Brexit, wybory i walka klas panujących

[Tekst ukazał się na portalu Strajk.eu 15 stycznia 2020.]

Jednym z najważniejszych wydarzeń minionego, 2019 roku były grudniowe wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii. Partia Pracy, pod przewodnictwem jej najbardziej lewicowego przewodniczącego w historii, Jeremy’ego Corbyna, poniosła wielką porażkę. Oddała pole odbite torysom dwa lata temu – i znacznie, znacznie więcej. Nawet swoje tradycyjne bastiony. 60 miejsc mniej niż w poprzednich wyborach. Było to jedno z najważniejszych wydarzeń politycznych minionego roku, bo jego reperkusje sięgną daleko poza granice tego jednego państwa.

Labour Party jest dziś największą partią polityczną w Europie – i niemal ostatnią z tradycyjnych socjaldemokracji, która przez kilka lat wydawała się przełamywać zaklęty krąg stagnacji, marginalizacji, a nawet degeneracji, w jakim partie o podobnym profilu i historii zamknęły się na całym kontynencie wskutek najpierw ukąszenia neoliberalizmem, a potem kryzysu finansowego 2008 roku. Lewica w całej Europie patrzyła na Labour z nadzieją – i jako na lekcję, jak inną politykę uczynić możliwą w ramach tradycyjnego systemu partyjnego. Wynik zeszłorocznych brytyjskich wyborów najprawdopodobniej otworzy teraz nową sekwencję wielkich, spektakularnych zwycięstw prawicy po obydwu stronach Atlantyku.

Przewaga uzyskana przez torysów okazała się większa niż przewidywały najbardziej nieprzychylne Labour sondaże i media. Wyniki stanęły w poprzek trendów notowanych w ostatnich tygodniach przed wyborami, kiedy to różnica między Partią Pracy a Partią Konserwatywną wydawała się kurczyć raczej niż rosnąć, a dodatkowo fakt, że w ostatnich latach sondaże cechowało raczej niedoszacowanie Labour, dawał nadzieję na wynik powyżej przewidywań sondażowni. Przewagę torysów powiększył jeszcze zniekształcający proporcje brytyjski system jednomandatowych okręgów wyborczych. 43,4% głosów dały im 56% miejsc w westminsterskich ławach i większość 80 głosów.

Czytaj dalej

Theresa May: Kronika zasłużonej śmierci

Dziś, 24 lipca [tekst ukazał się tamtego dnia na łamach Strajk.eu], Theresa May, konserwatywna szefowa brytyjskiego rządu w latach 2016-2019, złożyła urząd na ręce królowej Elżbiety II. Miejmy nadzieję, że odchodzi już na zawsze w polityczny niebyt. Choć szanse, że jej następca będzie jeszcze gorszy, są więcej niż ogromne, nikt w Wielkiej Brytanii nie będzie za nią płakał. I nie powinien.

To prawda, że jeśli Brexit okaże się katastrofą, torysi uczynią May kozłem ofiarnym. Zrzucą na nią całą odpowiedzialność za nadchodzące nieszczęścia, choć sama tego bajzlu nie narobiła, przejęła go po Davidzie Cameronie. To prawda, że być może całe zadanie przeprowadzenia Wielkiej Brytanii przez wertepy Brexitu było skazane na porażkę, ktokolwiek by się go nie podjął. Nie szastajmy jednak współczuciem – May na nie nie zasługuje. Na wszystko, co w ciągu trzech lat premierowania eksplodowało jej prosto w twarz, pracowała ciężko przez całe życie.

Czytaj dalej

Trump Baby nad Londynem

Tekst ukazał się 13 lipca 2018 jako komentarz dnia na łamach portalu Strajk.eu (nieco krótszy, bez drugiego akapitu)

Protesty towarzyszące wizycie prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa w Londynie [edit: protesty w Londynie, wizyta w Wielkiej Brytanii ale – z powodu protestów – z pominięciem Londynu] pokazują stopień delegitymizacji współczesnych elit politycznych. Nie tylko ich rozmiary – chodzi także o ich obecność i reprezentację nawet w największych mainstreamowych mediach, oraz ich formę.

Protesty są obecne i w prasie, i na antenie. Ich przedstawiciele mówią dużo, są widoczni. Bywa, że to przeciwnicy protestujących są na wizji okrutnie ośmieszani. Protesty spotykają się z poparciem, a sama wizyta z krytyką ze strony urzędujących polityków tak rządzącej Partii Konserwatywnej, jak i opozycji, a sam potężny gość, przywódca największego globalnego supermocarstwa, zużywa się na Twitterze w atakach na muzułmańskiego burmistrza europejskiego miasta.

Jeżeli chodzi o formę, Brytyjczycy wybrali strategię szczególnie druzgocącą: bezceremonialne ośmieszenie, obliczone na przebijanie nadmuchanego ego narcystycznego kretyna, który znalazł się na najwyższym stanowisku największego mocarstwa. Nad miastem uniosło się sześciometrowe, napompowane Trump-niemowlę, ze wściekłym wyrazem twarzy, z telefonem w dłoni, gotowe do twittowania.

Trump na dzień przed wizytą udzielił wywiadu tabloidowi „The Sun”. Powiedział, że jeśli Brexit będzie taki miękki, jak na to teraz wygląda (relacje z Unią Europejską pozostaną bliskie), to Wielka Brytania może zapomnieć o wielkiej umowie handlowej z USA, która miała być omawiana w czasie wizyty. Dał też wyraz swojemu poparciu dla Borisa Johnsona, wielkiego rywala premier Theresy May w Partii Konserwatywnej, do niedawna ministra spraw zagranicznych, który podał się do dymisji, bo nie podoba mu się taki Brexit, choć tak naprawdę to po prostu chciałby już wykończyć May i zająć jej miejsce. Trump powiedział w gruncie rzeczy, że widzi w Johnsonie nowego premiera Wielkiej Brytanii, czym wymierzył May jeszcze jeden (po serii dymisji w jej gabinecie) cios w plecy. Na pewno świadomie, ponieważ Trump przyjaźni się z Rupertem Murdochem, wydawcą „The Sun”, który podobno w regularnych rozmowach telefonicznych dzieli się z amerykańskim prezydentem swoimi opiniami politycznymi.

Wystarczy spojrzeć na zdjęcia czy telewizyjne obrazy May z dzisiejszych wydarzeń, żeby w jej przygarbionej, pokrzywionej od zbyt wielu upadków, zderzeń ze ścianami, no i ciosów w plecy, posturze zobaczyć głębokie upokorzenie, ale także rozpaczliwy brak pomysłu. „Nie wiem już, co robić!” – wydaje się krzyczeć każde jej spojrzenie. Byle tylko nie oddać władzy, bo raz, że zawsze marzyła, by być premierem, a dwa, że Corbyn za rogiem.

Johnson z kolei nie może się powstrzymać przed próbami wysadzenia jej z siodła, choć wydaje się niemal pewne, że ostateczny upadek rządu May będzie też końcem władzy konserwatystów, którzy być może ostatecznie rozpadną się jako partia. To, że oficjalna dziś wersja Brexitu jest taka „miękka”, nie wynika z tego, że May zmieniła znowu zdanie (była już w obozie zdecydowanych przeciwników Brexitu, potem objęła tekę premiera zaprzysięgając się idei Brexitu „twardego”), ale z tego, że Torysi po prostu nie mogą się we własnym gronie dogadać, podzieleni na zwalczające się frakcje. Trump też zresztą do dzisiaj zmienił trochę zdanie i nazwał własny wywiad w „The Sun” fake news.

Trump po skomplikowanej architekturze amerykańskich sojuszy porusza się taranem, demolując stosunki, które wielu do niedawna wydawały się niemożliwe do redefinicji, wyryte w kamieniu. Dopiero co zdążył ustawić przeciwko sobie całe NATO na szczycie tej organizacji, rzucając groźbami, że Stany Zjednoczone wycofają się z Paktu Północnoatlantyckiego. Stworzonego przecież przez nie same, wyłącznie w ich własnym imperialnym interesie.

Jesteśmy więc świadkami przedziwnej i chwilami wyjątkowo żenującej pantomimy, w której nikt nie zna scenariusza ani własnej w nim roli. W której wszyscy potykają się o własne nogi w poszukiwaniu punktów odniesienia, a amerykański prezydent demoluje własne Imperium i nawet tego nie widzi.

Klasy panujące schyłkowego kapitalizmu są w amoku i nie potrafią już nawet tego ukrywać.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Mrok. Chaos. Theresa May

Rano 24 czerwca 2016. Wynik referendum w sprawie Brexitu, wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Katastrofa dla konserwatywnego premiera Davida Camerona. Grał na to, że wszystko zostanie po staremu. Naród zadecydował na przekór. Cameron zupełnie nie wie, co robić, więc podaje się do dymisji i z ulgą pogwizduje, zamykając za sobą drzwi z numerem 10 (przy Downing Street).

Nie tylko Cameron – najwyraźniej nikt nie wie, co robić! Nawet przywódcy zwycięskiej kampanii Leave wyglądają, jakby ktoś im złośliwie podrzucił to jajo. Cała seria abdykacji – Boris Johnson, Nigel Farage, Michael Gove. Kampania Leave: sukces, do którego nie przyznaje się żaden ojciec.

Do zarządzania tym kryzysem zgłasza się Theresa May. Prawie nikt inny specjalnie się do tego nie wyrywa. Kłopotliwy spadek po Cameronie przejmuje 13 lipca.

Pojawiają się komentarze: neoliberalny kapitalizm oferuje kobietom wysokie stanowiska tylko wtedy, kiedy jest ogólnie przechlapane i chłopcy nie widzą szans na zdobycie trofeum, nawet na wyjście ze wszystkiego z twarzą. Wysyłają dziewczynę, żeby zebrała za nich bęcki. Wysyłają ją na odstrzał.

Może. Ale to tylko część prawdy. Czy najważniejsza? Nie wiem.

Druga część jest taka. May przypomina Margaret Thatcher. Naprawdę ją przypomina, bardzo. Thatcher była swego prototypem metody rozwiniętej później przez neoliberalizm na epicką skalę. Wzięła feminizm za zakładnika, użyła tożsamości jako kobiety, żeby przeforsować najbardziej reakcyjną możliwą wtedy politycznie do przeprowadzenia politykę. Doszła do władzy dzięki zdobyczom wyprzedzających ją historycznie feministek, na ich grzbietach. Użyła swojej tożsamości jako kobiety, by sprzedawać swoją ofertę jako postać postępu. Jej polityka uderzyła w większość kobiet, które najszybciej traciły na uelastycznianym rynku pracy i musiały się nieodpłatnie zająć tym wszystkim, co znalazło się poza zasięgiem ich rodzin wskutek stopniowego demontażu państwa opiekuńczego (opieka nad dziećmi, nad starszymi czy chorymi członkami rodziny, itd.).

Neoliberalizm robi to dziś systematycznie. Wyłania jakiegoś politycznego aktora na podstawie jakichś wizerunkowo atrakcyjnych, „postępowych” parametrów tożsamościowych, żerując na zdobyczach emancypacyjnych przeszłości – ale zacierając pośród tych parametrów kategorię klasy. Kobieta, Afroamerykanin, gej – postęp. A co z tego, że ta kobieta, ten czarny, ten gej należą do wyjątków dopuszczonych do klasy książąt neoliberalnego kapitalizmu, lub w drodze wizerunkowego wyłonionych już z tej klasy? Wszyscy się cieszą, cóż za postęp!

A kiedy przychodzi do realnej polityki uskutecznianej przez tak wyłonionych aktorów, albo czasem po prostu za ich wizerunkiem? Co te miliony czarnoskórych mężczyzn, którzy przewinęli się przez amerykańskie więzienia w ciągu ostatnich ośmiu lat (więziennictwo USA to największy system karceralny w historii ludzkości) na to, że mają prezydenta tego samego koloru skóry? Czy Greczynki pozbawione dziś właściwej opieki medycznej w obliczu np. raka piersi odczuwają ulgę, że to cierpienie, choć zupełnie niepotrzebne, jest mimo wszystko ich udziałem, bo tak dla nich chciały Angela Merkel i Christine Lagarde? Żeby im w bankach „sztymowało”? Czy Libijki mniej cierpią na widok zwłok własnych dzieci, bo bomby, które spadły na ich domy, wysłała tam sekretarz stanu Hillary Clinton? Czy uciekająca przed wojną Syryjka, odesłana z Europy do jakiegoś obozu w głębi Turcji, mniej cierpi zgwałcona przez miejscowego żołnierza, bo Erdoganowi płaci za to Angela Merkel?

Here comes Theresa May. Czy kobiety bite i molestowane w prowadzonych przez prywatnych kontratkorów więzieniach i ośrodkach tymczasowych cierpiały mniej, bo ministrem, który tym kontraktorom to zlecał, a potem obejmował tajemnicą raporty o panującej tam przemocy, była Theresa May?

Theresa May tożsamościowy szwindel neoliberalizmu popchnęła dalej, zanim zdążyła złapać za stołek. Prawie nikt za bardzo nie rwał się do spadku po Cameronie – ale tak trochę to ktoś się jednak przez chwilę wyrywał. Przy pomocy przyjaciół w największych mediach May zarżnęła Andreę Leadsom na oczach świata. Wyrwała z kontekstu jej wypowiedzi, powtórzyła je ustami swoich przyjaciół dziennikarzy tysiąc razy, wyświetliła je w powiększeniu na wszystkich ekranach. I wyszło: tamta flądra próbowała zdyskredytować May jako kobietę bezdzietną.

Neolibralizm wyrywa z konteksu i zawłaszcza elementy emancypacyjnych, postępowych walk przeszłości i obraca je w narzędzia reakcyjnej, wizerunkowej zemsty na przeciwnikach. Narzędzie tych, którzy mają akurat władzę, żeby powtórzyć każde kłamstwo tysiąc razy. Tych, którzy mają media, lub do mediów mają dostęp. Patrz: polowanie na czarownice „antysemityzmu” w Labour Party niedawno.

May jest kobietą, drugą kobietą na stanowisku brytyjskiego szefa rządu. Ile razy to się zdarzyło gdzie indziej?! Bezdzietna, mind you. Cóż za postęp, co za radość! Możemy teraz wszyscy pospołu pęknąć z dumy. Komuś się coś nie podoba, to nienawidzi kobiet. Chce je zmusić do rodzenia. Wiadomo. Komuś się nie podoba blokada Gazy, to nienawidzi Żydów. Wiadomo.

Theresa May jest twarzą wszystkiego, co najgorsze w i bez niej obrzydliwej współczesnej Partii Konserwatywnej. Była najbardziej w prawo wychyloną postacią rządu Davida Camerona. Najdalej w prawo wystającym piórem prawego skrzydła Torysów. Prawicą prawicy. Reakcją reakcji.

Trzy tygodnie temu spotkałem się ze starym znajomym, żeby zobaczyć nowy letni pawilon przy Serpentine Gallery w Hyde Parku. Wybiegłem z metra, bo byłem trochę spóźniony. On kończył papierosa. Jest Hindusem, naukowcem (genetykiem). Po wymianie how-are yous, spojrzał na mnie i westchnął głęboko, bardzo głęboko (z wyrazem tej pięknej twarzy gdzieś w okolicach rozpaczy): Thereeeesa Maaay…. 

Theresa May szczuła na cudzoziemców, wymyśliła minimum, jakie osoba spoza Unii Europejskiej musi zarabiać, żeby móc zostać w kraju (absurdalnie wysokie minimum, 35 tys. funtów rocznie), rozbijała rodziny, wysyłając żony czy dzieci cudzoziemców z powrotem do krajów pochodzenia. Na ulice miast wysłała obwoźne szczekaczki zastraszające „nielegalnych imigrantów”, że albo się zgłoszą na policję, albo „i tak was znajdziemy”. Ikona feminizmu!

Theresa May obejmuje funkcję premiera. Wygłasza szybko fajny spicz. Entuzjazm. Fajny spicz. Niektórzy Torysi, jako że wszyscy chodzili do najdroższych szkół w kraju, potrafią czasem napisać lub czytać z kartki fajny spicz, ale rzadko kiedy, a już zwłaszcza ich współczesny szczep, wierzą w to, co mówią. Mamy to przecież już drugą kadencję.

Dlaczego w ogóle Theresa May zostaje premierem? Skoro premier David Cameron podał się do dymisji, dlaczego nie rozpisać nowych wyborów? Nie, bo nie. Takie rzeczy to w Europie, a nie na naszych ekskluzywnych ą-ę wyspach. Przecież właśnie się z Europy wypisaliśmy. Tutaj dymisja premiera oznacza nowego premiera z tej samej partii, przyfastrygowanego na chybcika do tego samego rządu, a nie jakieś nowe wybory. Nawet jeśli ta sama Theresa May, tylko w czasach, gdy była w opozycji, denuncjowała w 2007 bezwstyd Gordona Browna, że w taki sam sposób obejmuje tekę premiera, a przecież należałoby rozpisać przedterminowe wybory.

Wybory, szczypiory. Dupa, lala, Jaś.

Theresa May obejmuje więc funkcję. Następuje cała seria dymisji i nominacji, rząd – niby ten sam, po co wybory! – zyskuje zupełnie nowe oblicze. Najbardziej prawicowe oblicze w historii brytyjskich rządów od czasu zakończenia II wojny światowej. Theresa May przypomina Margaret Thatcher. Tak, ale to, co zamierza zrobić, dla Thatcher mogło być tylko mokrym snem. Przy tym rządzie Margaret Thatcher była socjaldemokratką. Po polsku: lewaczką.

Rząd Theresy May. Od George’a Freemana, który fantazjował nie tak dawno, jak wykorzystać wysokie bezrobocie w niektórych regionach, by zmiażdżyć tam płacę minimalną, po prawdziwy polityczny hit sezonu: Boris Johnson – pajac, który w swojej dotychczasowej karierze bezceremonialnie obraził ze sto rządów i narodów, który właśnie wygrał referendum, żeby wypisać Wielką Brytanię z wielkiej organizacji miedzynarodowej, a potem zrezygnował z odpowiedzialności za tę wygraną – ministrem spraw zagranicznych. Szefem dyplomacji. SZEFEM DYPLOMACJI.

Pisałem niedawno tak: Brexit jest symptomem tego, że elity neoliberalnego kapitalizmu same nie wierzą już w status quo, nie wiedzą już, co robić więc nerwowo robią byle co. Dlatego May nie miała niemal żadych konkurentów do stołka. Rafael Behr w „The Guardian” cytuje jednak anonimowe partyjne źródło, że w szeregach Torysów rozgrywał się swego rodzaju pucz, w ramach którego najbardziej prawicowa fakcja w partii dążyła do wykorzystania referendum celem odebrania władzy Cameronowi. I postawienia brytyjskiego społeczeństwa przed zupełnie innym rządem, niż ten, który wybrali. Przed rządem, który ukrywa po szufladach taki program, że nigdy by z nim nie wygrał demokratycznych wyborów. A teraz będzie się za wszelką cenę trzymał władzy do przepisowego końca kadencji, do 2020. To nie przeczy teorii „nie wiedzą już co robić, więc robią byle co”.

Pragnienie Theresy May: wykorzystać niepewność i być może chaos okresu Brexitu. Na chaos złożą się wahania kursów walut, inflacja cen produktów importowanych, a więc ogromnej części żywności, możliwe załamania niektórych gałęzi gospodarki, skutkujące wzrostem bezrobocia. Nie wiadomo, bo trudno powiedzieć, jak potoczą się negocjacje z UE. Po przyjacielsku, czy na chama? Ale jeżeli będzie chaos, to wykorzystać. Żeby dokonać ofensywy na niższe i średnie klasy brytyjskiego społeczeństwa. Co może się pojawić na horyzoncie? Miażdżenie płac. Dalsza ekspansja niestabilnych form zatrudnienia. Majstrowanie przy płacy minimalnej (obniżenie, wyjątki, zawieszanie) i limitach tygodniowego czasu pracy. Obstawienie zasiłków takimi zasiekami utrudnień, by na masową skalę zmniejszyć jakiekolwiek szanse na nie. Ograniczanie prawa do strajku i innych form politycznego protestu. Spodziewajmy się grabieży zasobów ciągle jeszcze znajdujących się w rękach państwa i likwidacji wielu ograniczeń motywowanych ekologicznie. Spodziewajmy się polityki przyjaznej oszustom podatkowym, sprzedawanej jako „Wielka Brytania otwarta dla biznesu”. Na tapecie jest nawet wystąpienie Wielkiej Brytanii z grona sygnatariuszy Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.

Startegia Theresy May i jej gangu: krótkoterminowe przetrwanie klas panujących. Zwiększenie stopy wyzysku, zwiększenie skali i tempa grabieży. Skoro świat się wali, ukradnijmy i wyciśnijmy z tej wyspy tyle, ile się w międzyczasie uda. Kto wie, ile jeszcze czasu poistnieje sobie w ogóle takie państwo jak Wielka Brytania. Może niebawem zostanie z tego tylko Zjednoczone Królestwo Anglii i Walii. Boris Johnson jako dobitny znak zawężonego horyzontu, zredukowanych ambicji brytyjskich klas panujących. Tylko elity, które zrezygnowały z szerszej perspektywy międzynarodowego znaczenia dla swojego kraju – zauważył „Washington Post” – mogły powołać takiego szefa dyplomacji. Dla picu, żeby się to za szybko nie rzuciło wszystkim w oczy, utrzymamy broń atomową.

Zagrabić, co się da, ile się da, póki jeszcze się da.

Jarosław Pietrzak

Jestem na Facebooku i Twitterze.

Sadiq Khan burmistrzem Londynu

It’s official: Sadiq Khan z Partii Pracy będzie burmistrzem Londynu. Sadiq Khan żadną miarą nie jest najbardziej wymarzonym lewicowym burmistrzem stolicy Wielkiej Brytanii, ale jego zwycięstwo jest i tak dla brytyjskiej lewicy wielkim triumfem.

Całkiem możliwe, że Sadiq Khan ma politycznie więcej wspólnego z tym, co Tariq Ali nazwał prowokacyjnie „skrajnym centrum”, niż z lewym skrzydłem Labour Party, które przejęło stery, gdy jej przewodniczącym został Jeremy Corbyn. Sadiq Khan jest w najlepszym razie lewicowym centrystą. Corbyn nie powinien się łudzić (i na pewno się nie łudzi), że w krytycznym momencie walk frakcyjnych wewnątrz samej Labour Khan stanie za nim murem. Wizja, z jaką idzie Khan, jest zasadniczo business friendly, nie ma w niej nic radykalnego, rewolucyjnego.

Niemniej jednak, w obecnym układzie sił, kiedy alternatywą byłoby kolejne zwycięstwo Torysów Davida Camerona, jest to ogromny triumf lewicy.

Jest ogromny, bo to jeden z najważniejszych urzędów w Wielkiej Brytanii – ponad 13% mieszkańców Zjednoczonego Królestwa żyje w aglomeracji Londynu. Jest ogromny, bo Khan zdobył ponoć największą bezwzględną liczbę głosów, jaką w bezpośrednich wyborach kiedykolwiek zdobył jakikolwek polityk w tym kraju.

Jest to triumf lewicy, ponieważ zwycięstwo Khana może się złożyć na proces stopniowego przesuwania centrum politycznej debaty. Jest to triumf lewicy, ponieważ Sadiq Khan oparł swoją kampanię na propozycjach odnoszących się do realnych, materialnych bolączek mieszkańców miasta: obiecał zamrożenie cen transportu miejskiego na cały okres swojej kadencji (londyńskie metro, jeżeli mieszkasz daleko od pracy i masz kiepsko płatną pracę, może spokojnie pochłaniać jedną szóstą twoich zarobków) oraz budowę mieszkań pod wynajem i na sprzedaż. W Londynie normą jest dzisiaj, że ludzie po trzydziestce wciąż dzielą mieszkania z kilkoma obcymi osobami, pokój w takim dzielonym domu czy mieszkaniu może kosztować 800 funtów miesięcznie. Mieszkania na wynajem są często w fatalnym stanie (od lat bez remontu, z inwazjami myszy), ponieważ przy takiej nierównowadze popytu i podaży ktoś i tak weźmie najgorszą nawet spelunę – właściciele po prostu olewają wynajmowane innym domy i mieszkania. A jeżeli chodzi o kupno mieszkania czy domu, to w mieście, którego rynek nieruchomości jest zderegulowaną globalną pralnią brudnych pieniędzy i spekulacyjnym placem zabaw szejków i oligarchów ze wszystkich stron świata, przymiotnik „astronomiczne” dawno przestał wystarczać do opisu ich cen.

Jest to triumf lewicy, ponieważ pomimo umiarkowanego, centrowego oblicza, Sadiq Khan stał się przedmiotem szokującej jak na brytyjskie standardy, otwarcie rasistowskiej kampanii negatywnej ze strony tak Torysów, jak i popierających konserwatystów wielkich mediów. Zac Goldsmith, kandydat Partii Konserwatywnej skoncentrował swoją kampanię na tym, że Khan jest muzułmaninem (jest synem imigranta z Pakistanu, kierowcy autobusu). Oczerniano go, że popiera muzułmański ekstremizm i terroryzm, bo kiedyś coś powiedział w obronie kogoś, kogo gdzieś widziano z kimś, kto kiedyś coś tam z kimś innym miał wspólnego. W rzeczywistości tymczasem Khan ma dorobek jako prawnik i obrońca praw człowieka. To, że czasem modli się w meczetach, nie przeszkodziło mu głosować w parlamencie za legalizacją małżeństw homoseksualnych. W jego sztabie były osoby homoseksualne i osoby pochodzenia żydowskiego. Jest to więc triumf lewicy, bo mieszkańcy brytyjskiej stolicy pokazali, że nie godzą się na politykę, która realne problemy i projekty konkretnego działania usiłuje zastąpić afiliacjami kulturowymi i etnicznymi oraz szczuciem tożsamościowym. Pokazali swoją dezaprobatę dla takiej kampanii. Pokazali, że zamiast tego chcą polityki, która proponuje materialne rozwiązania bytowych problemów. Triumfem lewicy jest nie to, że wygrał muzułmanin, a to, że dla mieszkańców tego miasta wyznanie i etniczne pochodzenie kandydata okazały się być bez znaczenia.

Jest to triumf lewicy, bo udało się to pomimo niezwykłej stronniczości większości wielkich mediów – nie tylko prywatnych, ale też BBC, co wielu Brytyjczyków doprowadza do szczególnego szału. Mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa na poważnie oczekują od BBC elementarnej obiektywności, zapisanej tutaj zresztą w odpowiednich ustawach, tymczasem jej dziennikarze do ostatniej chwili przed ogłoszeniem oficjalnych wyników dawali do zrozumienia, że wybory do władz lokalnych, zarówno w Londynie, jak i w całym kraju, to będzie albo już jest dowód klęski przywództwa Corbyna w Labour Party.

Jest to też triumf lewicy, bo wszystko to działo się w warunkach zmasowanego ataku na wyłonione w zeszłym roku, prawdopodobnie najbardziej lewicowe w historii Partii Pracy przewodnictwo. Atak przybrał postać w większości wyssanych z palca lub wysmażonych z byle czego oskarżeń o antysemityzm w szeregach lewicowego skrzydła Labour, w którym zaczepienie ma Corbyn. Temat ten wypłynął po to, żeby uderzyć w Corbyna, który ma długą historię zaangażowania w ruch solidarności z Palestyńczykami. Przez ostatni tydzień przed wyborami trudno się było w mediach doszukać jakichkolwiek debat programowych; hasło „Labour ma problem z antysemityzmem” zajęło całą przestrzeń krajowej debaty.

Atak ten połączył w szerokim froncie kilka sił. Torysi, ci sami, którzy własną kampanię Goldsmitha oparli na bezczelnie rasistowskim ataku na Khana, a tu nagle okazali się wielkimi tropicielami rasizmu po drugiej stronie, chcieli oczywiście wygrać lokalne wybory, ale także mieć swój udział w obaleniu obecnego przywództwa Partii Pracy. Powrót władzy w Labour w ręce bezideowych blairystów oznaczałby bowiem powrót Partii Pracy w bezpieczne ramy wyznaczone przez neoliberalny konsensus i nawet ewentualna utrata władzy przez Partię Konserwatywną nie uderzyłaby później w interesy tych Torysów, którzy zdążyli sobie coś splądrować na przestrzeni dwóch kadencji Davida Camerona jako premiera.

Ale brało w tym udział także prawe skrzydło Labour, które aktywnie podminowywało szanse Labour w tych wyborach, by następnie użyć tej porażki jako dowodu na klęskę przywództwa Corbyna i pretekstu do odesłania go ze stanowiska. Przeprowadzone przez prawe skrzydło Labour Party pod szyldem „walki z antysemityzmem” polowanie na czarownice odbyło się we współpracy z izraelskimi sponsorami wielu polityków na prawym skrzydle Partii Pracy (ich platformą jest szemrane lobby Labour Friends of Israel). Ambasada Izraela w Wielkiej Brytanii, za pośrednictwem różnych mniej lub bardziej jawnych pośredników, jest ostatnio niezwykle aktywna w dziele obsmarowywania każdego publicznego gestu solidarności z Palestyńczykami lub słowa krytyki polityki Izraela jako aktów antysemityzmu – powodem jest szybko rosnące w Zjednoczonym Królestwie poparcie dla sprawy palestyńskiej oraz dla idei ekonomicznego i kulturalnego bojkotu Izraela.

Zwycięstwo Khana jest więc triumfem lewicy, ponieważ ten szeroki frontalny atak mimo wszystko nie pogrzebał szans ani jego, ani Labour w ogóle. Jest triumfem lewicy także dlatego, że oznacza, iż sierotom po Tonym Blairze nie powiodła się próba wewnątrzpartyjnego „zamachu stanu”.

Nie obyło się niestety bez ofiar, ponieważ co najmniej 19 polityków różnego szczebla, od radnych miejskich po parlamentarzystów, zostało w ogniu tego polowania na czarownice zawieszonych przez władze Partii Pracy (najsłynniejszym jest były burmistrz Londynu, sprzed epoki konserwatysty Borisa Johnsona, Ken Livingstone). Stało się to na skandalicznie wątłych podstawach. Pozostaje mieć nadzieję, że było jedynie taktycznym zagraniem mającym na celu przetrwanie krytycznego okresu wyborczego i zawieszenia zostaną wkrótce rozpatrzone na korzyść poszkodowanych w ten sposób działaczy (wielu z tych rzekomych antysemitów jest zresztą Żydami). Jeżeli tak się nie stanie, może to być niepokojący sygnał, że integralność pozycji nowego przywództwa Labour w sprawach międzynarodowych zaczyna ulegać erozji pod wpływem presji z zewnątrz i z wewnątrz, ze strony prawego skrzydła partii.

Jarosław Pietrzak

Komentarz ten napisany został dla portalu Strajk.eu (i ukazał się tam 7 maja 2016)

Jestem na Facebooku i Twitterze.