wystawianej po polsku sztuki Tylko ta pchła) i Bruce’a McLeoda. Tak powstał zrealizowany w Wielkiej Brytanii (w warunkach bardzo niewielkiego, partyzanckiego wręcz budżetu) pełnometrażowy debiut fabularny Katarzyny Klimkiewicz zatytułowany Zaślepiona (Flying Blind).

Film opowiada historię Frankie (Helen McCrory), samodzielnej, wyemancypowanej kobiety sukcesu, pracującej jako inżynier w przemyśle lotniczym (Bristol z niego słynie, tam powstawały maszyny Concorde), która poznaje młodszego o dwadzieścia lat algierskiego studenta i traci dla niego głowę. Jednak szybko status Kahila (Najib Oudghiri) nieco się komplikuje.

Klimkiewicz znakomicie kieruje emocjami widza, wciąga go w pułapkę, w której wraz z Frankie banalne sytuacje i zachowania zaczynamy postrzegać i interpretować jako znaki możliwych terrorystycznych sympatii/powiązań/działań Kahila. Dzięki temu widzimy, że islamofobia do tego stopnia zawładnęła zbiorową wyobraźnią Zachodu, że sama obecność kilku muzułmanów w jednym miejscu zaczyna wzbudzać podejrzenia, a zagrożenie dostrzegamy w sytuacjach, które nie wywoływałyby takich skojarzeń, gdyby uczestnikami sytuacji byli przedstawiciele jakiejkolwiek innej grupy.

Bristol, w którym toczy się akcja filmu, to miasto, które zbudowało swoją liberalną świetność ekonomiczną na handlu niewolnikami i pośrednictwie w dostarczaniu ich z Afryki na plantacje w koloniach Nowego Świata. Frankie pracuje nad technologicznym udoskonalaniem dronów – bezzałogowych, zdalnie sterowanych samolotów wdzierających się na terytoria obcych państw. Drony są szczególnie wyrazistym symbolem bezwzględnej władzy Zachodu nad resztą świata.

Kahil – zarówno jako egzotycznie piękny, arabski kochanek, jak i jako „muzułmański terrorysta” – wpada w podwójną pułapkę fantazmatów Zachodu o jego (w tym i naszych) ofiarach. Fantazja o zmysłowym Oriencie pod pozorem fascynacji i oczarowania pozwala Zachodowi z jego uprzywilejowanej pozycji (kilkupiętrowy dom Frankie w najdroższej części Bristolu versus wynajmowany przez Kahila pokoik) przebrać w estetyczne szmatki własną miażdżącą przewagę. Z kolei fantazją o pałających irracjonalną „nienawiścią do zachodnich wolności obywatelskich” muzułmańskich terrorystach przepracowujemy obawę przed tym, że przemoc, którą wysyłamy tam m.in. dronami, wraca do nas rykoszetem. Jeśli bowiem muzułmanie istotnie nienawidzą Zachodu, to niekoniecznie za jego „wolności” i nie zawsze ta nienawiść nie daje się racjonalnie wytłumaczyć.

Jarosław Pietrzak


Tekst ukazał się pierwotnie na łamach interentowego Dziennika Opinii Krytyki Politycznej.