Kolejny rok niespokojnego słońca

Planeta nie może już dłużej dźwigać systemu ekonomicznego, którego bezlitosnej eksploatacji poddali ją (jak i większość z nas) nasi władcy. Kolejne miesiące minionego roku przynosiły z sobą kolejne rekordy temperatur kiedykolwiek o danej porze roku zarejestrowanej, a na rozgrzanej planecie słońce podpaliło lasy od Kalifornii po Grecję. Dowiedzieliśmy się już ponad wszelką wątpliwość, że na przestrzeni zaledwie kilku ostatnich dekad wymordowaliśmy większą część dzikiego życia na Ziemi, i że proces ten postępuje coraz szybciej. Nasza planeta nie daje już rady i mówi nam to na każdym kroku. Nasi władcy – królowie, książęta i kapłani schyłkowego kapitalizmu – dzielą się tymczasem niemal wszyscy na tych, którzy udają, że tego nie wiedzą i nie widzą, oraz tych, którzy udają, że coś robią, tańcząc dla picu walce lunatyków na kolejnych „poświęconych klimatowi” kongresach.

Tak samo zresztą nie wytrzymuje sam ów system ekonomiczny, nie wytrzymują jej formalne ramy polityczne i geopolityczne. System osiągnął granice swojej ekspansji, granice tego, gdzie i ile kosztów może eksternalizować: fizycznie skończył mu się świat. Nie znalazł drogi wyjścia z krachu roku 2008, wówczas przysypanego tylko tymczasowo górą wydrukowanych nagle pieniędzy; ratuje się grabieżą i przykręcaniem śruby tym, których coraz brutalniej wyzyskuje. Rok zamknął największy spadek na Wall Street od 2008 roku, a na pewno nie jest to świętego Rynku ostatnie słowo.

Co się jeszcze trochę odwlecze na saldach wielkich instytucji finansowych i indeksach giełd, to się już odbija pęknięciami w szwach porządków politycznych poszczególnych państw (od Salviniego we Włoszech po Bolsonaro w Brazylii). Odbija się pęknięciami w szwach „trwałych”, jak się do niedawna wydawało, stosunków pomiędzy państwami i blokami państw (administracja Trumpa zdołała rozdać długą serię „z liścia” dotychczasowym „wiecznym” sojusznikom oraz partnerom handlowym). Odbija się także pod postacią społecznego oporu, który spuentował rok eksplozją francuskich gilets jaunes, a także dezorientacji i brutalności reakcji na nie administracji „Król(ik)a Słońce”, bankierów prezydenta ostatniej szansy, Emmanuela Macrona (przy okazji Pamela Anderson została Emilem Zolą showbizu schyłkowego kapitalizmunie ironizuję, zostałem wielbicielem).

Najwyższe poziomy władzy Imperium Amerykańskiego przypominają cyrk, pogrążone są w chaosie, jaki trudno porównać do czegokolwiek w historii Białego Domu. Najbardziej agresywne jastrzębie nawet we własnym gronie nie potrafią już wypracować konsensusu, kto ma być przedmiotem następnej amerykańskiej agresji – Rosja, Iran, Wenezuela, Chiny? Rezultat jest taki, że choć zawrócenie z wojennej ścieżki wydaje się już niemożliwe, a Imperium Amerykańskie stało się gargantuicznych rozmiarów ćpunem wojny, w tym stadium od niej uzależnienia, że odłożenie narkotyku grozi mu już śmiercią, to jednak ów wewnętrzny chaos i brak zgody co do kierunku kolejnych agresji, paradoksalnie spowolniły tryby machiny wojennej Imperium Dolara (tak jak przewidywałem tuż po wyborach w 2016).

Dwa lata od wyborów administracja Donalda Trumpa nie zdołała rozpocząć żadnej nowej wojny (za mojego życia to się dotąd udało chyba tylko za Clintona), choć wokół marchewkowego Kaliguli roi się od takich, którzy bardzo by chcieli. Kierowany zapewne kaprysami i egotycznymi potrzebami swojej niedojrzałej, narcystycznej osobowości, Trump niemniej jednak podpisał nawet porozumienie z Kimem Najmłodszym i być może niechcący akcelerował zbliżenie pomiędzy dwoma państwami koreańskimi, dotychczas „niemożliwe”. Na koniec roku zarządził wycofanie amerykańskich wojsk z Syrii i Afganistanu, wprawiając militarnych sojuszników USA w taką samą konsternację, w jaką wcześniej wprawiał wszystkich na forach dotyczących międzynarodowego handlu. Wprawiając w konsternację także większość amerykańskiego establiszmentu. A nawet lewicowych komentatorów, których antywojenne zaangażowanie zostało wystawione na próbę.

Czy to wycofanie rzeczywiście się wydarzy, nie wiadomo – może w odpowiednim momencie nastąpi kolejne „użycie broni chemicznej przez Baszszara al-Asada”, jak tyle już razy, i tyle z tego będzie? Może wojna zostanie outsource’owana korporacjom w rodzaju Blackwater (dziś pod nazwą Academi)? Może te siły są Waszyngtonowi potrzebne, żeby uderzyć gdzie indziej? Chodzą plotki, że zostaną przesunięte do Iraku, żeby miały bliżej do Iranu.

Na koniec roku w Izraelu zawaliła się koalicja rządowa premiera Netanjahu, wkrótce będą przedterminowe wybory – Netanjahu wie, że poparcie zawsze mu rośnie, gdy zacznie jakąś nową „operację”, dlatego wojna z Iranem nigdy nie była mu potrzebna bardziej niż teraz. Trump jest bardzo wrażliwy na zachcianki Netanjahu, bo ma nieuleczalną słabość do „silnych facetów”, jest przerośniętym dziesięcioletnim chłopcem, który zawsze chciał być jednym z nich. Tak czy owak, ogłoszone bez konsultacji wyprowadzenie wojsk z Syrii i Afganistanu może znaczyć, że Imperium Amerykańskie osiągnęło granicę militarnej wydolności, tego, ile wojen może prowadzić naraz – zwłaszcza wojen, których końca nie widać i które w tradycyjnym tego rozumieniu już właściwie przegrało, a prowadzi wciąż tylko po to, żeby tego nie przyznać.

Karuzela personalna, groteskowa niekompetencja i nieodpowiedzialność samego Trumpa, a także żerujące na tej niekompetencji walki różnych grup interesu w jego o toczeniu, sprawiają, że tryby machiny wojennej USA poruszają się wolniej i mniej skutecznie, niżby mogły w warunkach „normalnej” administracji. Niemniej jednak napięcia pomiędzy mocarstwami są dziś tak wielkie i tak daleko posunięte, że tylko cud mógłby zawrócić świat ze ścieżki prowadzącej do kolejnej wielkiej wojny. Ścieżki, za którą nie odpowiada Trump, wszystko było już daleko posunięte za jego poprzednika, najpiękniejszego z amerykańskich prezydentów. Amerykańscy oligarchowie pamiętają doskonale – choć dzieciom na dobranoc opowiada się bajki o Roosevelcie i New Dealu – że ostatnim razem tak głęboki strukturalny kryzys systemu udało się w ramach kapitalizmu pokonać dopiero za sprawą II wojny światowej. Dlatego oligarchowie potrzebują teraz trzeciej. Z ich punktu widzenia jej ogromną zaletą będzie też związana z nią hekatomba: ponure rozwiązanie problemu kurczących się wskutek katastrofy klimatycznej zasobów, żeby jednocześnie oni sami nie musieli oddać niczego z tego, co już zagrabili. Część z nich naprawdę tego chce, budując sobie schrony gdzieś na Nowej Zelandii – wytłuc połowę ludzkości albo więcej, byle oni nie musieli oddać ani centa.

Taki cud, który mógłby jeszcze zwieść nas z tej ścieżki, mógłby się zdarzyć, gdyby w kluczowych państwach europejskich były u władzy jakiekolwiek siły realnie „postępowe”. Mogłyby one wykorzystać groteskową nieprzewidywalność administracji Donalda Trumpa, jego pogróżki i ultimata, jego zrywane porozumienia, jako doskonały pretekst, żeby zawczasu wyplątać się z pułapki, jaką niewątpliwie jest dzisiaj pozostawanie ze Stanami Zjednoczonymi, upadającym imperium w przededniu spektakularnego kolapsu, w sojuszu militarnym w ramach NATO. Pozwolić Stanom Zjednoczonym przegrać tę ich wymarzoną wojnę z Chinami i Rosją samotnie i z zasłużonym kretesem.

Niestety, takich sił u władzy w Europie dzisiaj nie ma, z wyjątkiem może Portugalii (przynajmniej część portugalskiej koalicji chciałaby wystąpić z NATO, gdyby tylko mogła), ale ta jest mała i wie, że nie może się za bardzo wychylać. Wystarczy, że swój umiarkowanie lewicowy program realizuje być może na pożyczonym czasie, i kiedy będzie już po Brexicie, Niemcy w każdej chwili mogą sobie o niej przypomnieć i dosiąść ją jak Grecję, za karę, że przestała zaciskać pasa.

Polska chce Amerykanom płacić za militarną obecność na swoim terenie, za to, że obróci własne terytorium w pierwszą linię frontu potencjalnej wojny. Wielka Brytania ściga się z Amerykanami na rusofobiczną propagandę (rząd nie tylko najprawdopodobniej próbował otruć emerytowanego podwójnego szpiega, żeby potem oskarżyć o to Rosję, ale też postawił za pieniądze podatnika „think tank”, o nazwie Integrity Initiative, którego główną funkcją było szczucie na Rosję i oskarżanie lidera opozycji, a nawet zagranicznych lewicowych polityków, że są pionkami Rosji). Francja zgłosiła się od razu, że zajmie miejsce po odchodzących Amerykanach w Syrii i próbowała zwalczać protesty gilets jaunes insynuacjami o ich rosyjskiej inspiracji. Mainstreamowe zachodnie media, nawet te z lewicową historią, jak brytyjski „The Guardian”, przestawiły się zupełnie na tryb imperialnej wojennej propagandy, coraz bardziej bezkrytycznie powtarzając, co im podsuną władcy i ich agenci, oraz włączając się w cenzurę jakiegokolwiek obiegu informacji poza kontrolą państwa i wielkiego medialnego kapitału czy podbijając każdą niedorzeczną historię o palcach Putina w każdej sprawie.

Unia Europejska jako całość (zdominowana przez wysysające z niej krew Niemcy), a także poszczególne europejskie państwa, wykonują coraz szybsze postępy w procesie transformacji ku systemowi/systemom autorytarnym, i robią to zarówno rękami skrajnej prawicy, jak i swoich starych dobrych neoliberałów z nieśmiertelnego „skrajnego centrum”. Polityczni więźniowie katalońscy i cykliczne pałowania na ulicach Barcelony (pomimo przejęcia władzy w Hiszpanii przez „socjalistyczną” PSOE). Permanentny stan wyjątkowy panujący od lat we Francji i brutalna policyjna siła spuszczana tam tydzień w tydzień przeciwko protestującym (policja zabiła już kilka osób). W Wielkiej Brytanii rząd wezwał już wojsko do gotowości do wyjścia na ulice, gdyby Brexit odbył się bez umowy, gwałtownym zerwaniem. Wszystko to są rzeczy na skalę, która wciąż nie śniła się PiS-owi w Polsce, szlachetna Europa się nie zająknęła, a jednak nadwiślańska opozycja, nawet lewica, żyje w znacznym stopniu przekonaniem, że taka Europa – rozmontowująca wszędzie demokrację – przyjdzie i w Polsce demokrację z jakiegoś powodu i jakimś cudem uratuje.

Wewnątrz tak ponurego horyzontu są dwa wielkie pozytywne wyjątki – potencjalnie, możliwie. Na zachodniej półkuli: w Meksyku, drugim największym państwie Ameryki Łacińskiej, władzę przejął właśnie Andrés Manuel López Obrador, AMLO. Czy będzie wystarczającą przeciwwagą dla Bolsonaro w Brazylii? Na wschodniej: wszystko wskazuje na to, że po roku wielkich lewicowych mobilizacji skrajnie prawicowa partia BJP straci w przyszłym roku władzę w Indiach. Czy straci? – w końcu od 2016 roku sondaże lubią rozmijać się z ostatecznymi wynikami głosowań i lepiej nie być niczego pewnym zbyt wcześnie. Czy te dwa wielkie wyjątki wystarczą, żeby odwrócić coś z tych tendencji, zastrzymać katastrofę? Bądźmy realistami. Raczej nie.

Będzie tylko gorzej. I z górki w stronę końca świata (w ogóle – lub takiego, jaki znamy).

Merry Crisis and a Happy New War!

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

 

Hokusai

Hokusai Katsushika, Wielka fala w Kanagawie