Postęp w technofeudalizmie (notatki z życia codziennego)

Filozoficznie, konceptualnie – ale i poetycko – bardziej podoba mi się propozycja McKenzie Wark niż Janisa Warufakisa. W sensie, propozycja nazwania i opisania społeczno-ekonomicznej przemiany, jaka być może zaszła za naszego życia i na naszych oczach, ale zauważona jak dotąd przez nielicznych i dopiero po fakcie. Tzn., że kapitalizm, dla większości ludzi niezauważenie, się już skończył i przeszedł w zupełnie nowy system, jeszcze gorszy niż kapitalizm. Dlatego, że mi się bardziej podoba, jej koncepcjami posługiwałem się tyle razy.

McKenzie Wark versus Janis Warufakis

Ale jest problem, a nawet dwa na raz.

McKenzie Wark zaproponowała, piękne, choć nie zawsze łatwe do przetłumaczenia na polski, kategorie dla opisania nowych okoliczności, w tym nowych antagonizmów klasowych „nadpisanych” nad dotychczasowymi, wraz z nową klasą panującą. Na podobieństwo tego, jak burżuazja zapanowała niegdyś nad szlachtą i arystokracją, zapanowała ona nie tylko nad bezsilnymi, ale i nad burżuazją. Klasę tę nazwała vectoralist class, od nośnika informacji (vector) i do dzisiaj czekam, aż ktoś mi pomoże dobrze to nazwać po polsku. Niestety wciąż chyba nikt oprócz mnie nie pisze o tekstach Wark, co nie przestaje trzymać mnie w stanie zdumienia, bo A Hacker Manifesto (2004) i Capital Is Dead (2019) to jedne z najpiękniejszych esejów filozoficzno-politycznych XXI w.

No więc to jest jeden problem: pozostaje wciąż słabo znana w porównaniu z Warufakisem, który nawet w Polsce jest bez porównania bardziej rozpoznawalny, a Technofeudalizm wyszedł właśnie po polsku.

Czytaj dalej

Mościcki + Pietrzak: Musimy porozmawiać o… wyborach w USA

Raz w miesiącu spotykamy się z Pawłem Mościckim na łączach, bo musimy o czymś porozmawiać. W najnowszym, siódmym odcinku naszego wspólnego formatu w ramach podcastu INNY ŚWIAT – rozmawiamy o nadchodzących amerykańskich wyborach. Nie bierzemy jeńców i robimy sobie sabat spekulacji. Donald Trump czy Kamala Harris? Dworujemy sobie z mediów i jesteśmy sceptyczni wobec panującego w większej części z nich konsensusu.

Czytaj dalej

BlackBerry: biografia urządzenia

Zanim świat został podzielony na domeny iPhone’a i Androida, był taki moment, kiedy nic nie było jeszcze przesądzone, a kultowe – na prawach symbolu statusu – było inne mieszczące się w dłoni urządzenie, made in Canada. Urządzenie, które stworzyło smartfonom rynek, który potem straciło. Pamiętam, jak w 2009 r., w mojej pierwszej poważnej pracy w Londynie, moja koleżanka Tara pisała z tego cacka maile. Przyjemnie zaoblone przyciski jego klawiatury, stanowiące źródło nazwy (bo przypominały kuleczki składające się na owoc jeżyny), wydawały urocze kliknięcia. Widziałem je potem w pięknej dłoni Neila, który mi się tak cholernie podobał, ale zaraz wyjechał na kilka lat do Nowego Jorku, zanim zdążyłem mu to powiedzieć.

BlackBerry to teraz także tytuł bezpretensjonalnego i inteligentnego kanadyjskiego filmu z 2023 r. w reżyserii Matta Johnsona, powstałego w znacznej mierze w oparciu o bestsellerową książkę dziennikarzy biznesowych Jackie McNish i Seana Silcoffa Losing the Signal: The Untold Story Behind the Extraordinary Rise and Spectacular Fall of BlackBerry („Tracąc sygnał: Niepowiedziana historia nadzwyczajnego wzlotu i spektakularnego upadku BlackBerry”) z 2015 r., którą kiedyś czytałem. Tydzień temu obejrzałem film. Opowiada historię trzech ludzi, których zróżnicowane zdolności i osobowości w połączeniu stworzyły jedną z największych success stories kanadyjskiego biznesu na przełomie XX i XXI w. – a potem przegapiły moment, kiedy rynek zaczął się od nich szybko oddalać.

Czytaj dalej

Bilety

Już coś pisałem o tym, że mnie zajechali mnie w robocie. Do tej pory jestem na chorobowym. I pewnie jeszcze sobie pobędę – wciąż jestem daleko, daleko od normy.

Moja psycholożka (nie wierzę w psychologów, no ale muszę się trzymać procesu, żeby mnie nie zawezwali za szybko z powrotem do roboty) miała ten sam pomysł, co ja: potrzebuję spędzić trochę czasu z rodziną, z przyjaciółmi, może wyjechać do nich, pobyć daleko stąd (z Amsterdamu, w sensie).

Do rodziny i przyjaciół w Polsce już jadę (by the way, w sobotę 8 lipca będę w Częstochowie), ale mój świat osobisty na Polsce się nie kończy. Rozglądałem się po sieci za możliwościami podróży do Londynu, do Hiszpanii, do Francji, na Korsykę. Na Korsykę, bo przyjaciel, którego pół życia nie widziałem, napisał do mnie niedawno, że przez najbliższe pół roku będzie pracował tam właśnie. Kto czytał moją powieść (Nirvaan), może tam znaleźć, o kogo chodzi (o tego, który ma na imię ‘Piękno’, po arabsku). Z innym przyjacielem rozmawiałem przez telefon, mówił mi: słuchaj, długie chorobowe o tej porze roku to wcale niezła okazja, by odpocząć i zresetować się gdzieś w słońcu.

Moja ulubiona pora roku

Ha! Dobre sobie. Istotnie, jest to świetna pora roku, tylko szkoda, że nie wiedziałem z półrocznym wyprzedzeniem, że będę chory. O tej porze roku, jak się nie wykupiło tych biletów zawczasu, to oczywiście ceny są absurdalne. Zwłaszcza, odkąd covidowe lockdowny przejechały walcem po branży turystycznej.

Czytaj dalej

Brexit, wybory i walka klas panujących

[Tekst ukazał się na portalu Strajk.eu 15 stycznia 2020.]

Jednym z najważniejszych wydarzeń minionego, 2019 roku były grudniowe wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii. Partia Pracy, pod przewodnictwem jej najbardziej lewicowego przewodniczącego w historii, Jeremy’ego Corbyna, poniosła wielką porażkę. Oddała pole odbite torysom dwa lata temu – i znacznie, znacznie więcej. Nawet swoje tradycyjne bastiony. 60 miejsc mniej niż w poprzednich wyborach. Było to jedno z najważniejszych wydarzeń politycznych minionego roku, bo jego reperkusje sięgną daleko poza granice tego jednego państwa.

Labour Party jest dziś największą partią polityczną w Europie – i niemal ostatnią z tradycyjnych socjaldemokracji, która przez kilka lat wydawała się przełamywać zaklęty krąg stagnacji, marginalizacji, a nawet degeneracji, w jakim partie o podobnym profilu i historii zamknęły się na całym kontynencie wskutek najpierw ukąszenia neoliberalizmem, a potem kryzysu finansowego 2008 roku. Lewica w całej Europie patrzyła na Labour z nadzieją – i jako na lekcję, jak inną politykę uczynić możliwą w ramach tradycyjnego systemu partyjnego. Wynik zeszłorocznych brytyjskich wyborów najprawdopodobniej otworzy teraz nową sekwencję wielkich, spektakularnych zwycięstw prawicy po obydwu stronach Atlantyku.

Przewaga uzyskana przez torysów okazała się większa niż przewidywały najbardziej nieprzychylne Labour sondaże i media. Wyniki stanęły w poprzek trendów notowanych w ostatnich tygodniach przed wyborami, kiedy to różnica między Partią Pracy a Partią Konserwatywną wydawała się kurczyć raczej niż rosnąć, a dodatkowo fakt, że w ostatnich latach sondaże cechowało raczej niedoszacowanie Labour, dawał nadzieję na wynik powyżej przewidywań sondażowni. Przewagę torysów powiększył jeszcze zniekształcający proporcje brytyjski system jednomandatowych okręgów wyborczych. 43,4% głosów dały im 56% miejsc w westminsterskich ławach i większość 80 głosów.

Czytaj dalej