Filmowcy, PRL i neoliberalizm

Piotr Czerkawski w swojej książce Drżące kadry: Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u pomieścił wywiady z trzynastoma polskimi filmowcami, którzy tworzyli lub rozpoczynali swoje kariery w epoce „realnego socjalizmu”. Wielką zaletą książki jest różnorodność rozmówców, reprezentujących różne pokolenia i podejścia do kina, od magnatów po skromnych dokumentalistów. Są to: Jerzy Hoffman, Kazimierz Kutz, Jerzy Antczak, Jerzy Gruza, Marek Piestrak, Wojciech Marczewski, Janusz Kondratiuk, Agnieszka Holland, Krzysztof Zanussi, Magdalena Łazarkiewicz, Maria Zmarz-Koczanowicz, Janusz Zaorski, Marek Piwowski.

Jedna z pierwszych recenzji książki (w “Polityce”) przedstawiła Czerkawskiego jako „bon-vivanta rodzimej krytyki filmowej”. Być może tak właśnie należy postrzegać sposób, w jaki Czerkawski zagaduje swoich rozmówców: wchodzi z nimi w komitywę, już się z nimi przyjaźni (takie odnosimy wrażenie), albo zaprzyjaźnić się chce w trakcie tej rozmowy. Pyta w taki sposób – i o takie rzeczy – żeby opowiadali o tym, co sami chcą opowiedzieć, jak sami chcą się przedstawić. Z żartownisiami (Gruza, Piwowski) żartuje, ze starszyzną (Hoffman) pochyla się nad historią, a narcyzom (Zanussi) pozwala robić sobie dobrze.

Czytaj dalej

Antykomunizm dla estetów

Zimną wojnę Pawła Pawlikowskiego obejrzałem z opóźnieniem, bo dopiero, gdy pokazywano ją w Amsterdamie, moim nowym miejscu zamieszkania. Poprzedni film reżysera, Ida (2013), bardzo mi się podobał, a w szczególności niejednoznaczna, stająca w poprzek obowiązującej antykomunistycznej wykładni polskiej historii najnowszej, postać emerytowanej stalinowskiej sędzi, ciotki bohaterki tytułowej. Postać Agaty Kuleszy miała swoje na sumieniu, a jednak nie była metafizycznym złym wcielonym a materialną istotą ludzką, która swoich wyborów musiała dokonać w momencie dziejowym, w którym Historia kazała wybierać albo-albo. Miała swoje na sumieniu, ale i tak to ona reprezentowała na ekranie siły postępu społecznego i emancypacji ludzkiej – dalekie od czyichkolwiek marzeń, ale takie, jakie wtedy realnie istniały, takie, jakie realnie mogły pokonać faszyzm i ocalić przynajmniej obietnice Oświecenia. W połączeniu z tematem polskiego antysemityzmu, było to mocne pomimo wymagającej formuły estetycznej.

Dlatego po Zimnej wojnie, która już w tytule odwołuje się do politycznego tła opowiadanej historii, wielkiego napięcia pomiędzy kapitalistycznym Zachodem a „komunistycznym” Wschodem rozdzierającego Stary Kontynent Żelazną Kurtyną, spodziewałem się podobnych niejednoznaczności i wyzwania rzuconego oficjalnej historiografii III RP, która legitymizację dla odrestaurowanego po 1989 roku kapitalizmu buduje na tezach w rodzaju „rok 1945 oznaczał tylko wymianę okupanta”, w porywach do „komunizm był o wiele gorszy od faszyzmu”.

Czytaj dalej

Nie, rządy PiS nie przypominają PRL

Dwie ulubione intelektualne zabawy współczesnych liberalnych elit w Polsce, gdy wypada przybrać minę obrońców demokracji, praw i wolności. Pierwsza: co złego, to islam. Widzieliśmy to niedawno, gdy liberalne feministki reprodukcyjnych praw kobiet zagrożonych przez nowe legislacyjne pomysły katolicko-narodowej prawicy bronić postanowiły przy użyciu rasistowskich „skrótów myślowych”. Druga: co złego, to PRL. Agnieszka Holland dla prasy polskiej a Andrzej Wajda dla prasy niemieckiej buszują w odważnych paralelach. Czyż to nie wygląda wszystko dokładnie jak PRL? Bo czyż istnieje bardziej niepodważalny argument na niesłuszność jakiejkolwiek polityki, niż porównanie jej do PRL?

Kiedy widzę takie rzeczy, w kieszeni otwiera mi się ten cytat:

Ulubiona metoda moralizującego filistra polega na identyfikowaniu zachowania się reakcji i rewolucji. Odnosi on jednak w tym przypadku sukcesy tylko wtedy, gdy powołuje się na analogie formalne. Dla niego carat i bolszewizm są bliźniakami. Sporządza inwentarz wspólnych cech charakterystycznych katolicyzmu, ściślej jezuityzmu, i bolszewizmu. […] Cechą charakterystyczną tych analogii i podobieństw jest to, że przy ich stosowaniu całkowicie ignoruje się materialne podstawy rozmaitych nurtów, tj. ich naturę klasową i przez to obiektywną rolę dziejową. Zamiast tego za punkt wyjścia przy ocenie i wartościowaniu przyjmuje się dowolne, powierzchowne i drugorzędne objawy, najczęściej stosunek tych prądów do jakiejś abstrakcyjnej zasady, która dla danego krytyka ma szczególną wartość zawodową. Odpowiednio więc dla papieża rzymskiego bliźniakami są wolnomularze, darwiniści, marksiści i anarchiści, gdyż wszyscy oni bluźnierczo zaprzeczają niepokalanemu poczęciu. Dla Hitlera bliźniakami są faszyzm i bolszewizm, gdyż nie podporządkowują się powszechnemu prawu wyborczemu, itd., itp.

A dla jednego z pierwszych udziałowców korporacji Agora S. A. – chciałoby się złośliwie dodać – ową decydującą zasadą o szczególnej wartości zawodowej byłoby to, kto kontroluje media.

Cytowane wyżej słowa napisał w spazmach lat 30. XX wieku Lew Trocki (w Ich moralność a nasza). Wielka szkoda, że współcześnie w Polsce rolę takich moralizujących filistrów pełnią nasze liberalne elity kulturalne.

Nie, rządy Prawa i Sprawiedliwości nie są powrotem do PRL, ani PRL nie przypominają. Wręcz przeciwnie.

Polska Rzeczpospolita Ludowa miała na sumieniu ciężkie grzechy, ale nawet swoje grzechy popełniła wewnątrz horyzontu Oświecenia, do którego ideałów i wartości była nie tylko deklaratywnie przywiązana. To PRL uczyniła Polskę nowoczesnym, nawet jeśli na półperyferyjny sposób, krajem, a Polaków nowoczesnym społeczeństwem. Zredukowała nierówności, otworzyła milionom ludzi drogi awansu społecznego, przekształcając de facto feudalny w większości kraj, przed wojną jeden z najbiedniejszych w Europie, w kraj w znacznym stopniu zindustrializowany, z funkcjonującą strukturą państwa dobrobytu, od darmowych przedszkoli po wypłacane przez państwo emerytury. Zbudowała powszechny system ochrony zdrowia na ówczesnym europejskim poziomie, ogromnie wydłużając długość życia mieszkańców kraju. Zlikwidowała analfabetyzm, zaprosiła chłopskie dzieci do miast, chłopskie i robotnicze zaś na uniwersytety, potem do ról lekarzy, inżynierów, artystów. Zbudowała miliony mieszkań, znalazła sposoby, by biblioteki i kina funkcjonowały też na wsi. Polkom przyznała prawa, o które w wielu krajach Europy Zachodniej kobiety długo jeszcze musiały walczyć (niektóre spośród tych praw wkrótce po upadku PRL zostały zresztą Polkom odebrane).

Owszem, brakowało wolności politycznych, prasa i kultura były pod kontrolą monopartii (nie na tyle dotkliwą, by przeszkodziła jednak powstawaniu wspaniałej literatury, kina i telewizji, przy których dorobek ostatniego ćwierćwiecza raczej blednie, na co twórczość samego Wajdy w PRL i w III RP jest zresztą najlepszym przykładem). System nie był demokratyczny, a walka o prawa polityczne i działalność opozycyjna spotykały się nieraz z brutalną reakcją aparatu państwa (w wielu formalnych demokracjach liberalnych działo się jednak wtedy dokładnie to samo, wystarczy spojrzeć na historię ruchów politycznych czarnej ludności Stanów Zjednoczonych).

Nawet ten składnik PRL – deficyt praw politycznych – wynikał ze stricte oświeceniowego horyzontu etycznego, w ramach którego zbudowano PRL. Był to horyzont wspólny wielu postępowym projektom peryferii i półperyferii systemu światowego, nie było w nim nic złowieszczo wyjątkowego dla PRL. Etyka owa zakładała, że jeśli zbawienie ludzkości jest możliwe, to tylko na tym świecie, bo innego świata nie ma. Że prowadzić do tego zbawienia musi najpierw zniesienie niepotrzebnego cierpienia – głodu, zimna z braku dachu nad głową, przedwczesnej śmierci na uleczalne choroby. Że zniesienie takiego niepotrzebnego cierpienia ma pierwszeństwo przed pełnią praw politycznych, którą w zastanym (niewymarzonym) globalnym układzie sił odsunięto na niesprecyzowane później. Teraz wiemy – i wielu wtedy już się spodziewało, czerpiąc z samego lewicowego dorobku intelektualnego (Róża Luksemburg z jej „nie ma socjalizmu bez demokracji”, wspomniany Trocki) – że doprowadziło to do wykształcenia się biurokracji partyjnej jako klasy panującej, która ostatecznie, w obronie własnego klasowego interesu, gdy PRL zaczęła się ekonomicznie rozsypywać (bynajmniej nie tylko z własnej winy), uruchomiła proces restauracji kapitalizmu. Grzechy i porażki PRL pojawiły się tam, gdzie nie dorosła ona do swoich oświeceniowych ideałów i ambicji, gdzie nie spełniła swoich oświeceniowych obietnic. Nie zmienia to jednak faktu, że PRL była projektem nowoczesnym, postępowym, wyrastającym z dziedzictwa Oświecenia.

Projekt polityczny Prawa i Sprawiedliwości nie tylko nie wyrasta z wartości Oświecenia i nie mieści się w żadnym podobnym horyzoncie – jest on ofensywą na ten horyzont, projektem podważenia i zdarcia z Polski tej niezbyt grubej skorupy Oświecenia, którą się tu jednak udało w końcu położyć na feudalnym, rozpiętym między folwarkiem a plebanią, podłożu polskiej kultury. Tę warstwę w większości położyła zresztą PRL.

Istnieją reakcyjne ideologie, formacje i projekty polityczne, które mimo swego reakcjonizmu są w jakiś sposób bękartami Oświecenia, tzn. przynajmniej jakieś, jakkolwiek wybiórczo i instrumentalnie traktowane, wartości oświeceniowe przywołują. Tak było z różnymi XIX-wiecznymi nacjonalizmami. W przypadku PiS nawet nacjonalizm tego ugrupowania leży gdzieś daleko poza horyzontem charakterystycznym dla nowoczesnych, współczesnych nacjonalizmów – tych, które są, owszem, bękartami, ale jednak bękartami Oświecenia. Tych, które choć kroczą złą stroną historii, to jednak odpowiadają na przemiany współczesnych społeczeństw, a przynajmniej biorą te przemiany pod uwagę. PiS tymczasem wyobraża sobie, że narody się dziś kształtują tak, jak to sobie wyobrażano na przełomie XIX i XX wieku.

PiS-owskie ministerstwo kultury organizuje obciachowe inscenizacje kościelnych ślubów od dawna nieżyjących postaci, a posłowie chcą przedmiotem kryminalnego dochodzenia uczynić każde poronienie. Zachodnie nacjonalizmy afirmują dziś prawo „swoich” kobiet do aborcji czy własne „uznanie” dla praw homoseksualistów, żeby udowodnić wyższość swoich narodów nad innymi, a nawet uzasadniać swoje „prawo” do zbrojnych „interwencji”. Nie mam tu bynajmniej zamiaru być adwokatem „homonacjonalizmu” (Jasbir Puar) ani liberalnego feminizmu na służbie Imperium – chodzi mi jedynie o zarysowanie stopnia odległości PiS od przestrzeni wyznaczanej przez horyzont Oświecenia. PiS jest tak reakcyjny, że nawet inne współczesne reakcjonizmy postrzega jako lewackie fanaberie.

Kiedy przedstawiciele klasy społecznej producentów dóbr kultury, od których w normalnych europejskich społeczeństwach oczekuje się pewnych standardów krytycznego myślenia, produkują tak żenujące porównania, mamy do czynienia z wielką szkodą dla jakości publicznej debaty w Polsce. Od osób, które na codzień zajmują się pracą na symbolach i ideach, mamy prawo oczekiwać głębszego poziomu refleksji, zwłaszcza kiedy nie mogą się powstrzymać od obnoszenia tych swoich przemyśleń od gazety do gazety, od telewizji do telewizji. Tymi „odważnymi atakami” Wajda, Holland et consortes nie wyrządzają PiS-owi żadnej szkody. Wręcz przeciwnie, reprodukują i umacniają strukturę politycznego imaginarium, którego dominacja w Polsce stanowi fundament poparcia PiS. To imaginarium zbudowane jest z wrażeń, afektów i resentymentów w miejsce racjonalnych kategorii pozostających w jakimś związku z materialną rzeczywistością. W tym imaginarium komunizm jest gorszy od faszyzmu, a PRL, czarna dziura w społecznej historii Polski, może być jedynie negatywnym punktem odniesienia, do którego porównać, lub z którym skojarzyć kogoś można i należy tylko po to, żeby go zdyskredytować. U Wajdy i Holland jest dokładnie tak samo.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Banałem w faszyzm?

O Modern Holocaust Marii Peszek

Nad „protest songiem” Marii Peszek Modern Holocaust warto się poważnie zastanowić nie ze względu na jakąś jego szczególną jakość, a ze względu na to, czego jest symptomem. Zarówno sam utwór zresztą, jak i jego entuzjastyczne przyjęcie przez część liberalnej i liberalno-lewicowej opinii w Polsce.

Nie jestem krytykiem muzycznym i skupię się tu wyłącznie nad warstwą tekstową tego songu. Z tekstu, oprócz pojedynczego podmiotu lirycznego najpewniej tożsamego z samą artystką (która dostaje internetowe i inne pogróżki), wyłania się także pewien podmiot zbiorowy, jacyś „my”. „Hejt nasz polski powszedni”, „Zło jest w każdym z nas, zło robimy sami”, itd. Zaimki osobowe i dzierżawcze oraz formy czasownika wskazujące na pierwszą osobę liczby mnogiej. Na pierwszy rzut oka tym „my” jest polskie społeczeństwo/naród, jesteśmy w domyśle „my, Polacy”. Ale to „my” rozpada się na dwa poziomy – nagle okazuje się, że nie „my” a „Ty też w domu masz własny swój karabin”. Ostatecznie „my, Polacy” okazują się raz być wszystkimi Polakami, a raz dzielić na tych Polaków, których diagnoza jest tu stawiana, i tych, którzy tę diagnozę stawiają. I tu zaczyna się robić ciekawie – albo może właśnie nieciekawie.

Kiedy „my” przestaje oznaczać wszystkich Polaków, zaczyna szukać opozycji, przez które określa się w stosunku do tej reszty, będącej tu zamierzonym obiektem krytyki. Żeby to węższe „my”, w domyśle „lewicowo-liberalne” (bo należą do niego osoby, jak podmiot liryczny czy sama artystka, posądzane np. o żydostwo, liberalne podejście do seksualności i homoseksualizm) mogło się w tekście dobrze ukonstytuować i określić, poszukuje ono negatywnych punktów odniesienia – tego wszystkiego, od czego się dumnie różni. Przestrzeń, w którą w ten sposób wkraczamy, to kraina żenująco naiwnego liberalizmu, takiego z Europy Wschodniej lat 90., nawet jeśli niektóre przywoływane postaci-obrazy pochodzą z lat nieco późniejszych.

Hitler i Stalin wyrzuceni jednym tchem w tym samym zdaniu. Putin i Bin Laden tak samo w innym. Co złego to „totalitaryzm” (III Rzesza i ZSRR, jakby były to byty w jakikolwiek sposób porównywalne), „rosyjski tyran” będący w liberalnym imaginarium czymś na kształt „przedłużenia Stalina”, i „islamski terrorysta”, bez powodu i irracjonalnie nienawidzący „zachodnich wolności”. Z tego wynika, że co dobrego to liberalna demokracja zdefiniowana w sposób ani trochę bardziej wyrafinowany niż w „Gazecie Wyborczej” w latach 90. Hitler, Stalin, swego rodzaju „reinkarnacja” tego ostatniego w osobie Putina i figura odsyłająca w okolice „islamofaszyzmu” stanowią współrzędne na mapie politycznego zła, na której mieści się, choć nie chce się do tego przyznać, przenikająca polskie społeczeństwo nienawiść, wżerający się w nie „hejt”.

Jest jednak pewien problem z taką liberalną diagnozą postępującej faszyzacji polskiego życia społecznego. Jeżeli ma to być krytyka postępującego przesuwania się polskiej polityki w prawo, to jest to krytyka bezrefleksyjnie powielająca banalne liberalne opozycje, które zorganizowały polską wyobraźnię polityczną w minionym ćwierćwieczu. Stalinizm używany po to, by do piekła wysłać nie tylko Związek Radziecki (ustawiony na równi z Trzecią Rzeszą) i „realny socjalizm” („czego Zomo pałą nie zajebało”), ale także samą ideę komunizmu, całą tradycję walk o emancypację ludzką i o przekroczenie naszej zastanej społecznej kondycji. Peszek wyobraża sobie, że odważnie krytykuje radykalny dryf polskiej polityki w prawo, podczas gdy ten dryf jest konsekwencją delegitymizacji wszystkich idei politycznych na lewo od socjaldemokracji. Delegitymizacja ta umożliwiła bowiem przesunięcie całego spektrum politycznego, czyniąc poglądy niegdyś prawicowe dziś umiarkowanymi czy centrowymi, niegdyś niedopuszczalne – dziś zaledwie ekscentrycznymi. Założenia tej delegitymizacji Peszek sama bezkrytycznie reprodukuje, wypowiadając się z wewnątrz bańki, z której ZSRR wygląda tak samo jak Trzecia Rzesza. Na ten problem Peszek nie potrafi w ciekawy sposób odpowiedzieć, bo horyzont jej własnej politycznej wyobraźni należy do problemu.

Peszek na dodatek trywializuje kwestię ideologii, sprowadzając ją do poziomu „hejtu” i nienawiści, które na dodatek są w jej ujęciu typowo – by nie rzec „naturalnie” – polskie („hejt nasz powszedni”, „polskiej nienawiści zeżre wściekły pies”). We wzroście znaczenia ksenofobicznej skrajnej prawicy nie ma tymczasem nic specyficznie polskiego – i to nie ma na aż dwa sposoby.

Skrajna prawica rośnie w siłę i przenosi coraz więcej ze swojej ideologii do politycznego mainstreamu w całej Europie i dzieje się to w kontekście postępującego kryzysu systemu kapitalistycznego i strukturanego kryzysu Unii Europejskiej. Oba kryzysy generują społeczne frustracje i resentymenty. Polski wariant tych procesów ma swoje wyjątkowe rysy (jak całkowite wyrugowanie jakiejkolwiek lewicy z parlamentu, powszechność rasistowskiej retoryki w mediach głównego nurtu i słabość lewicowej na nią odpowiedzi, itd.), nie jest jednak procesem w całości wyjątkowym. To jeden sposób, na który „diagnoza” Peszek jest błędna.

Drugi jest taki, że to, co w procesie podbijania polskiej rzeczywistości społecznej przez ksenofobiczną prawicę, rzeczywiście jest specyficzne dla naszego kraju, nie bierze się z jakiejś ponadczasowej „polskości”, którą Peszek wydaje się esencjalizować. Esencjalizacja jakiejkolwiek tożsamości nigdy nie prowadzi w żadnych postępowych kierunkach. Prawicowy obłęd, w jaki osuwa się obecnie ogromna część polskiego społeczeństwa, nie wynika z żadnej „genetycznej” predyspozycji tego akurat narodu do nienawiści. Jedną z rzeczy, z których natomiast wynika, jest model i społeczne koszty (wzrost nierówności, masowe bezrobocie, wypychanie milionów ludzi na przymusową emigrację za chlebem) transformacji ustrojowej po 1989 roku, wraz z narzuconą społeczeństwu narracją o braku alternatywy dla neoliberalizmu. To wytworzeniu konsensu wokół tej bezalternatywności służyło takie przemeblowanie zbiorowej wyobraźni politycznej Polaków, żeby wszystko, co nie jest neoliberalizmem, wylądowało w jednym worku z nazizmem i straszyło natychmiastowym osunięciem się w „totalitaryzm”. Jeżeli chcesz godziwych zasiłków dla wszystkich bezrobotnych, to tak naprawdę chcesz Gułagu! Ale tego Peszek nie będzie w stanie sproblematyzować tak długo, jak długo wypowiada się z wewnątrz bańki liberalnych złudzeń (Hitler, Stalin, Oświęcim i Zomo wrzucone do jednego worka), które stworzyły warunki dla prawicowego obłędu zasysającego dziś Polaków. Co więcej, sprowadzanie współczesnego problemu ksenofobicznej polskiej prawicy do jakiejś genetycznej polskiej „nienawistności” jest wypieraniem i ukrywaniem realnych procesów politycznych, a także realnej opowiedzialności za procesy (ktoś wprowadzał i wytwarzał zgodę na impozycję neoliberalizmu w Polsce, ktoś niszczył każdy punkt widzenia wykraczający poza neoliberalny konsensus), które ostatecznie wytworzyły obecne stężenie frustracji i resentymentów.

Naprawdę bulwersujące w utworze Peszek jest jednak znaczące przemilczenie, jakie rzuca się nam w oczy, gdy przyglądamy się obecnym w nim obiektom ksenofobicznej prawicowej nienawiści. Na swoje miejsce w roli ofiary zasłużyły osoby nieheteroseksualne – jest mowa o palonej warszawskiej tęczy (choć ta konkretna tęcza rościła sobie prawa do szerszego pola semantycznego, tęcza jako symbol jest powszechnie kojarzona z ruchami LGBT), jest inwektywa „śmierdzisz lesbą”. Na swoje miejsce zasłużyli Żydzi – jest mowa o ludziach palonych kiedyś w stodole, czyli o wydarzeniach takich jak w Jedwabnem, jest obelga „żydowska kurewno”, a Holokaust króluje nad tekstem w samym tytule. Wielkimi nieobecnymi są natomiast uchodźcy z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, muzułmanie, osoby pochodzenia arabskiego. Jest to szokujące, bo to właśnie oni, oraz osoby ze względu na karnację czy turban na głowie „podejrzane” o to, że należą do jednej z tych grup, padły w ciągu ostatniego roku ofiarą większości aktów rasistowskiej przemocy. Oni też są obiektem najbardziej bezkarnego i bezwstydnego rasistowskiego bełkotu w głównym nurcie polskiej polityki i w dominujących, także tych nominalnie liberalnych, mediach.

Zupełne przemilczenie rasizmu islamofobicznego, antyarabskiego i wymierzonego w uchodźców szukających obecnie masowo schronienia w Europie w rzekomo antyrasistowskim utworze szokuje, bo został on przecież nagrany po wielomiesięcznym okresie intensywnej nagonki w mediach i rosnącej liczby aktów tak ukierunkowanej przemocy na ulicach polskich miast. Jak można coś takiego rozumieć? Co ta nieobecność właściwie znaczy?

Może to, że rytualne gesty „obrony Żydów” i „krytyki antysemityzmu” są dzisiaj tak naprawdę łatwe i niczym nie grożą? A w zestawie z wyrazami sympatii dla mniejszości seksualnych mieszczą się po prostu w kanonie dobrego tonu liberalnej klasy średniej i pozujących na lewicowo-liberalne „elit kulturalnych”, bo pasują do ich wyobrażeń o „europejskości”? Podczas gdy zabranie głosu w obronie uchodźców z Syrii, Libii czy Afganistanu albo publiczne potępienie islamofobii, wręcz przeciwnie, wymagają dziś w Polsce autentycznej odwagi i mogą dla popularnego artysty oznaczać konieczność stawienia czoła rasizmowi liberalnego (drobno)mieszczaństwa, czyli swojego własnego, bezpośredniego otoczenia i odbiorców?

Obrona Żydów przed polskimi antysemitami niewiele dzisiaj od takich obrońców wymaga. Większość współczesnych polskich antysemitów nigdy nie spotkała Żyda (Wietnamczyków jest dziś w Polsce kilka razy więcej), pozostaje im więc palenie kukieł i ewentualne wypady na zabytkowe cmentarze. A kukieł wystarczy bronić oburzonymi komentarzami na Facebooku, zyskując w ten sposób wizerunek „postępowca” wśród znajomych, bez konieczności wejścia w autentyczną konfrontację. Paleniem kukły można się szlachetnie pooburzać, nic więcej nie robiąc i spać spokojnie, doskonale wiedząc, że i tak nikt nie zginie. Wilk syty i owca cała.

Muzułmanie i osoby pochodzenia arabskiego, jak również osoby posądzone o to, że są muzułmanami lub Arabami (studenci z Portugalii, sikhijski turysta z Wielkiej Brytanii) padają tymczasem ofiarami realnej przemocy, trafiają do szpitali z poważnymi obrażeniami ciała, muszą wymieniać drzwi, które im podpalono. A liberalne (drobno)mieszczaństwo z otoczenia Marii Peszek, to, które ma w Londynie przyjaciół gejów, a na półce albumy o kulturze żydowskiej, podziela większość „poglądów”, które do tych aktów przemocy prowadzą, które wytwarzają na nie przyzwolenie.

Tak więc daleki od radykalnej odwagi, song Peszek jest raczej owocem żenującego konformizmu. Jeżeli nie czegoś gorszego. Bo jeśli w ostatnich miesiącach Maria Peszek nie zauważyła, kto stanowi główny cel współczesnego rasizmu (nie tylko w Polsce), to być może dlatego, że nie zauważyła w ogóle, że to jest rasizm. Co z kolei zmuszałoby nas do postawienia pytania, dlaczego tego nie zauważyła. W większości podobnych przypadków trafna jest odpowiedź, że część z tych „poglądów” osoba, która tego rasizmu nie zauważyła, po prostu popiera.

Modern Holocaust Marii Peszek jest dla mnie symptomem szerszego problemu, jakim jest intelektualna nieudolność większości polskich elit kulturalnych w ich próbach odpowiedzi na niebezpieczne procesy umacniania się ksenofobicznej, coraz bardziej radykalnej prawicy w Polsce. Agnieszka Holland porównuje rządy PiS do PRL, choć jako kobieta mogłaby np. pomyśleć o kwestii praw reprodukcyjnych, by zacząć sobie zdawać sprawę z kretynizmu takiego porównania. Nieco młodsi filmowcy puchnęli z dumy na demonstracjach w obronie „dobrego imienia Lecha Wałęsy” jako „symbolu demokracji”, choć Wałęsa jako prezydent miał wcale nie mniejszy apetyt na całość władzy, kosztem demokracji i rządów prawa, niż obecnie ma Prezes, tyle że nie potrafił tego swojego celu osiągnąć. I tak dalej.

Kiedy mówimy o faszyzmie w Polsce dziś, musimy mieć się z dwóch stron na baczności. Samo dojście PiS do władzy, a nawet jego obecny, irracjonalny sposób rządzenia, to jeszcze nie faszyzm. Tego mocnego ale ważnego terminu lepiej nie trywializować. Jarosław Kaczyński nigdy nie będzie Adolfem Hitlerem. Nie jest też jednak prawdą, że trzeba aż Hitlera, żebyśmy mogli zacząć mówić o faszyzmie – generał Franco nie był Hitlerem, nie był do Hitlera porównywalny, był jednak faszystą. Każdy zinstytucjonalizowany faszyzm poprzedza też proces faszyzacji społeczeństwa, proces, który – jeśli nie zostanie powstrzymany – do faszyzmu w końcu doprowadzi.

O faszyzacji w Polsce dziś na pewno możemy już mówić. I jeżeli wszystko, co polskie elity kulturalne potrafią z siebie wykrzesać w krytycznej odpowiedzi na ten proces, rozpina się między konformistycznymi niby-protest-songami à la Maria Peszek i pojękiwaniami o PRL w stylu Agnieszki Holland, postępom dalszej faszyzacji wiele w Polsce nie zagraża.

Jarosław Pietrzak

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie internetowej Medium Publicznego.

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Zła pamięć

Notatki po Międzynarodowym Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu

Moja babcia leżała chora w łóżku, gdy naziści przyszli do jej rodzinnego Staszowa. Niemiecki żołnierz zastrzelił ją w tym łóżku. Moja babcia nie zginęła po to, by dostarczyć przykrywki izraelskim żołnierzom mordującym palestyńskie staruszki w Gazie. Obecny rząd Izraela cynicznie i bez skrupułów eksploatuje wciąż obecne wśród nie-Żydów poczucie winy za rzeź dokonaną na Żydach w Holokauście jako usprawiedliwienie mordów dokonywanych na Palestyńczykach. Milczące założenie jest takie, że życia żydowskie są bezcenne, a życia palestyńskie nie mają znaczenia.

Gerald Kaufman, poseł brytyjskiej Labour Party

Prześladowani i ofiary dnia wczorajszego wydają mi się sprawą znacznie mniej priorytetową niż prześladowani dnia dzisiejszego i ofiary jutrzejszego.

Shlomo Sand (Dlaczego przestałem być Żydem)

1/ Agnieszka Holland, Jad Waszem i wzgórza wokół Sderot

Mam pewne problemy z filmem Agnieszki Holland W ciemności.

Końcowe plansze informują nas, że film dedykowany jest wszystkim, których, jak Leopolda Sochę, bohatera filmu, uhonorowano tytułem „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”.

Przyznawane przez instytut Jad Waszem wyróżnienie jest jednym z instrumentów sakralizacji Holokaustu i ideologicznego przejmowania tak losu ofiar, jak i heroizmu ich wybawców, w propagandowym interesie Państwa Izrael budującego eschatologiczne uzasadnienia dla swojej polityki w stosunku do żyjącej pod jego okupacją ludności palestyńskiej. Jad Waszem stoi nawet na zagrabionej Palestyńczykom ziemi i widać stamtąd miejsce dokonanej w kwietniu 1948 przez żydowskie bojówki masakry na mieszkańcach wioski Dajr Jasin. Poczesne miejsce w muzealnej części tej „Świątyni Holokaustu” stanowi ekspozycja poświęcona palestyńskiemu Wielkiemu Muftiemu Jerozolimy w okresie 1921-1937, Aminowi al-Husajniemu. Jad Waszem niektórym czołowym figurom Trzeciej Rzeszy poświęca poświeca mniej miejsca niż na demonizację muftiego, postaci pozbawionej historycznego znaczenia, zainstalowanej na swoim stanowisku przez Imperium Brytyjskie. To stąd wziął się jeden z zeszłorocznych wyskoków obłąkanego premiera Izraela Binjamina Netanjahu – wygłoszona otwarcie, skandaliczna teza, że gdyby nie mufti, Hitler nigdy nie przedsięwziąłby planu eksterminacji europejskich Żydów. Że to w zasadzie mufti wymyślił zagładę Żydów, a Hitler tylko dał mu się w to wkręcić. Jasne jest jednak, że dla Holland odznaczenie przyznawane przez Jad Waszem nie ma problematycznych konotacji, a Jad Waszem jest obiektywnym, autorytatywnym, w żaden sposób nie podejrzanym źródłem konsekracji heroizmu ludzi takich jak Socha.

Z tych samych napisów na końcu filmu Holland dowiadujemy się również, że „Żydzi Sochy” uciekli w końcu za granicę. Między innymi do Izraela. Szkoda, że Holland nie zadała sobie pytania, co teraz robią tam ich potomkowie, ich rodziny, gdzie, jak i z czego żyją?

A gdyby tak film kończył się epilogiem? Syn, a może wnuczka (żeby uczynić zadość „postępowym” pretensjom Izraela) kogoś spośród „Żydów Sochy” siedzi w biurze jednej z izraelskich korporacji produkujących broń i supertechnologie bezpieczeństwa (centralny przemysł tego kraju). W biurze wraz z innymi inżynierami otwierają szampana, bo na giełdzie w Tel Awiwie akcje firmy szybują w górę. Na ekranie telewizora widać, dlaczego szybują: trwa kolejny dzień operacji „Płynny Ołów”, na bezbronnych mieszkańców odciętej od świata i osaczonej z każdej strony Strefy Gazy spadają bomby. Nie mają dokąd uciec, to jedno z najgęściej zaludnionych miejsc na ziemi, a wszystkie granice są zamknięte. Obrazy z Gazy wywołują na kilku twarzach niespecjalnie skrywaną satysfakcję. Ktoś rzuca głupim żartem traktującym Hamas od hitlerowców. Ktoś inny mówi, że znajomi jadą jutro do Sderot, oglądać operację z pogranicznych wzgórz – zastanawia się, czy się wybrać z nimi. Po pracy owa wnuczka wybiera się na wieczorny spacer (może z dzieckiem?) do parku. Park został przed laty posadzony przez Jewish National Fund. Jak to Jewish National Fund, stało się to na gruzach palestyńskiej wioski, której mieszkańców część wymordowano, a część wypędzono w 1947 czy 1948 roku, a wszelki jej ślad, włącznie z arabskimi nazwami miejsc, wymazano z powierzchni ziemi. Nad miastem, gdzieś nad ich głowami, łopocze na dmuchającym od morza wietrze biała flaga z błękitnymi liniami kreślącymi sześcioramienną gwiazdę złożoną z dwóch splecionych trójkątów. Symbol, który w przodkowie nosili na ramionach jako znak wykluczenia i przyznanej im roli kozła ofiarnego systemu społeczno-ekonomicznego niezdolnego istnieć inaczej jak przez powracające cyklicznie katastrofalne kryzysy. Teraz ten sam symbol reprezentuje bezwzględną siłę, mocarstwową potęgę, władzę życia i śmierci. Jest sziboletem nowej rasy panów; tych, których życie ma wartość, których ciała zasługują na ochronę i żałobę. W przeciwieństwie do życia i ciał „arabskiej dziczy”, których jedyna wartość polega na tym, że oddelegowane do funkcji „zagrożenia” nakręcają spiralę izraelskiego przemysłu zbrojeniowego, jednego z największych na świecie. Telefon do starszego syna, żeby się upewnić, że wszystko w porządku. Jest akurat z rówieśnikami w Polsce – wyprawa do Oświęcimia, obowiązkowy etap nacjonalistycznej tresury: młody człowiek musi nabrać animuszu, zanim za kilka lat zacznie prężyć do Instagramu muskuły w mundurze Cahalu. Oczywiście, obstawiam, że z takim epilogiem szanse na nominację do Oscara uległyby znacznemu obniżeniu.

Nie chodzi tylko o film Holland. To jest problem z reprezentacjami hitlerowskiego ludobójstwa europejskich Żydów w ogóle. Z „pamięcią Holokaustu” w ogóle.

Dziś potencjalnie każde takie „prostolinijne” ujęcie Holokaustu będzie wykorzystane jako instrument w arsenale propagandowym Państwa Izrael i jego wpływowego lobby w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. Film Holland stanowi zwieńczony sukcesem akces polskiego kina do przemysłu eksploatacji obrazów Holokaustu, a nominacja do Oscara w pewnym sensie certyfikuje jego jakość jako produktu tego przemysłu w kategoriach obowiązującego w nim „standardu jakości”.

2/ Holocaust Industry

Holocaust Industry („przedsiębiortswem Holokaust” nazywa to polski przekład książki Normana Finkelsteina), przemysł instrumentalizacji żydowskiego cierpienia z przeszłości, narodził się po spektakularnym zwycięstwie Izraela w wyniku jego agresji na arabskich sąsiadów w 1967 roku. Bezwzględna przewaga nad sąsiadami ostatecznie zdobyła „Państwu Żydowskiemu” pozycję kluczowego partnera Stanów Zjednoczonych w regionie, sojusznika, któremu „należy się” bezwarunkowe wsparcie i niezadawanie kłopotliwych pytań, no matter what. To od tego czasu przemysły kultury imperium amerykańskiego (najpierw wydawniczy, prasowy, potem telewizyjny i filmowy) zaczęły mnożyć, z biegiem lat coraz bardziej bez umiaru, różnego rodzaju przedstawienia Holokaustu. Dziś Holokaust Żydów jest na skalę globalną najczęściej reprezentowanym i najintensywniej obecnym w przestrzeni publicznej i dyskursach o historii wydarzeniem, jedynym ludobójstwem, na temat którego możemy się spodziewać jakiejś półki w każdej księgarni na zachodzie Europy i w Ameryce Północnej; jedynym powszechnie znanym ludobójstwem nowoczesności. Jedynym ludobójstwem nowoczesności zasługującym na pamięć i żałobę całej ludzkości.

To dzięki przemysłowi mnożenia reprezentacji Holokaustu bliskowschodnie kolonialne mocarstwo atomowe, uzbrojone po zęby (trzysta głowic nuklearnych, połowa wymierzona w Europę), z jedną z najpotężniejszych armii na świecie, niezdolne wytrzymać kilku lat bez wywołania jakiejś wojny, odpowiedzialne za wielomilionową populację uchodźców, mocarstwo, które praktykuje na znajdującym się pod swoją kontrolą terytorium jawnie rasistowską segregację i z pełną nonszalancją łamie wszystkie dotyczące siebie rezolucje Narodów Zjednoczonych, może wciąż skutecznie przedstawiać się jako wieczna ofiara, której wciąż grozi widmo zagłady ze strony innych. To dzięki temu przemysłowi może ono skutecznie paraliżować dyskusje na temat Palestyńskich Terytoriów Okupowanych, na temat blokady Gazy, na temat swojego apartheidu, na temat zbrodni wojennych – wywołując paraliżujące poczucie winy, zastraszając oskarżaniem wszystkich i wszystkiego o antysemityzm, itd. 

Holokaust jako wydarzenie jedyne w swoim rodzaju, sacrum niedotykalne dla żadnych narzędzi racjonalnej analizy, Największe Zło ludzkiej historii. Historia świata jako arena nieprzerwanych i niezmiennych prześladowań Żydów, które swoją kulminację znalazły w „Świętym Świętych” Holokaustu, by następnie doprowadzić „naród wybrany” do zbawienia w postaci „powrotu” do Ziemi  Izraela. Prześladowania Żydów i wybawienie od nich przez „odtworzenie” żydowskiego państwa jako Sens Historii. Druga wojna światowa jako piekło rozpętane z nienawiści jednego szaleńca z wąsem do Żydów, wyłącznie w celu ich eksterminacji. Siła oddziaływania takich mitów, a czasem po prostu bredni, to właśnie produkt i tryumf Holocaust Industry.

3/ Shoah Claude’a Lanzmanna: cierpienie świętsze niż inne

1985: Claude Lanzmann realizuje swój słynny, legendarny dziś, wielogodzinny film dokumentalny Shoah. Jeden z kamieni milowych w historii Holocaust Industry. Film sfinansowały tajne środki przekazane przez izraelski rząd, dla których „słupami” były spółki porejestrowane przez Lanzmanna w tym celu w Szwajcarii. Na polskiej lewicy Lanzmann jest traktowany jak święta krowa, tymczasem Shoah jest filmem budzącym szereg podstawnych wątpliwości. Niektóre z nich wyłożył izraelski historyk Shlomo Sand (w Dlaczego przestałem być Żydem). Produkcja ta, wraz z jej oszałamiającym sukcesem, stanowiła kluczowy moment w procesie wymazywania przez Holocaust Industry (choć Sand nie używa sformułowania Finkelsteina) ze społecznej świadomości istnienia innych niż żydowskie ofiar Trzeciej Rzeszy. Sand opowiada o tym, jak – jako wykładowca historii – wielokrotnie, przy różnych okazjach, zadawał pytanie:

[…] Ilu ludzi wymordowali naziści w obozach koncentracyjnych, obozach zagłady i innych przeprowadzonych przez siebie masakrach? Odpowiedź była – bez wyjątku – zawsze ta sama, sześć milionów. Kiedy wyjaśniałem, że chodzi mi o liczbę wszystkich ludzi, a nie tylko Żydów, moi rozmówcy wyrażali zdumienie. Rzadko kiedy ktoś znał odpowiedź.

Każdy, kto widział film Alaina Resnais „Noc i mgła” (1955), mógł jednak dać odpowiedź: jedenaście milionów zabitych. Ale ta liczba „niekonwencjonalnych” ofiar II wojny światowej została zupełnie wymazana z twardego dysku kolektywnej pamięci Zachodu. […] Liczba wszystkich wymordowanych zupelnie zniknęła, a przekazywana jest wyłącznie liczba Żydów.

W dziewięciogodzinnym filmie Lanzmanna nie wystarczyło czasu, by wspomnieć o jakichkolwiek innych niż żydowskie ofiarach nazizmu, choć w Polsce (gdzie nakręcono najwięcej materiału) stanowiły one połowę osób wymordowanych. Lanzmann, sam będąc cynicznym manipulatorem, uzurpuje sobie dzisiaj rolę wyroczni orzekającej – z wysokości tronu zbudowanego na sukcesie Shoah – kto ma prawo mówić o Zagładzie i które wypowiedzi, które reprezentacje filmowe, literackie i inne, są „cacy”, a które są „be”. Jednym z szokujących rysów polskiej lewicy, kiedy się na nią patrzy z daleka (z zagranicy), jest to, że do dzisiaj traktuje ona te jego proklamacje ze śmiertelną powagą.

Przemilczenia Lanzmanna są umacniane przez innych wysokich rangą kapłanów „pamięci Holokaustu”. Znów cytując Sanda:

Przykładem niech będzie permanentne, głuche milczenie Eliego Wiesela, imigranta, który nie pozostał w Izraelu, i otrzymał pokojową Nagrodę Nobla za utrwalanie ekskluzywnego charakteru żydowskiej śmierci, nigdy nie wyrażając cienia uznania dla śmierci innych.

4/ Lista Schindlera i ostateczny kres „okupacji oświeconej”

1993: Lista Schindlera Stevena Spielberga. Film kończy się przy dźwiękach Jeruszalajim Szel Zahav, pieśni upamiętniającej „powrót” całej Jerozolimy pod żydowską kontrolę w 1967. Czyli wojnę sześciodniową i początek nielegelanej okupacji, która trwa do dzisiaj, a ceną za jej utrzymanie jest kręcąca się coraz szybciej spirala naruszeń międzynarodowego prawa humanitarnego, zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Historyczne cierpienia europejskich Żydów, o których, w żałobnej czarno-białej tonacji, opowiada film, są więc ostatecznie zaprzęgnięte na służbę dyskretnie zamaskowanego usprawiedliwienia status quo współczesnej dominacji Państwa Izrael nad całym obszarem historycznej Palestyny i zupełnego wymazania innego cierpienia, trwającego do dziś, jak najbardziej współczesnego, na którym status quo izraelskiej dominacji jest ufundowane.

Instrumentalny charakter, w jaki Lista Schindlera traktuje żydowskie cierpienie, by legitymizować współczesne stosunki dominacji, tkwi nie tylko w jej „tekście”, ale i w kontekście. Robiąc pierwszy prawdziwie hollywoodzki film fabularny o Zagładzie, Spielberg wyniósł Holocaust Industry na zupełnie nowy, stricte popkulturowy, jeszcze bardziej zmasowany poziom, w momencie, w którym Państwu Izrael najbardziej tego było trzeba. To znaczy w okresie, w którym – jak wykazuje Neve Gordon – po wybuchu Pierwszej Intifady w 1987 roku ostatecznie zrezygnowało ono nawet z pozorów „okupacji oświeconej” i wybrało w stosunku do okupowanej populacji politykę nagiej siły i wyłączenia jej spod ochrony jakiegokolwiek prawa. Tak radykalna polityczna zmiana wymagała intensyfikacji polityki wizerunkowej Państwa Izrael, roszczącego sobie pretensje do reprezentowania wszystkich Żydów i do roli moralnego spadkobiercy ofiar nazistowskiego judeocydu.

Kiedy Spielberg robił swój nieprzyzwoity film, gałąź kulturalna Holocaust Industry kręciła się w najlepsze od ponad dwóch dekad, były to jednak głównie książki, filmy dokumentalne i edukacyjne oraz „ambitna” telewizja (jak Shoah Lanzmanna) i przedsięwzięcia muzealne. Lista Schindlera uczyniła Holocaust movie gatunkiem kina prawdziwie popularnego, hollywoodzkiego, zdejmując z tego tematu krępujące do tamtej pory poczucie, że może jednak nie wypada.

5/ Nazwy są ważne

Nazwy są ważne. Norman Finkelstein wskazuje, że jest „holocaust”, i jest „the Holocaust” (The Holocaust Industry mam tylko w angielskim wydaniu, nie wiem, jak to jest rozwiązane w polskim przekładzie). Ten pierwszy, pisany małą literą i bez obowiązkowego rodzajnika definitywnie określonego, to według tego rozróżnienia realne wydarzenie historyczne, dokonane przez III Rzeszę z przemysłową wydajnością ludobójstwo europejskich Żydów w latach 1942-1945, z niezorganizowanym jeszcze, chaotycznym, „oddolnym” preludium na rubieżach podbitej przez nazistów Europy pod koniec 1941. „The Holocaust” natomiast to ideologiczny twór żerujący na historycznych cierpieniach europejskich Żydów, zasysający je na potrzeby irracjonalnej opowieści o „negatywnym sacrum”, do której zakazane jest przykładać racjonalne kryteria historycznej analizy.

Pamięć – tłumaczy Esther Benbassa – jest przeciwieństwem, wrogiem historii. Skazana na emocje, musi się bezustannie pobudzać, z czasem więc znajdować coraz mocniejsze bodźce. Pomaga celebrującemu ją podmiotowi zamknąć się w moralnej wieży z kości słoniowej, uwierzyć we własną wyjątkowość i nie zauważać żadnego innego cierpienia wokół, nie zauważać cierpienia zadawanego przez sam zbiorowy podmiot takiej pamięci. „Pamięć Holokaustu” historyczną analizę zastępuje kultem coraz bardziej uniemożliwiającym rozumienie realnych procesów historycznych i realnej dynamiki społecznej i politycznej systemu, który doprowadził do hitlerowskiego ludobójstwa europejskich Żydów; rozmywa te procesy w gęstej brei przesądów i emocjonalnych odruchów Pawłowa. To jest ten sam system, w którym wciąż żyjemy („kto nie chce mówić o kapitalizmie, powinien milczeć o faszyzmie”), dlatego jeżeli nie wysłuchamy z uwagą lewicowych krytyków „pamięci Holokaustu” (Finkelsteina, Benbassy, Sanda), to „pamięć Holokaustu” nie tylko nie zapobiegnie powtórkom z historii, ale to właśnie ona, z całym towarzyszącym jej irracjonalizmem ostatecznie sprawi, że kolejne wielkie ludobójstwa nowoczesności – naszego jej stadium – znowu wezmą nas z zaskoczenia. Znowu zorientujemy się, kiedy będzie już po fakcie. Znowu powiemy, że „nic nie wiedzieliśmy”.

W tym miejscu wróćmy jeszcze na chwilę do premiera Netanjahu i jego bulwersującego wystąpienia o tym, jak arabski mufti wkręcił Hitlera, który sam nic by podobnego nie wymyślił, w plan eksterminacji Żydów. Światowa opinia publiczna odpowiedziała na tę wypowiedź głównie stanem szoku i osłupienia. To rzeczywiście może być trudne: jak zareagować, kiedy żydowski polityk, premier „Państwa Żydowskiego”, de facto rozgrzesza i wybiela Hitlera? Ale nie jest to nic innego jak logiczna konsekwencja i kulminacja procesu obracania historycznej katastrofy nazistowskiego ludobójstwa Żydów w obsceniczną religię „pamięci Holokaustu”, z towarzyszącym jej zakazem myślenia historycznego i nakazem przeżywania wyłącznie w formie rytuałów złożonych z sekwencji emocjonalnych odruchów. W „pamięci Holokaustu”, jak w każdej religii, o zestawie dogmatów, o tym, co jest „prawdą wiary”, a co nie jest, decydują nie fakty historyczne a wola i widzimisię właściwego danemu kultowi Sanhedrynu. Wina Hitlera przenosi się z porządku faktów historycznych do tego samego porządku, co niepokalane poczęcie, istota Trójcy Świętej czy pochodzenie aniołów i Szatana. W przypadku „pamięci Holokaustu”, arcykapłanem stał się najsilniejszy w danym momencie polityk w Izraelu.

Nazwy są ważne. Dlatego obowiązek krytycznego przemyślenia „pamięci Holokaustu” musi obejmować też słowa, jakimi nazywamy to, o czym mówimy. Dlatego Finkelstein stosuje duże i małe ‘h’, oraz obecność i nieobecność rodzajnika określonego. Ja jednak skłaniałbym się ku tym opiniom (np. Benbassy), które w wątpliwość podają cały rzeczownik. Holokaust, termin wywiedziony z greckiej ofiary całopalnej, jest terminem religijnym par excellence. Podobnie jego dokładny hebrajski odpowiednik, Szoah, nazwa, która we Francji wyparła Holokaust (za sprawą Lanzmanna). Dlatego dobrze by było powalczyć o inną nazwę, taką, która zamiast otaczać się aurą religijną miałaby moc obiektywnej nazwy wydarzenia historycznego. Taka propozycja, autorstwa lewicowego historyka Arno Mayera, autora poświęconej hitlerowskiemu ludobójstwu Żydów pracy Why Did the Heavens Not Darken?, od dawna istnieje: judeocyd. W świecie anglosaskim stosuje ją dziś np. Tariq Ali. Dzięki takiemu słowu możemy mieć jasność, kiedy mówimy o historycznych faktach, a kiedy o tym ponurym kulcie, którego arcykapłanem jest dziś Netanjahu.

6/ Biedna polska lewica patrzy na Palestyńczyków

Lewica w Polsce nie ma w tej sprawie łatwego zadania. W Polsce nigdy nie udało się do końca wytępić prostackiego, XIX-wiecznego antysemityzmu i jego ideologicznych tropów, które wciąż nieźle się trzymają na prawym, katolicko-narodowym brzegu spektrum prasowego, gdzie wciąż niestrudzenie kompiluje się coraz to nowe listy „Żydów u władzy” i inne tego rodzaju atrakcje. Nie wspominając o szambie, jakim bywa nad Wisłą internetowy „komentariat”. Nie możemy nie pamiętać, że ostatni antysemicki pogrom nowoczesności miał miejsce w Kielcach. Że historia hitlerowskiego judeocydu zawiera w sobie także, między innymi, historię spontanicznego udziału w nim mieszkańców miejscowości takich jak Jedwabne. W historycznym polskim stosunku do Żydów wciąż znajdują się istotne obszary nagromadzonych przez pokolenia kolektywnych zaniechań, odmowy rozliczenia się z przeszłością, przyjęcia jej do wiadomości.

Nigdy nie wiemy, z czym zaraz wyskoczy któraś z gazetek Leszka Bubla – może nawet z tezą, że eksterminacja europejskich Żydów w latach II wojny światowej w ogóle nie miała miejsca, że to wszystko spisek, a obozy koncentracyjne i obozy zagłady do atrapy? W tej kategorii wszystko jest możliwe. Na codzień wielu z nas ignoruje istnienie takiej prasy, wciąż opłaca się ją jednak wydawać, ktoś to więc czyta. Ktoś to potem powtarza. W takich warunkach uprawianie krytyki religii „pamięci Holokaustu” oraz jej współczesnych funkcji ideologicznych i propagandowych ma wszelkie prawo wiązać się z obawą, że strzelamy kulą, którą nie wiadomo kto poniesie dalej. Że jeśli wypowiadać się będziemy nie dość precyzyjnie, to pomylą nas z towarzystwem, w którym naprawdę nie chcemy się znaleźć nawet w największym zamieszaniu, nawet na sekundę. Nie każdy ma wiedzę i talent, by mieć pewność, że zawsze wypowie się wystarczająco precyzyjnie. Nie każdy ma nerwy, by się zmagać z koniecznością manewrowania po tak zaminowanym polu.

Jakie wyjście znalazła więc z tej sytuacji polska lewica? Najgorsze z możliwych. Bojąc się, że poruszanie tematu zaszkodzi starym zaniechaniom postanowiła do starych zaniechań dołożyć nowe: do zaniechań w stosunku do przeszłości i jej ofiar dodać zaniechania wobec teraźniejszości i ludzi, którzy ofiarą rasistowskiej przemocy padają dziś lub najprawdopodobniej padną jutro. Nie dotykać nawet tych kwestii. Na polskiej lewicy krytyka „pamięci Holokaustu” wydaje się być obłożona bezwarunkowym zakazem myślenia; panuje przekonanie, że Holocaust Industry to jest jakaś prawicowa inwektywa lub teoria spiskowa (podczas gdy wydawcą książki Finkelsteina jest Verso, najważniejsze i najbardziej zasłużone współczesne lewicowe wydawnictwo świata anglosaskiego); skazanemu wyłącznie na polskie media odbiorcy może się wydawać, że żydowski rasizm i lobby izraelskie to również jakieś wymysły gazetek Bubla. Strategia uników i rozmyślnego trwania w zaniechaniu skutkuje tym, że Polska jest obok Niemiec chyba jedynym krajem europejskim, w którym solidarność z Palestyńczykami i krytyka Izraela nie mieszczą się na ideowej lewicy w porządku oczywistości – są przedmiotem kontrowersji, uników lub dzielenia włosa na czworo (z nieśmiertelnym „prawem Izraela do istnienia” w roli głównej).

Przykro mi, ale nie widzę, jak z lewicowego punktu widzenia można uznać zobowiązania w stosunku do przeszłości za ważniejsze niż zobowiązania w stosunku teraźniejszości i przyszłości. Poświęcić te ostatnie dla tych pierwszych.

W swoim niezwykle mocnym Liście do izraelskiego przyjaciela Akkas Al-Ali pisał w sierpniu 2014:

Któregoś dnia twoi przywódcy i bohaterowie zostaną osądzeni za wszystkie swoje zbrodnie, a deklaracja „Jestem syjonistą” spotka się z takim samym obrzydzeniem i potępieniem jak „Jestem nazistą”.

Ale osąd Historii nie ominie także tych, którzy widzieli, co się dzieje, ale z lenistwa, tchórzostwa lub konformizmu wybrali trwanie w grzechu zaniechania.

7/ Pamięć jest wrogiem historii

Noam Chayut pokazuje w swoim poruszającym pamiętniku, The Girl Who Stole My Holocaust, jak centralną rolę „pamięć Holokaustu” odgrywa w konstrukcji współczesnego izraelskiego i żydowskiego rasizmu. Holokaust to odziedziczony po przodkach „skarb”, który nosi w sobie i ma obowiązek pielęgnować każde żydowskie ciało. Uczyniwszy żydowskie cierpienie świętszym i w jakiś sposób ważniejszym, niż jakiekolwiek inne cierpienie, czyni następnie życie żydowskie świętszym niż inne i cieszącym się prawami, których – w warunkach konfliktu podobnych praw – można odmówić życiu nieżydowskiemu, jeśli tylko stanie ono na drodze. Holokaust jest źródłem, racją i uzasadnieniem żydowskiego ekskluzywizmu.

Czy ofiary hitlerowskiego judeocydu mogło po śmierci spotkać coś gorszego, jakiś bardziej szokujący przejaw braku szacunku, głębsze sponiewieranie, niż instrumentalizacja ich cierpienia i śmierci z rąk jednego rasistowskiego reżimu na propagandowe potrzeby kolejnego? Czy można czyjąś śmierć bardziej zbezcześcić?

Każdy rasizm, każda „rasa panów”, ma też swoich „zdrajców rasy”. Kilkuset żyjących spośród tych, którzy przetrwali hitlerowski judeocyd, w odpowiedzi na zbrodniczą ofensywę na Gazę latem 2014 wystosowało list otwarty ze swoim przejmującym protestem potępiającym działania Izraela. Szokująca kampania nienawiści, jaka spotkała ich za to ze strony izraelskiego społeczeństwa, przy nie zawsze tylko milczącej aprobacie klasy politycznej Izraela, doprawdy mroziła krew w żyłach. Dowiedzieli się, wśród innych bluzgów, że powinni byli „zdechnąć w Auschwitz”. Ich błąd, ich wina polegała na tym, że nie przyjmowali do wiadomości, że jedynym prawomocnym użytkiem politycznym z ich cierpienia w przeszłości jest dzisiaj dostarczanie ideologicznej zasłony dla rasistowskiej przemocy stosowanej współcześnie przez „Państwo Żydowskie”. Nie żaden – co oni sobie w ogóle wyobrażają? – uniwersalizm. Dla mnie osobiście uczestnictwo w oficjalnych obrzędach „pamięci Holokaustu” razem z funkcjonariuszami Państwa Izrael oznaczałoby także brak szacunku dla tych właśnie ludzi, tych kilkuset moralnie niezłomnych survivors.

Oczywiście, można powiedzieć, że uczestnicząc w obchodach „pamięci Holokaustu”, kierujemy się wartościami uniwersalizmu, prawdziwym szacunkiem dla prawdziwych ofiar nazistowskiego judeocydu i zupełnie odcinamy się od doraźnej instrumentalizacji tych obchodów przez Państwo Izrael. Oczywiście, że można tak powiedzieć. Powiedzieć można wszystko. Że Ziemia jest płaska, niebo jest zielone, a słonie to ptaki. Od mówienia Ziemia nie zrobi się jednak płaska, niebo nie zrobi się zielone, słonie nie zaczną latać. Ta instrumentalizacja to jest jedyna realna funkcja, jaką pełni dziś religia „pamięci Holokaustu”. Nie można uczestniczyć i jednocześnie nie mieć nic wspólnego z jedyną realną funkcją tego, w czym się uczestniczy.

***

Najwyższy czas z porządku „pamięci” przenieść holokaust w należne mu miejsce w porządku historii. Nie możemy już dłużej udawać, że nie widzimy, iż z ponurej religii „pamięci Holokaustu” nie wynikło nic dobrego. Stała się jedynie twardym rdzeniem nowego, wyjątkowo agresywnego rasizmu. Żydzi – noszący w sobie „skarb Holokaustu” jako źródło swej wyjątkowości – stali się w nim i za jego sprawą rasą panów, których niewielkie, ale potężne i okrutne państwo wzbudza podziw i zazdrość wszystkich Andersów Breivików tego świata.

Zapatrzeni w replikowane w nieskończoność obrazy cierpienia swoich przodków, współcześni Żydzi racjonalizują kompulsywną przemoc, jaką miota Państwo Izrael, narracją o zagrożeniu, które wciąż nad Żydami jakoby wisi. Powtórka z Zagłady jest w tej narracji cały czas możliwą ewentualnością, i to możliwą niemal „za chwilę”; przemoc Państwa Izrael ma więc charakter „zapobiegający” powtórce z historii, „obronny”, „prewencyjny”. Rzeczywistość tymczasem wygląda zupełnie inaczej niż ta narracja. Obozy koncentracyjne nie są dzisiaj wcale potencjalnością, która grozi sobą w niedalekiej przyszłości, jeśli nie podejmie się działań zapobiegawczych. One stanowią realną teraźniejszość, wyartykułowaną już w trybie oznajmującym a nie zaledwie warunkowym. Obozy koncentracyjne istnieją, a największym z nich jest Gaza. I jeśli w obozach koncentracyjnych naszych czasów pojawiają się faktycznie Żydzi, to na wieżyczkach strażniczych, skąd nie wahają się celować do dzieci. No bo cóż to za dzieci, przecież tylko arabskie.

Jarosław Pietrzak

Najważniejsza literatura:

  • Alain Badiou, Eric Hazan, L’antisémitisme partout – Aujourd’hui en France, Paris : La Fabrique, 2011.
  • Esther Benbassa, La Souffrance comme identité, Paris : Fayard, 2007.
  • Norman G. Finkelstein, The Holocaust Industry: Reflections on the Exploitation of Jewish Suffering, London – New York: Verso, 2000.
  • Noam Chayut, The Girl Who Stole My Holocaust, przeł. (na ang.) Tal Haran, London-New York: Verso 2013.
  • Norman G. Finkelstein, Beyond Chutzpah: On the Misuse of Anti-Semitism and the Abuse of History, London – New York: Verso, 2008.
  • Neve Gordon, Israel’s Occupation, Berkeley – Los Angeles – London: University of California Press, 2008.
  • Ilan Pappe, The Ethnic Cleansing of Palestine, Oxford: Oneworld, 2006.
  • Shlomo Sand, Comment j’ai cessé d’être juif. Un regard israélien, Paris: Flammarion 2013. Wydanie polskie pt. Dlaczego przestałem być Żydem. Spojrzenie Izraelczyka, Warszawa: Dialog 2014. (Cytaty w tekście są w moim przekładzie z wydania angielskiego, How I Stopped Being a Jew, London-New York: Verso 2014)
  • Shlomo Sand, Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski?, przeł. Hanna Zbonikowska-Bernatowicz, Warszawa: Dialog 2014.

Polub mnie na Facebooku

Kino artystów wizualnych

Kino-Sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej pod redakcją Jakuba Majmurka i Łukasza Rondudy to bardzo nietypowa książka, której niektórzy mogą wziąć za złe („brak obiektywności”), że jeden z jej redaktorów i głównych autorów (Ronduda) dokumentuje tu fenomen, którego sam jest przedstawicielem. W znacznym stopniu nawet współtwórcą: ze względu na rolę odegraną w powołaniu w 2011 do życia i funkcjonowaniu dorocznej Nagrody Filmowej przyznawanej przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej we współpracy z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej i Szkołą Wajdy na realizację projektu filmowego. Autorzy są świadomi nietypowości sytuacji, w której jeden z autorów pisze zupełnie „z wewnątrz” opisywanego procesu i „pola społecznego” (sami autorzy posiłkują się kategoriami zaczerpniętymi z Bourdieu). Całkiem prawdopodobnie jednak w inny sposób książka na temat filmów realizowanych przez artystów wizualnych powstać obecnie nie mogła. Premiery polskich filmów zrealizowanych przez twórców odwiedzających kinematografię z „pola sztuki”, poczynając od filmów Piotra Uklańskiego oraz Wilhelma i Anki Sasnalów, zastały miejscową krytykę filmową raczej zdezorientowaną (choć Summer Love Uklańskiego trafił na Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji, a film Sasnalów Huba w Berlinie). Jednocześnie współtworzący z Rondudą książkę Majmurek jest jednym z najbardziej przenikliwych polskich krytyków filmowych (jeżeli nie po prostu najlepszym obecnie), do tego zainteresowanym sztuką współczesną i sprawnie obudowuje temat kontekstami.

Na książkę składa się bardzo różnorodny materiał, co w tym wypadku jest ogromną zaletą. Eseje głównych autorów tomu, bogaty materiał ilustracyjny, zapiski Beaty Walentynowskiej, montażystki filmów Sasnalów i Zbigniewa Libery, szereg rozmów (m. in z Sasnalami, Katarzyną Kozyrą, Liberą, Anną Molską, Normanem Leto, Jankiem Simonem) składają się na jedną z najciekawszych polskich książek filmowych ostatnich lat – pod warunkiem, że właściwie do niej podejdziemy. Właściwe podejście oznacza w tym wypadku, że nie spodziewamy się podsumowania, syntezy, analizy czy definitywnej interpretacji całego nurtu filmów realizowanych obecnie w Polsce przez artystów wizualnych. Ogromna część książki poświęcona jest projektom jeszcze nieukończonym lub dopiero rozpoczętym (są tu też fragmenty scenariuszy, które szukają dopiero możliwości realizacji, bo nie dostały Nagrody Filmowej). Książkę należy natomiast traktować jako dokumentację obecnego etapu opisywanego fenomenu.

W pomieszczonym w początkowej partii książki eseju Między galerią a multipleksem Majmurek zarysowuje dzieje interakcji między „polem filmu” a „polem sztuki”. Wniosek można z niego wyciągnąć taki, że pomimo napięć między tymi polami w tranzytach pomiędzy nimi nie ma nic nowego (najsłynniejszym na skalę światową przykładem jest brytyjski artysta wizualny i reżyser filmowy Steve McQueen, twórca filmu Zniewolony. 12 Years a Slave), ale jednocześnie częstotliwość tego rodzaju inkursji mających od kilku lat miejsce w Polsce jest zjawiskiem gdzie indziej niespotykanym. Mam wrażenie, że choć autorzy książki nie sprowadzają tematu do „drogi twórczej” autora, zajmują się instytucjami i różnicami między omawianymi polami społecznymi, mimo wszystko traktują ten nurt niemal wyłącznie jako fenomen kulturalny i trochę nie doceniają stricte ekonomicznego poziomu, z którego ten nurt został instytucjonalnie wykreowany.

W warunkach chronicznego niedofinansowania polskiej produkcji kulturalnej i skrajnie niestabilnych warunków materialnych, w jakich pracuje w Polsce większość twórców, ufundowana przez MSN i PISF doroczna nagroda w postaci miliona złotych na realizację eksperymentalnego filmu nie tylko odpowiada na „zapotrzebowanie” ze strony artystów, ale też je kreuje – kieruje ich uwagę w tę stronę. Gdyby współcześni polscy poeci mieli jakiś swój prężny odpowiednik MSN, który ufundowałby z PISFem taką nagrodę dla poetów, za trzy lata mielibyśmy niespotykany nigdzie indziej na świecie regularny nurt „kina poetów”, i „zwrot filmowy” w polskiej poezji, lub poetycki w polskim kinie, jak kto woli. Niektórzy rozmówcy Majmurka i Rondudy wydają się zwracać większą uwagę na ten „trywialny” poziom fenomenu (np. Agnieszka Polska, s. 259, Zbigniew Libera, s. 135).

Do pytań, które zadają autorzy, ja dodałbym jedno: dlaczego niezwykle konserwatywny w swoich procedurach, stosowanych kryteriach oceny i podejmowanych decyzjach PISF w tak regularny sposób wszedł w finansowanie tak niecodziennego zjawiska? Tomasz Kozak, w rozmowie z Majmurkiem, wydaje się spoglądać w tym kierunku:

Instytut nieźle sobie radzi w wymiarze taktycznym: finansowanie oraz liczba produkcji są stabilne, regularnie powstają debiuty, poziom realizacyjny stopniowo rośnie. Natomiast strategia nie istnieje. Nie widać dalekosiężnej wizji rozwoju. Cele są niesprecyzowane. Nie wiadomo, czy dążymy do wzmocnienia kina artystycznego, czy komercyjnego. Jak pogodzić jedno z drugim na rynku wewnętrznym? PISF nie potrafi świadomie kształtować artystycznej i ekonomicznej tożsamości polskiej kinematografii. Zamiast tego płynie z prądem tendencji wytwarzanych przez rynek i najsilniejsze grupy interesów. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza polskie instytucje miały na względzie nie tyle dobro artystów, pracowników, czy szerzej – obywateli, co wygodę administratorów oraz zyski producentów i przedsiębiorców. (s. 318-319).

Dyrektor PISF Agnieszka Odorowicz dysponuje w nim władzą absolutną, podejmując decyzje de facto przesądzające o tym, który film powstanie, a który nie. Instytut zasięga opinii całej rzeszy ekspertów, ale dyrektor Instytutu może – i często to robi – podejmować decyzje według własnego widzimisię, zwykle na zasadzie wyboru grupy nacisku (ekonomicznej lub politycznej), której najbardziej opłaca jej się w danym momencie ulec, sprzeczne z opiniami ekspertów. Dyrektor ingerowała także na różne, formalne i nie, sposoby w sam proces wytwarzania ekspertyz. Taka koncentracja władzy w rękach jednej osoby powoduje, że jej decyzje kształtują artystyczny profil polskiego kina. Jednocześnie jednak PISFem kieruje osoba, która potrafi myśleć jedynie w kategoriach urzędniczych, administracyjnych. Stawki artystyczne, kulturalne, intelektualne są najzwyczajniej poza jej sposobem myślenia, a kina nie wymieniała nawet w pozycji „zainteresowania” w swoim CV, dopóki protekcja ówczesnego ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego nie podarowała jej Instytutu. Odorowicz rozumie takie rzeczy, jak podniesienie średniego budżetu produkcji filmu czy utrzymywanie stabilnej ilości filmów powstających każdego roku, alokowania środków, itd. Natomiast kwestie takie, jak wizje filmu jako sztuki, jego zaangażowanie w artystyczne, intelektualne, filozoficzne czy społeczne stawki i debaty, jakie się toczą w światowym kinie i innych obszarach kultury, są dla niej po prostu niezrozumiałe. Jednocześnie wie, że na kolejnych etapach swojej urzędniczej kariery jej dotychczasowa praca będzie oceniana według tych samych prawideł „kultury audytu”, które sama stosowała wobec twórców.

Kluczową rolę w „kulturze audytu” odgrywają „rezultaty”. 10 lat istnienia PISF, który zwiększył ogólny budżet kinematografii, spowodowało znaczące podniesienie średniego budżetu polskiego filmu i redukcję ilości filmów po prostu żenująco źle zrobionych, na najbardziej elementarnym poziomie filmowego rzemiosła. Dyrektor PISF potrzebuje jednak także innej kategorii „rezultatów”, żeby wykazać swoje sukcesy w ustawowym obowiązku wspierania filmu jako sztuki. Najbardziej wymiernym „rezultatem” na tym polu byłaby obecność polskich filmów na znaczących festiwalach i ilość liczących się nagród. Nie rozumiejąc problematyki filmu jako sztuki, dyrektor Instytutu nie potrafi wygenerować takich mechanizmów oceny projektów, które w znaczący sposób zwiększyłyby ilość powstających w Polsce oryginalnych filmów wysokiej, „światowej” rangi artystycznej. Jej najskuteczniejszą jak dotąd strategią był reimport polskich filmowców, którzy odnieśli już sukces na Zachodzie i stworzenie im wyjątkowo dobrych warunków w Polsce. Mierząc najbardziej prestiżowymi międzynarodowymi nagrodami, najlepsze „rezultaty” na koncie PISF, to przede wszystkim właśnie filmy twórców reimportowanych (Skolimowski, Holland, Pawlikowski). Tylko że nie ma więcej kogo reimportować.

Dofinansowanie filmowej twórczości artystów wizualnych i udział PISF w ufundowaniu Nagrody Filmowej, byłyby więc próbą rozwiązania problemu „rezultatów” tego rodzaju stosunkowo niskim kosztem (PISF daje na nią pół miliona złotych, ułamek budżetu średniego filmu powstającego w ramach „normalnej” kinematografii). Odorowicz zaryzykowała niewielkie z punktu widzenia kierowanej przez nią instytucji pieniądze, w nadziei, że pojawią się jakoś, decyzjami ludzi świata sztuk wizualnych, z dala od konserwatywnej inercji procesu oceny i podejmowania decyzji w PISF, jakieś ekstra „rezultaty” wyrażone nagrodami i obecnością w obiegu festiwalowym i art-house’owym. Jest całkiem możliwe, że gdyby Pawlikowski zrobił Idę i zdobył za nią Oscara kilka lat wcześniej, PISF nie dorzuciłby się do Nagrody Filmowej, bo kwestia „rezultatów”, nie spędzałaby już snu z powiek Odorowicz. O „nerwicy rezultatowej” i próbie jakiegoś wyjścia z impasu konserwatynej inercji procesu wyboru projektów przez PISF jako motywach współfinansowania Nagrody Filmowej pośrednio świadczy fakt, że ta sama Katarzyna Kozyra, która obecnie jest laureatką nagrody i pracuje nad swoim filmem, kilka lat wcześniej nie była w stanie przepchnąć w PISF swojego projektu.

Nie piszę tego w celu dyskredytacji nurtu filmów realizowanych ostatnio w Polsce przez artystów wizualnych. Przyłączam się do Majmurka w trzymaniu za nich kciuków i mam nadzieję, że artyści wizualni wykorzystają ten zaskakujący zbieg instytucjonalnych okoliczności z ogromną korzyścią dla polskiego kina. Za nielicznymi i bardzo pojedynczymi wyjątkami cierpi ono na ciężki prowincjonalizm, oderwanie od i niezrozumienie tego, czym zajmuje się dziś ambitne kino na świecie, czym zajmuje się współczesna kultura, jakie problemy są w niej na porządku dnia. Samo podniesienie standardów produkcyjnych do cywilizowanego minimum nie rozwiąże problemu, który bardziej wynika z warunków daleko posuniętego „chowu wsobnego”, w jakich od dawna reprodukuje się w Polsce „pole filmu”. Poczynając od selekcji do szkół filmowych, kończąc na selekcji projektów, które zyskują finansowanie, wszystko jest w tym polu zorganizowane tak, że ostatecznie zaludniają je osoby o wyjątkowo podobnym społecznym profilu i trajektorii, od klasowej przynależności ich rodziców po taką samą edukację w tej samej szkole filmowej. Rezultatem jest zawieszenie całego tego środowiska w zatęchłym smrodku wąskiego spektrum stojących od dawna w miejscu, niewietrzonych, niepoddawanych kwestii idei, poglądów i myślowych przyzwyczajeń. Nie ma żadnej wymiany doświadczeń i punktów widzenia tam, gdzie wszyscy mają mniej więcej te same doświadczenia i punkt widzenia.

Zasilenie polskiego kina artystami wizualnymi jest nie tylko zastrzykiem swieżej krwi, punktów widzenia wspartych odmiennymi doświadczeniami. Jak pokazują znajdujące się w książce rozmowy z tymi twórcami, problemy, które ich interesują, stanowiska, jakie zajmują, są radykalnie odmienne od dominującej w polskim środowisku filmowym „normy”. To nie są typowe polskich filmowców pogawędki o „człowieku w ogóle”, ani ich wysiłki w poszukiwaniu takiego sposobu wyrażenia własnego reakcjonizmu, który by mimo wszystko dał się przebrać za „humanizm”. Problemy, które ich interesują, to jest zupełnie inna jakość intelektualna. Jedyna zresztą rozmowa w książce, przy której czytaniu bolały mnie chwilami zęby, to upstrzona inteligenckimi pretensjonalizmami, przed którymi ostrzega już sam jej tytuł (Każdy artysta to spotkanie z nowym światem), rozmowa z Wojciechem Marczewskim. I to pomimo iż jest on jednym z moich bardziej ulubionych polskich reżyserów.

Majmurek i Ronduda zauważają (s. 23), że tak naprawdę twórcy opisywanego nurtu nie tyle otwierają polskie kino na problemy, jakimi interesują się dziś artyści wizualni, co nadrabiają zaległości polskiego kina w stosunku do współczesnego ambitnego kina artystycznego na świecie; otwierają je na estetykę, język i problematykę stricte filmową właśnie, na którą było z uporem od dawna zamknięte. Marzy mi się, żeby pojawienie się w polskim kinie twórców z pola sztuki było tylko pierwszą z całej serii takich ożywczych inwazji z zewnątrz.

Jarosław Pietrzak

Kino-Sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej, red. Jakub Majmurek i Łukasz Ronduda, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej i Muzeum Sztuki Nowoczesnej, 2015.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Me Monde diplomatique – edycja polska” (maj 2015).

Agnieszka i wilki

W “najbardziej antykomunistycznym filmie w historii PRL”, Przesłuchaniu Ryszarda Bugajskiego (1982, premiera 1989), Agnieszka Holland zagrała Witkowską, osadzoną w więzieniu za rzekomą zdradę i współpracę z obcym wywiadem komunistkę, która nie przestała jednak żarliwie wyznawać Stalina. Spotkała ją krzywda, ale wierzy, że będąc subiektywnie niewinna (nie wiedziała, że kontaktuje się z agentami zachodniego imperializmu), obiektywnie była jednak winna (skoro byli oni – co przyjmuje za dobrą monetę – tymi agentami). Ukaranie jej osoby jest więc koniecznym krokiem, jako że – jak pamiętamy – „wraz z postępami Rewolucji, zaostrza się walka klas”. Reprezentowany przez Witkowską rodzaj politycznego zaangażowania, czy też po prostu Wiary, opierał się na ślepym zaufaniu do wielkiego Innego Historii, której cel jest ustanowiony i prowadzi do niego niezachwiana logika dziejów. Zbawienie nastąpi, przyniesione przez ucieleśnionego w Stalinie ducha Historii, a ofiary – nawet gdy chodzi o samą siebie (w końcu obiektywnie była winna) – są na tej drodze konieczne i zrozumiałe.

Wiele lat później Agnieszka Holland była już (zasłużenie) znanym i uznanym na całym świecie reżyserem filmowym i wróciła do Polski, by pouczyć swój naród o nowym „wielkim Innym” Historii, któremu tym razem na imię Rynek, a służą mu kapłani neoliberalnej technokracji. Głupi naród wydawał się bowiem zapominać o niezłomnej logice dziejów naszych czasów, przestał zawierzać nieomylnej tej logiki reprezentacji wśród śmiertelnych (Gazecie Wyborczej), i zaczął głosować na wszystkich tych, którymi organ ów się zniesmaczał. Tak powstał w 2007 r. serial profetyczno-życzeniowo-hagiograficzny pt. Ekipa. Główny heros tego eposu postpolitycznego nosi znaczące nazwisko Tu(r)sk(i).

Zanim naród zdążył to dzieło do końca obejrzeć, zawarte w nim proroctwo/życzenie już się ziściło. Heros technokracji jedynego boga, Rynku, wygrał wybory, odsuwając od władzy „buraków”, w ogromnej mierze dzięki zjednoczonemu frontowi mediów prywatnych, pod przewodem największego kapitału telewizyjnego, dla którego zresztą produkcja samego serialu była częścią tego frontu. Dzieło nie straciło na użyteczności tylko dlatego, że rzeczywistość okazała się szybsza niż tryb jego produkcji. Odtąd, w powtórkach i dodatkach do neoliberalnej prasy, stanowić będzie narzędzie petryfikacji status quo i przekonania o bezalternatywnym charakterze jedynie słusznego ustroju politycznego (no, alternatywa jakaś istnieje, ale tylko w postaci mroków „populizmu”).

Dziś Agnieszka Holland, która od zeszłego roku przewodzi Polskiej Akademii Filmowej, stoi w awangardzie niespotykanego od dawna w polskim światku filmowym i telewizyjnym pospolitego ruszenia (co prawda zaledwie kilkudziesięcioosobowego, ale we współczesnych polskich warunkach to już bardzo dużo) stawiającego opór nowej ustawie o mediach publicznych, którą forsuje PO i premier Tu(r)sk(i), a którą, zapewne między innymi wskutek tego poruszenia, zawetował (słusznie) prezydent Kaczyński. Wywiad udzielonyDziennikowi jest wyrazem ciężkiego kaca, z którym Agnieszka Holland nie wie co zrobić; zwyczajowe kwaśne mleko okazuje się nie działać:

„Miałam i mam sympatię do PO i do premiera Tuska. Może dość irracjonalną. Wydawało mi się więc, że tropienie spisku byłoby niemądre. Ale skoro oni nas podejrzewają o lobbing, to nasuwa się podejrzenie, że ten, kto o coś oskarża, ma w tym jakiś własny interes. Byłam daleka od myślenia, że oni zawarli jakiś pakt przedwyborczy z nadawcami prywatnymi, że to rozmontowywanie potencjału mediów publicznych, jest celowym działaniem biznesowo-politycznym. Ale zacietrzewienie w tej sprawie wydaje się tak niebywałe, że nie są to tylko zranione ambicje osobiste albo dogmatyczny liberalizm. Wolałabym nie myśleć, że kilku panów dogadało się, by dokonać dzikiej prywatyzacji. Trudno mi w to uwierzyć. A wracając do oskarżania nas o prywatę, do którego ku mojemu zdumieniu dołączył się Kazimierz Kutz, co jest najlepszym dowodem na to, że uprawianie polityki prowadzi do upośledzenia mocy intelektualnych i poczucia przyzwoitości… W wypadku osób, których one dotyczą i najgłośniej zabierają głos, są one absurdalne. Pan minister Grupiński mówił o Bromskim i Strzemboszu. No więc Bromski i Strzembosz robią rzeczy komercyjne, które mogłyby być sprzedane w telewizjach komercyjnych. To dotyczy i Rancza, i U pana Boga za piecem: poszłyby wszędzie. Nie są to ludzie, którzy zginą bez telewizji publicznej. Bez telewizji publicznej ginie kultura wyższa, teatr, muzyka klasyczna.”[1]

Okazało się, że premier Tu(r)sk(i), w zamian za wyborczy front telewizji prywatnych, które otworzyły mu drogę do władzy, a potem rozłożyły parasol ochronny nad jego antyspołecznym rządem, żeby mógł spokojnie wydać na pastwę rynku i kapitału te resztki przestrzeni publicznej, które się jeszcze w Polsce przed nim uchowały, zamierza im się teraz odwdzięczyć, doprowadzając do upadku mediów publicznych. Likwidacja abonamentu nastąpić miałaby według projektu bez czegokolwiek w zamian, zachowany miałby być jednocześnie zakaz przerywania programów reklamami i obowiązki zwane misyjnymi. Nikogo nie trzeba secjalnie przekonywać, jak bardzo źle TVP się z tych obowiązków wywiązuje, całkowicie podporządkowana dzisiaj prawicowej polityce historycznej i kulturalnej, wartościowe intelektualnie i artystycznie pozycje programowe spychająca na późne godziny nocne lub do elitarnej TVP Kultura. Kiedy jednak przestanie dostawać abonament, a w zamian nie dostanie nic, lepiej na pewno nie będzie. Możliwość, że kiedyś będzie te obowiązki spełniać, zniknie nawet teoretycznie. Nie będzie w stanie się finansować i kolejne kanały będą zamykane lub prywatyzowane. Zamknięcie oddaje część tortu reklamowego telewizjom prywatnym, a prywatyzacja – jak to już w Polsce było wielokrotnie – dokona się za ułamek rzeczywistej wartości i będzie oznaczała nie tylko kolosalny zysk dla tego, kto je przejmie, nie włożywszy przedtem żadnego wkładu w powstanie ich infrastruktury czy kolosalnych archiwów programowych. Jedno i drugie będzie także oznaczać jeszcze silniejszą koncentrację medialnego kapitału. Dokąd ta droga prowadzi, pokazują Włochy Berlusconiego.

Agnieszka Holland, podobnie jak inni filmowcy, którzy też entuzjastycznie popierali PO, nie rozumie, co właściwie się dzieje. Nie dzieje się tymczasem nic niespodziewanego, żaden odwrót od obietnic, żadne złamanie słowa. Oto wspierana przez nich partia doszła do władzy z okrzykami „cała władza w ręce rynku!” i robi właśnie to, co obiecała – również w odniesieniu do ich sektora gospodarki i ich przestrzeni w życiu społecznym. Skąd to zaskoczenie?

Agnieszka Holland mówi, że „[r]ząd Platformy Obywatelskiej ma chyba plan budowania społeczeństwa obywatelskiego bez mediów publicznych i kultury”. W rzeczy samej – niechcący trafiła w samo sedno, mając jednak poważny problem z określeniem istoty problemu i identyfikacją przedmiotu, który wreszcie powinien zostać przez polską klasę producentów dóbr kultury poddany prawdziwej krytyce. Parę chwil później, wśród diagnoz o stanie TVP, mówi, że „menadżerów zastąpili politrucy”, a potem, że to

„PiS poprzez koalicję z LPR i Samoobroną włożył do telewizji młodego człowieka nazwiskiem Piotr Farfał, o którym nikt nic nie wiedział, oprócz tego, że był wszechpolakiem. Potem się okazało, że on jako młody człowiek redagował jakieś nazistowskie pisemko. Ja już wtedy się oburzyłam, bo uważam, że to niezgodne z konstytucją, w której stoi, że nie mogą w publicznym obiegu być reprezentowane poglądy faszystowskie i komunistyczne.”

Agnieszka Holland nadal więc – gdy środowisko ekonomiczne jej grupy społecznej jest dewastowane przez neoliberalną technokrację Rynku – trzyma się z uporem języka neoliberalnej technokracji jako rozwiązania problemu (mityczni apolityczni „menadżerowie”). Nie rozstaje się też z głęboko już anachroniczną – liberalną z pochodzenia, a neoliberalną przez usus – opozycją między „totalitaryzmem” (faszyzm i komunizm wymienione bez zająknięcia z domyślnym znakiem równości) a demokracją liberalną jako panaceum na wszystko. Agnieszka Holland nie rozumie, że oto na jej oczach rozgrywa się jedynie kolejna odsłona ostatecznej kompromitacji burżuazyjnej szopki demokracji liberalnej, która dzisiaj nie udaje już nawet niczego innego niż załatwianie przez postpolityczne administracje interesów wielkiego, skoncentrowanego kapitału, bez pytania społeczeństw o zdanie i niejednokrotnie otwarcie wbrew temu zdaniu. Przehandlowanie przez rząd mediów publicznych czy konsumowanej przez nie części tortu reklamowego jakiemuś ITI czy Polsatowi nie różni się jakościowo niczym od kontaktów administracji George’a W. Busha z Halliburton, Blackwater czy Monsanto, gdzie jak gdzie, ale w Polsce też nie jest niczym wyjątkowym i stanowi o istocie systemu, w którym dzisiaj żyjemy, a którego nieskrępowany rozwój środowisko, od którego Holland się bynajmniej nie odcinała, tak żarliwie przez ostatnie dwadzieścia lat wspierało. Jeżeli zdolne ono było znaleźć jakiś przedmiot wart jego zdaniem ostrej krytyki, był to niemal zawsze dawno obalony mityczny potwór komunizmu. Dziś (już od dawna) to kapitalizm jest największym i głównym wrogiem demokracji oraz zagrożeniem dla wolności jednostek i społeczeństw, i dlatego tak bardzo nie w smak jest mu istnienie mediów – prawdziwie bądź choćby potencjalnie tylko – publicznych, których przekazu nie da się kontrolować przez ilość posiadanych w nich udziałów czy wielkie kontrakty reklamowe.

„Cofniemy się o dekady wstecz. A chodzi o to, że w kraju, w którym 70% ludzi mieszka poza dużymi ośrodkami, odcina się całe pokolenia od możliwości komunikowania z kulturą na wyższym poziomie. To po prostu zbrodnia narodowa” – mówi Agnieszka Holland. Zapomina, że to nic nowego, że to właśnie, wykluczanie dwóch trzecich społeczeństwa z dostępu do coraz to nowych przestrzeni życia społecznego, kultury, opieki medycznej, innych zdobyczy cywilizacyjnych, czy po prostu środków do życia – w imię jedynego niekwestionowanego prawa: prawa kapitału do jego przenajświętszej waloryzacji – dzieje się w Polsce od dwudziestu lat przy bezkrytycznym nie tylko poklasku, ale i współudziale środowiska, które Holland reprezentuje. Środowiska, które potrafiło tylko straszyć widmem komunizmu (Katyń,Popiełuszko), afirmować nowe stosunki panowania (choćby właśnie Ekipa Holland, ale też szerzej takie filmy jak np. Haker), odgrzewać stare mary nacjonalizmu (od Pana TadeuszaOgniem i mieczem poczynając) i religijnego fundamentalizmu (Zanussi czy szmuglujący je pod pozorami przymrużenia oka Bromski), czadzić bezmyślnie konserwatywnym eskapizmem (cała „szkoła” wyznaczona przez Nigdy w życiu) lub defraudować tematykę właściwą kinu społecznemu po to tylko, by dokonywać kryminalizacji, estetyzacji lub egzotyzacji biedy (Edi, Nic) bądź też rytualnych obrzędów klasowej dystynkcji elit (Cześć Tereska, Pora umierać). To ostatnie popełniła zresztą dopiero co córka bohaterki wywiadu, również reżyser Kasia Adamik, filmem według samej Agnieszki Holland pomysłu –Boisko bezdomnych [2].

Polscy filmowcy – jako środowisko – przez ostatnie dwadzieścia lat nie poczuwali się nigdy do obowiązku wykorzystania uprzywilejowanej pozycji, jaką daje im produkcja dóbr symbolicznych, do obrony wartości uniwersalnych przed wyrządzającym społeczne spustoszenie, narzuconym przez duchowieństwo neoliberalne modelem transformacji obliczonym w interesie nielicznych. Oczekując teraz od społeczeństwa, że wystąpi z jakimś masowym sprzeciwem, gdy neoliberalna prawica dokonuje coraz gwałtowniejszych zamachów na warunki ich własnej społecznej, symbolicznej i ekonomicznej pozycji, mogą się ciężko przejechać, dlatego Agnieszka Holland nie miała innego wyjścia, jak udać się po prośbie, do jednego z tych, przed którymi miała straszyć Ekipa, do prezydenta Kaczyńskiego…

Agnieszce Holland, przecież inteligentej skądinąd kobiecie, trzeba oddać sprawiedliwość, że miała poglądy liberalne nie tylko w kwestii nieskrępowanej wolności kapitału. W swojej twórczości, w tym i tej powstałej w ostatnim dwudziestoleciu, jej liberalizm dotyczył także wolności człowieka. Tym różniła się in plus od ogromnej części polskich filmowców, którzy cynicznie opowiadali się za wolnością gospodarczą dla akumulacji własnego kapitału (Bromski, Zanussi, Wajda), jednocześnie w swoich „dziełach” serwując pogardzanej polskiej publiczności reakcjonizm nieraz naprawdę obrzydliwy, obliczony na utrzymanie plebsu tam, gdzie jego miejsce, co było warunkiem sine qua non własnego sukcesu mierzonego w kategoriach akumulacji.

Dziś Holland zachowuje się jednak z tymi swoimi poglądami dokładnie jak Witkowska, którą grała w filmie Bugajskiego. Niezdolna przyjąć do wiadomości, że być może całe struktury symboliczne, w których się poruszała (wyprowadzone z ideologicznej opozycji między totalitaryzmem a demokracją liberalną), miały jakiś feler, robi wszystko, żeby nie być zmuszoną do rozstania się z tymi strukturami, rozpoznania ich fałszywego charakteru. Po omacku lepi jakąś prowizorkę, pozwalającą utrzymywać złudzenia – mimo wszystko. W tym celu rozgląda się trochę desperacko w poszukiwaniu innego podmiotu, na który można by ze skompromitowanego Tuska przenieść funkcję godnego depozytariusza wartości wpisanych w te struktury. Jakimś cudem padło na ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego. Człowiek, który dostał ten stołek w ramach pocieszenia, bo zabrakło dla niego „lepszych” ministerstw; który poważnie traktuje dewastacyjny projekt projekt polityki kulturalnej państwa autorstwa powracającego z politycznych zaświatów Hausnera; który otwarcie popiera wszystkie posunięcia dążącej do przejęcia całej polskiej kinematografii na własność grupy interesu skupionej wokół Jacka Bromskiego; który informowany z różnych stron o nadużyciach (cenzuralnych i korupcyjnych) w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej, odmawia interwencji, osłania dominującą w polskim kinie klikę, unika nawet spotkań z przedstawicielami organizacji zrzeszających filmowców niezadowolonych z tego stanu rzeczy i konsekwentnie ignoruje wszystkie ich prośby – to dla Agnieszki Holland „inteligentny człowiek, bardzo ceniący kulturę, w przeciwieństwie do swoich kolegów z partii”.

Polscy filmowcy nie skorzystali z tej całej afery, by otworzyć w końcu oczy i radykalnie przedefiniować swoje położenie w przestrzeni publicznej, a sytuacja daje do tego znakomitą okazję. Wykorzystali ją, by umocnić hegemonię monopartii POPiS. Historia z telewizją po raz kolejny pokazuje, jak świetnie te dwie znajdujące się rzekomo w konflikcie partie się dopełniają. Najpierw PiS uruchamia lawinę zdarzeń, które sprowadzają TVP na najgłębsze dno, tak, że już ciężko znaleźć kogoś, kto by jeszcze miał siłę tej instytucji bronić. Wtedy PO podejmuje ostre kroki mające jawnie na celu jej likwidację. Wówczas Lech Kaczyński, który dawno już wiedział, że warto sobie kupić twórców i dlatego obiecywał im Miasteczko Filmowe, dostał na talerzu kolejną okazję, by pokazać, że jest jedynym z liczących się obecnie polskich polityków, na których twórcy mogą w jakikolwiek sposób liczyć, jeżeli chodzi o minimum materialnych warunków dla ich pracy (co okazuje się ważniejsze niż ograniczenia wolności, z jakimi mieli do czynienia, gdy pełniący dzisiaj funkcję pozornej opozycji PiS był bezpośrednio u władzy). Odwdzięczą się pewnie jak zwykle: kolejnymi filmami, w których groza wieje ze Wschodu, albo jakiś ksiądz czy zakonnica cierpią prześladowania ze strony czerwonych. Dzięki temu, gdyby będąca aktualnie u władzy gałąź neoliberalnej monopartii prawicowej miała stracić władzę, będzie czym przekierowywać klasowy gniew wywłaszczanych tak, żeby ją przejęła druga gałąź, pełniąca obecnie obowiązki formalnej opozycji.

Jarosław Pietrzak


[1] Agnieszka Holland, Co się stało z ludźmi Platformy? [z AH rozmawiają Zuzanna Dąbrowska i Anna Nalewajko], „Dziennik”, 18 lipca 2009. Tekst dostępny online pod adresem http://www.dziennik.pl/magazyn-dziennika/article416997/Holland_Co_sie_stalo_z_ludzmi_Platformy_.html; kolejne cytaty pochodzą z tej samej rozmowy.
[2] Zob. znakomitą analizę krytyczną filmu, naświetlającą jednocześnie cały ten nurt we współczesnym polskim kinie, przedstawioną w: Andrzej W. Nowak, Biedni warszawiacy patrzą na bezdomnych, czyli opera bez trzech groszy, http://lewica.pl/?id=19794.

Tekst ukazał się pierwotnie na stronie internetowej miesięcznika „Le Monde diplomatique – edycja polska” w lipcu 2009.